Frau, komm!

Pomnik mieszkanki Gdańska gwałconej przez sowieckiego żołnierza – ustawiony przez studenta ASP i usunięty przez policję – wywołał polityczną burzę. Rosja protestuje, polskie MSZ przeprasza. Tylko za co?

21.10.2013

Czyta się kilka minut

Gdańsk, noc z 12 na 13 października 2013 r.: pomnik „Komm, Frau” („Chodź, kobieto”) autorstwa Jerzego Bohdana Szumczyka, ustawiony przez autora przy pomocy przyjaciół. Po kilku godzinach pomnik usunęła policja. W tle czołg T-34. / Fot. Jerzy Bohdan Szumczyk
Gdańsk, noc z 12 na 13 października 2013 r.: pomnik „Komm, Frau” („Chodź, kobieto”) autorstwa Jerzego Bohdana Szumczyka, ustawiony przez autora przy pomocy przyjaciół. Po kilku godzinach pomnik usunęła policja. W tle czołg T-34. / Fot. Jerzy Bohdan Szumczyk

Kim była? Niemką? Polką? W licznych wywiadach, których udziela ostatnio Jerzy Bohdan Szumczyk – 26-letni student gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych – chyba nie padło takie pytanie. Ale słuchając, jak Szumczyk tłumaczy swe motywy, można domyślić się odpowiedzi: że nie o narodowość chodzi, ale o fakt historyczny. O zjawisko seksualnej przemocy, która 70 lat temu dotknęła – i zwykle naznaczyła na całe życie – kilka milionów kobiet z Europy Środkowej, zgwałconych przez żołnierzy Armii Czerwonej. Przede wszystkim Niemek (dwa miliony), ale też Węgierek (kilkaset tysięcy) oraz wiele tysięcy Polek. Nie tylko mieszkanek Śląska, Warmii, Mazur i Pomorza, które w oczach Sowietów uchodziły za Niemki, ale też Polski centralnej.

Nocą 12 października Szumczyk stawia w centrum Gdańska pomnik, który sam wykonał. Policja go szybko usuwa; dziś obejrzeć można go tylko w internecie. Robi wrażenie: sowiecki żołnierz klęczy między rozłożonymi nogami obalonej na ziemię kobiety (ciężarnej). Przykłada jej pistolet do głowy, drugą ręką chwyta za włosy. Za chwilę zacznie gwałcić.

Szumczyk stawia swój pomnik – zatytułowany „Komm Frau” („Kobieta, chodź”: te słowa pojawiają się w relacjach zgwałconych) obok czołgu T-34, przy gdańskiej alei Zwycięstwa. Czołg to jedna z pozostałości po Peerelu: tutaj pamiątka po – ujmując rzecz możliwie opisowo – zajęciu Gdańska przez Armię Czerwoną w marcu 1945 r. I zaczyna się burza.

„BLUŹNIERCZA PSEUDOSZTUKA”

W życiu jednostek i społeczności są sytuacje, które można traktować jak papierek lakmusowy: gdy nagle wyrwani ze zwykłego kontekstu, postępujemy w sposób, który sporo o nas mówi. Szumczyk stworzył taką sytuację.

Co więc widzimy? Ambasador Aleksander Aleksiejew wyraża oburzenie: dzieło Szumczyka to „pseudosztuka”, bluźniercza i obrażająca Rosjan. Franc Kliniewicz, wiceprzewodniczący komisji ds. weteranów w rosyjskiej Dumie, żąda przeprosin od polskiego Sejmu. Te reakcje właściwie nie zaskakują (choć Kliniewicz zawiesił poprzeczkę wyjątkowo wysoko).

Zaskakuje za to reakcja przedstawiciela polskiego MSZ: Marcin Wojciechowski bije się w pierś. „Przykro mi z powodu incydentu wokół pomnika żołnierzy radzieckich w Gdańsku. To działania pseudoartystyczne. Nie wpłyną na relacje PL i RU” – pisze na Twitterze. W jakimś stopniu można zrozumieć tę nadgorliwość. Skoro Rosja kieruje się starotestamentowym „oko za oko” także w sprawach historii, polscy dyplomaci pewnie widzą już oczami wyobraźni jakieś „spontaniczne” retorsje... Ale rzecznik nie powinien iść śladem ambasadora i wchodzić w nie swoją rolę – ocena artystyczna to nie jego rzecz.

Tym bardziej że – zostawiając na boku ocenę artystycznej wartości pracy Szumczyka – nie ma wątpliwości, iż do odbiorcy przemawia ona mocno, sugestywnie. I że gdyby ktoś kiedyś chciał postawić pomnik ku pamięci ofiar sowieckich zbrodni na kobietach z lat 1944-45 i rozpisano by tu konkurs, dzieło Szumczyka zostałoby zauważone. Może by nie wygrało – w architekturze pomnikowej symbolika wygrywa dziś z dosłownością – ale na pewno miałoby zwolenników.

Taki pomnik jednak zapewne nie powstanie – ani w Niemczech, ani w Polsce.

Niestety.

ZBRODNIA SYSTEMOWA

Niestety, gdyż kobiety-ofiary sowieckich żołnierzy są najsłabszą – najsłabiej upamiętnioną – grupą ofiar II wojny w Europie. Słabszą niż ówczesne dzieci-ofiary (polskie z Zamojszczyzny, niemieckie „wilcze dzieci” z Prus), które znalazły swe miejsce w polityce historycznej i pamięci zbiorowej. Ze zgwałconymi ciągle jest problem: ludzki, polityczny, historyczny. Bo choć niby wszyscy wiemy, co się wydarzyło, to dopóki rosyjskie archiwa są zamknięte, wiele pytań jest bez odpowiedzi. A to pytania kluczowe.

Chociaż... czytając niektóre komentarze po akcji Szumczyka, można nabrać wątpliwości, czy rzeczywiście wszyscy wiemy, jak było. Przykładowo: krytykując Szumczyka, dziennikarz „Gazety Wyborczej” Marek Górlikowski pisze, że przecież podczas II wojny światowej wszyscy gwałcili – nie tylko Sowieci, ale też żołnierze amerykańscy, polscy... Albo Górlikowski jest ignorantem, albo cynikiem, który twierdzi, że czarne jest białe.

II wojna światowa to czas wielu zdarzeń, które w dziejach były czymś niechlubnie nowym. Wyjątkowy był mord na europejskich Żydach; precedensowe przesiedlenia w Europie Środkowej; terror wobec cywilów (niemiecki, sowiecki, japoński, także ukraiński), starcie dyktatorów na froncie wschodnim, terror wobec własnych żołnierzy w Armii Czerwonej i Wehrmachcie, naloty dywanowe, bomba atomowa... Precedensowy charakter miała też przemoc seksualna wobec kobiet – choć nie wszędzie. Tylko w dwóch przypadkach przybrała ona rozmiary zbrodni systemowej, na wielką skalę: w armii japońskiej (patrz tekst na stronach 26-27) i sowieckiej.

Dlaczego? I dlaczego akurat ta grupa ofiar miałaby być najsłabsza?

BYŁAM DZIEWCZYNĄ

Rzecz znamienna: najbardziej dziś znane świadectwo kobiety wtedy zgwałconej – „Eine Frau in Berlin” („Kobieta w Berlinie”, wyd. 2003, wyd. polskie 2004), które stało się bestsellerem i posłużyło za scenariusz filmu fabularnego – po raz pierwszy ukazało się nie w Niemczech, ale w USA. Jego autorka, Anonima (dopiero po jej śmierci w 2001 r. ujawniono tożsamość: była to dziennikarka Marta Hillers, rocznik 1911), między kwietniem a czerwcem 1945 r. zapisywała swe przeżycia w Berlinie, gdzie była wielokrotnie gwałcona przez sowieckich żołnierzy. Potem, w oparciu o te notatki, napisała książkę; manuskrypt pokazała znajomym. Jeden był pisarzem, przekazał go wydawcy z Nowego Jorku – i tam w 1954 r. ukazało się angielskie tłumaczenie (w 1955 r. w Wielkiej Brytanii). W RFN książkę wydano dopiero w 1959 r.: spotkała się z odrzuceniem; autorce zarzucano, że „hańbi honor niemieckich kobiet” (Hillers uznała wtedy, iż kolejne wydanie może ukazać się dopiero po jej śmierci; tak się stało).

Anonima, w 1945 r. kobieta 34-letnia, miała grono przyjaciół; miał jej kto wysłuchać. Urodzona w 1930 r. Gabi Köpp nie mogła liczyć nawet na to: o tym, co przeżyła, nie chciała słyszeć nawet jej matka, gdy odnalazły się w końcu w Niemczech Zachodnich.

Gabi Köpp to pierwsza zgwałcona w latach 1944-45 Niemka, która swe wspomnienia wydała pod nazwiskiem, w 2010 r. Także jej książka „Warum war ich bloss ein Mädchen? Das Trauma einer Flucht 1945” („Dlaczego byłam tylko dziewczyną? Trauma pewnej ucieczki 1945”) stała się bestsellerem. Köpp opisała – opierając się na swych zapiskach z lat 1945-46 – dwa tygodnie, które wpłynęły na jej dalsze życie; na to, że nigdy nie potrafiła pokochać, nigdy nie wyszła za mąż (książkę dedykowała natomiast swym ośmiorgu chrześniakom). Dwa tygodnie w styczniu i lutym 1945 r. – gdy błąkając się na zapleczu frontu w okolicach rodzinnej Piły (niem. Schneidemühl) została kilkadziesiąt razy zgwałcona przez Sowietów – zabiły w niej życie uczuciowe. Trudno bez emocji czytać tę książkę, pisaną jakby językiem nastolatki.

Jest to też świadectwo powojennej samotności – gdy matka oświadczyła Gabi, że nie chce z nią o tym rozmawiać. Milczała przez ponad 30 lat, aż do chwili, gdy – po załamaniu nerwowym – zaczęła terapię. Ale musiało minąć kolejnych 20 lat, zanim zdecydowała się wydać swe zapiski.

Pisząc reportaż o Gabi Köpp, dziennikarka tygodnika „Spiegel” stwierdziła ze zdumieniem, iż rozpoczęty na uniwersytecie w Greifswaldzie w 2009 r. program badawczy, poświęcony skutkom przemocy seksualnej podczas II wojny, której ofiarami padły Niemki, to pierwszy w ogóle w Niemczech taki projekt. Badacze przeprowadzili wywiady z 27 kobietami, które w 1945 r. miały przeciętnie 17 lat; przeciętnie każda została zgwałcona 12 razy.

Ale problem dotyczy nie tylko badań medycznych. O ile literatura historyczna o wojnie, III Rzeszy, Holokauście, alianckich nalotach, powojennych wysiedleniach itd. jest dziś bogata – o tyle temat gwałtów jest w Niemczech nadal słabo obecny.

Podobnie jest w Polsce.

STATYSTYKI

Fakt, że książki Hillers i Köpp stały się w Niemczech bestsellerami, że powstał film „Anonima” – to część szerszego zjawiska: od ponad dekady w Niemczech dokonuje się (ponowna) integracja własnych ofiar II wojny światowej w sferze publicznej. Zmienia się też sposób mówienia o gwałtach – i można sobie tylko wyobrażać, jak wielkie znaczenie ma to dla tych kilkudziesięciu tysięcy żyjących jeszcze Niemek, które wtedy były nastolatkami.

To mniej więcej pięć procent spośród około dwóch milionów, które padły ofiarą gwałtów. Mniej więcej, gdyż nikt nie potrafi ustalić wiążąco, ile ich było. Liczby obecne w obiegu naukowym to szacunki. Zwykle obracają się wokół danych, jakie podaje np. historyk Hubertus Knabe w książce „Tag der Befreiung?” („Dzień wyzwolenia?”). Ocenia on, że tylko na wschód od Odry i Nysy żołnierze sowieccy zgwałcili co najmniej 1,4 mln niemieckich kobiet i dziewcząt; 180 tys. z nich zostało potem zamordowanych lub zmarło na skutek gwałtu. Doliczając ofiary gwałtów między Odrą i Łabą, zbliżamy się do dwóch milionów.

Dalej: ocenia się, że 20 proc. zgwałconych zaszło w ciążę. Wiele z nich popełniło z tego powodu samobójstwo (to „czarna” liczba); wiele zdecydowało się na aborcję. Ale i tak – jak twierdzi Knabe – na świat przyszło 290 tys. dzieci poczętych w wyniku gwałtu (nazywano je „Russenkinder”, „ruskie dzieci”). Inni historycy sądzą, że aborcją zakończyło się aż 90 proc. takich ciąż.

Uwzględniając rodziny tych dwóch milionów kobiet, można uświadomić sobie, jak masowy charakter miało doświadczenie gwałtu. Patrząc więc z ludzkiego punktu widzenia, można powiedzieć, że – podobnie jak w Polsce – także w Niemczech okres powojenny skończy się dopiero, gdy umrze ostatnia osoba do dziś żyjąca z traumą tego, czego doświadczyła podczas wojny lub po niej.

TWARZ ANONIMOWEJ MASY

Dziś w Niemczech twarzami tej dwumilionowej masy są właśnie Hillers i Köpp. A także Hannelore Kohl, żona kanclerza Helmuta Kohla.

Gdy żyła, także nieprzychylni jej i jej mężowi lewicowi dziennikarze przyznawali jedno (choć pod ich piórem nie musiał to być komplement): że całe życie podporządkowała karierze męża. U boku Helmuta wytrwała przez 41 lat, a lojalna chciała być nawet w chwili śmierci. „Razem z Tobą przeżyłam wiele dobrych lat, a także i ciężkie momenty udało nam się przetrwać. Dziękuję Ci za życie razem z Tobą przy Twoim boku – pełne wydarzeń, miłości, szczęścia i zadowolenia. Kocham Cię i podziwiam Twoją siłę. Mam nadzieję, że nadal pozostaniesz silny. Masz jeszcze wiele do zrobienia” – pisała w liście pożegnalnym do męża przed tym, jak 5 lipca 2001 r. zażyła za dużą dawkę środków przeciwbólowych i nasennych (dawki zwykłe zażywała od lat).

Przyczyną samobójstwa Hannelore Kohl była tajemnicza choroba, na którą cierpiała przez ostatnich osiem lat życia. Wedle oficjalnej diagnozy była to nieuleczalna alergia na światło (najpierw słoneczne, potem też elektryczne), skutkująca potwornymi bólami. Pod koniec Hannelore Kohl nie opuszczała za dnia domu; panował w nim mrok. „Długie wegetowanie w ciemności” – tak w ostatnim liście do męża określiła swe życie w tym czasie.

W opinii psychiatrów, którzy zaczęli zabierać głos po tym, gdy jawny stał się skrywany dotąd rozdział z jej dzieciństwa – alergia nie była jednak przyczyną, lecz symptomem choroby, a faktyczna przyczyna miała charakter psychiczny: była nią przemilczana przez kilkadziesiąt lat i wypierana ze świadomości trauma. Dzieciństwo Hannelore Kohl skończyło się bowiem w maju 1945 r. Mieszkała wtedy z matką w Döbeln koło Lipska. Gdy zbliżała się Armia Czerwona, dołączyły do mas uciekinierów. Ale front je zagarnął: 12-letnia Hannelore była wielokrotnie gwałcona przez Sowietów (zgwałcili również jej matkę). Została też ciężko pobita; skutkiem było uszkodzenie kręgosłupa, bóle towarzyszyły jej do końca życia.

O tym wszystkim opinia publiczna w Niemczech dowiedziała się dopiero po jej śmierci.

GWAŁT: SPRAWA PRYWATNA

Los Hannelore Kohl był typowy nie tylko w 1945 r., ale też w powojennych Niemczech, gdy usiłowała radzić sobie sama, wypierając swe przeżycia. Nieliczni niemieccy badacze, którzy zajmowali się tym tematem, zwykli tu mówić o podwójnej traumie: najpierw doświadczenie gwałtów, potem przymus milczenia. O ile bowiem państwo (zachodnioniemieckie) pomagało wysiedleńcom zza Odry i odbudowywało zniszczone nalotami miasta, o tyle ofiary gwałtów były same.

Nie tylko dlatego, że w tamtych czasach brakowało instytucji (inaczej niż dziś, gdy są instytucjonalne formy pomocy dla kobiet-ofiar gwałtów wojennych). Inne było też społeczne postrzeganie tego zjawiska. Wprawdzie w powojennej RFN solidnie dokumentowano zbrodnie Armii Czerwonej, zbierając urzędowo relacje świadków – stanowiły one część całego kompleksu, funkcjonującego w sferze publicznej pod postacią pojęcia-klucza „Flucht und Vertreibung”: „ucieczka [przed frontem sowieckim] i wypędzenie [powojenne]”.

Jednak historie gwałtów występowały tylko jako element kompleksu „ucieczki i wypędzenie” – i to jako element traktowany wstydliwie. Symptomatyczny jest tu „Dziennik z Prus Wschodnich” lekarza Hansa von Lehndorffa, wydany właśnie w Polsce (nakładem Ośrodka Karta): w tym wstrząsającym dokumencie z 1960 r., w którym Lehndorff opisuje, jak Sowieci zamienili zdobyty Królewiec w jeden wielki łagier (wkrótce większość niemieckich cywilów już nie żyła), gwałty występują, ale ujęte w sposób ezopowy. Wręcz czujemy, że aby przytoczyć relację kobiety o tym, jak została zgwałcona prawie 200 razy w krótkim czasie, Lehndorff musi się przełamywać.

W RFN państwo i społeczeństwo traktowały więc temat gwałtów poniekąd jako problem przynależny do sfery prywatnej. Tylko że także tu ofiary często nie mogły liczyć na pomoc.

Dziś to się zmienia. Owszem, późno. Ale nie za późno: dla tysięcy żyjących jeszcze, ponad 80-letnich kobiet z Niemiec czy Polski takie książki jak Hillers i Köpp, takie filmy jak „Anonima” czy polska „Róża” mogą mieć działanie – także – terapeutyczne.

Przynajmniej tyle. Bo gdy kilka lat temu w Niemczech pojawił się pomysł postawienia w Berlinie jakiegoś pomnika kobietom, które w 1945 r. padły tam ofiarą gwałtów, dyskusja szybko zamarła. I można było odnieść wrażenie, że istotną rolę odegrał wzgląd na możliwe reakcje Rosji.

OD SOŁŻENICYNA DO SOŁONINA

Inaczej niż w relacjach polsko-niemieckich – gdzie temat niemieckich ofiar (wysiedleń, powojennych obozów) jest obecny od 1989 r. – w niemiecko-rosyjskim dyskursie temat zbrodni popełnianych przez żołnierzy Armii Czerwonej był i jest nieobecny.

W samej zaś Rosji, spadkobierczyni ZSRR, to temat publicznie nieistniejący. Znawcy współczesnej Rosji skłonni są twierdzić, że dzieje się tak dziś nawet nie dlatego, że miałby to być temat wstydliwie zamiatany pod dywan – gdyż po stronie rosyjskiej nie ma tu wstydu. Jest natomiast poczucie, które można streścić tak: „To my zwyciężyliśmy, zwycięzców się ani nie sądzi, ani o nic nie pyta. A nawet jeśli takie fakty miały miejsce, to co z tego?”.

Są jednak w Rosji ludzie, którzy chcą o tym mówić. Znamienne, że i kiedyś, i dziś temat gwałtów – i szerzej: zbrodni Armii Czerwonej – podnoszą ci, którzy idą pod prąd sowieckiego/rosyjskiego „mainstreamu”. Kiedyś byli to Aleksander Sołżenicyn i Lew Kopelew: to, co obaj uczestnicy II wojny zobaczyli w podbitych Prusach Wschodnich, wpłynęło na ich późniejsze biografie dysydentów. Dziś to Mark Sołonin: historyk, który od kilkunastu lat podważa mity o „nieskazitelnej i zwycięskiej” Armii Czerwonej (jego książki ukazały się też w Polsce). W ostatniej książce „Nic dobrego na wojnie” Sołonin opisuje m.in. mordy i gwałty na niemieckich cywilach.

Tu konieczna dygresja: w niemieckich publikacjach o sowieckich zbrodniach zwykle pojawiają się zastrzeżenia mające przynajmniej tłumaczyć mechanizmy, które mogły prowadzić do takich zachowań sowieckich żołnierzy. Mowa jest więc o tym, że w ten sposób wojna zaczęta przez Niemcy uderzyła w końcu w Niemców; że wcześniej było kilka lat „wojny totalnej” na Wschodzie itd. Zastrzeżenia takie – typowe dla niemieckiego dyskursu – mają zapobiec zarzutowi, że mówiąc o zbrodniach sowieckich, ktoś mógłby relatywizować zbrodnie niemieckie.

Wszelako przywoływanie zbrodni niemieckich nie może zmienić konstatacji, iż w latach 1944-45 żołnierze Armii Czerwonej popełniali na masową skalę zbrodnie wojenne wobec ludności cywilnej – głównie niemieckiej i węgierskiej. A także, że były to zbrodnie nie tylko o charakterze masowym, ale też strukturalnym, tj. co najmniej tolerowanym przez władze ZSRR.

CELOWA ZBRODNIA STALINA?

Tłumaczenie mechanizmów zbrodni Armii Czerwonej z lat 1944-45 wcześniejszymi zbrodniami niemieckimi nie uwzględnia zwykle jednej okoliczności, kluczowej. Pytanie brzmi: na ile były to zachowania oddolne, spontaniczne, będące efektem „wojny na wyniszczenie” na froncie wschodnim (w czym mieści się jeszcze tolerowanie ich przez przełożonych czy wzywanie żołnierzy do zemsty na Niemcach przez propagandę) – a na ile był to efekt świadomej polityki władz ZSRR, na czele ze Stalinem? Aby odpowiedź była czymś więcej niż hipotezą, należałoby przebadać sowieckie archiwa; dziś to niemożliwe.

Niemniej Sołonin stawia taką właśnie hipotezę. Brzmi ona: gwałty i mordy na niemieckich cywilach były konsekwencją świadomej strategii Stalina, jej celem było doprowadzenie do tego, by wywołać masową panikę – tak, aby Niemcy sami uciekali za Odrę, przyszłą granicę. Jednym z dowodów ma być fakt, że po przekroczeniu linii przyszłej granicy w armii zarządzono większą dyscyplinę – i choć gwałty i mordy nie ustały, były rzadsze.

Zarazem Sołonin twierdzi, że to zaprogramowane okrucieństwo Armii Czerwonej obróciło się przeciw zwykłym czerwonoarmistom: od zimy 1944-45 r. opór Wehrmachtu tężał, żołnierze niemieccy mieli odtąd świadomość, że każdy dzień ich walki – to dzień zwiększający szansę cywilów na ratunek przed mordercami i gwałcicielami. Efekt: od 1 stycznia do 10 maja 1945 r. Rosjanie stracili na froncie wschodnim ponad 800 tys. żołnierzy, proporcjonalnie znacznie więcej niż w poprzednich ofensywach. „Dobijając konający Wehrmacht, Armia Czerwona ponosi straty ludzkie o jedną trzecią większe niż w 1944 r.” – pisze Sołonin, który uważa, iż w tym sensie zbrodnicza polityka Stalina była też zbrodnią wobec własnych ludzi.

***

„Ludzie wolni nie powinni się bać własnej historii. Muszą odważnie przyjąć oczywistość. I podzielić ze swoim krajem całą odpowiedzialność” – to słowa Sołonina, głos jednostki. Patrząc na współczesną Rosję – także na rosyjskie reakcje na ów swoisty test, który przeprowadził student gdańskiej ASP – trudno być optymistą, że ci ludzie zechcą „odważnie przyjąć oczywistość”.

Rosja ciągle nie chce wybaczyć swoim ofiarom tego, co im uczyniła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2013