Facebook, my i książki

Może Księgi są nam potrzebne, żeby doświadczyć innej tożsamości: raz określonej, podatnej na wielokrotną lekturę w niezmienionej postaci?

10.05.2015

Czyta się kilka minut

Twórca Facebooka Mark Zuckerberg podczas konferencji w San Francisco, 22 września 2011 r. / Fot. Kimihiro Hoshino / AFP / EAST NEWS
Twórca Facebooka Mark Zuckerberg podczas konferencji w San Francisco, 22 września 2011 r. / Fot. Kimihiro Hoshino / AFP / EAST NEWS

Jeden z wykładowców Uniwersytetu Warszawskiego zwierzył się kiedyś studentom, że marzy o napisaniu biografii Stanisława Lema. Dodał od razu, że raczej nigdy tego nie uczyni, musiałby bowiem udać się do Lwowa na długie miesiące, aby przeczesać tamtejsze archiwa. Można dodać kąśliwie, że gdyby Lem miał Facebooka, sprawa byłaby załatwiona: nawet gdyby sam publikował posty rzadko, zapewne znajomi oznaczaliby go na tyle często, że można by bez trudu tydzień po tygodniu odtworzyć jego lwowskie życie.



Pytanie, na ile taki selektywny wybór wydarzeń z codzienności Lema złożyłby się w spójną opowieść, jest drugorzędne. Prawdziwy dreszczyk wywołuje bowiem myśl, że oto mielibyśmy dostęp do prywatnej tablicy autora „Bajek robotów”. To coś więcej niż długoletnia korespondencja z Mrożkiem. Jak mogłaby wyglądać facebookowa konwersacja między, dajmy na to, Heraklitem, Pitagorasem a Zenonem z Elei? Pewnie zupełnie jak nasza, z kilkoma hasztagami, bon motami i nieszkodliwą zgryźliwością, będącą aktualnie częścią tak zwanej netykiety.

Radykalnym przeciwieństwem biografii pełnej białych plam jest status całej masy użytkowników permanentnie usieciowionych. Mimochodem piszemy dziennik, z którego znaków inni układają sobie własną wersję naszego życia. Facebook może funkcjonować jak wehikuł czasu. Kto nie kliknął nigdy z ciekawości, jakie posty publikował w 2010 r., niech pierwszy zawiesi swoje konto... Możliwa jest także archeologia profili naszych znajomych, szczególnie zajmująca wówczas, gdy dopiero ich poznaliśmy, a chcemy zobaczyć, co wrzucali kilka lat temu.

Jeśli zalogowanie na Facebooku jest para-egalitarnym odpowiednikiem wejścia na salony, to część z nas śpi, biega, pracuje, wypoczywa i czyta w towarzystwie sieciowej socjety. Kogo jednak tak naprawdę obchodzi to, co robimy? I jaki jest wpływ cyfrowych mechanizmów na sposób, w jaki zawiązujemy relację z innymi, a dalej: jak układa się nasze życie z książką?

Zerwanie 2.0

Wyobraźcie sobie, że ona i on (albo ona i ona, albo on i on) są ze sobą bardzo blisko, ale po jakimś czasie jedna ze stron chce się rozstać. Z ich znajomości zostaje masa wspomnień, garść zdjęć i mnóstwo internetowych śladów: tasiemcowa facebookowa konwersacja, która w ciągu kilku miesięcy rosła jak na drożdżach, by stać się nagle całkowicie nieaktualną. Jest też szereg esemesów, które jakoś trudno skasować jednym ruchem, oraz parę maili z załącznikami, które kiedyś sprawiły odbiorcy trochę radości. No i wspólna znajomość na portalu społecznościowym, skazująca parę na konieczność wzajemnego podglądania swoich, odrębnych już, żyć.

Na tej glebie kwitnie towarzyska neuroza, świetnie zarazem obrazująca żenującą dialektykę miłości: osoba, z którą pragnęło się spędzać każdą chwilę, musi na powrót zostać uczyniona obcą, żeby przeprowadzenie pracy emocjonalnej żałoby było w ogóle możliwe. Rozstanie jest zwykle zerwaniem, choć dzisiaj zerwanie jest już właściwie niewykonalne. Ciągła obecność, ukrywanie się rozmaitych komunikatów w różnych zakamarkach Facebooka, odpowiada częściowo za stan zawieszenia, w jakim znajduje się młode pokolenie. Byłych kochanków dotyka współcześnie niemożność domknięcia opowieści – nieumiejętność postawienia ostatniego zdania, oprawienia doświadczeń w ramę wspomnień i odstawienia ich na półkę. Wiele banalnych historyjek o próbie rozstania, budowania sobie życia bez drugiej osoby, zmierza często do hollywoodzkiej puenty: „Zeszliśmy się z powrotem!”. Sieć jest najgorszym lekiem na irracjonalną tęsknotę i raczej ją podsyca, ponieważ nadzwyczaj często przypomina o tych, których nam, niekiedy wbrew woli, tak bardzo brakuje.

Książka i Księga

Paradoksem internetu jest to, że w epoce określanej mianem „obrazkowej” spowodował masowy powrót do czytania. Oczywiście starsze media, jak radio i telewizja, zostały przez sieć wchłonięte, ale podstawowy model surfowania (również na Facebooku) opiera się na przesuwaniu kursorem płacht z tekstem: krótkim i przeważnie krzykliwym (być może od czasu upowszechnienia się internetu ludzkość wymyśliła więcej tytułów – na potrzeby artykułów, blogów, forów, stron i podstron – niż w ciągu całego wieku XX). Pozornie jest to przeciwieństwo długodystansowej powieści czy też średniometrażowego zbioru esejów. Niewątpliwie jednak właśnie w takiej kulturze książka zyskuje szczególne znaczenie, na nowo pomagając zdefiniować naszą rozproszoną tożsamość.

Michał Głowiński w „Grach powieściowych” wskazywał na fundamentalną różnicę między dziennikiem intymnym a autobiografią. Dziennik – podobnie jak nasze wirtualne awatary – jest tworem zawsze niedokończonym i niespójnym. Pozwala na ciągłe rozszerzenia i aktualizacje, porzucanie i wracanie do pewnych myśli oraz koncentrację na teraźniejszości. W tym sensie nie może być dziełem, czyli formą skończoną i kompletną, dysponującą pewnymi z góry założonymi sensami. Jest nią, pisana z czasowej perspektywy, autobiografia, ujmująca życie w spójną narrację, będącą konstrukcją przeważnie życzeniową (tak jak mniemanie innych o naszej codzienności wnioskowane na podstawie portali społecznościowych). Możliwość popełnienia autobiografii staje się zatem luksusem; jako użytkownicy sieci jesteśmy zakleszczeni raczej w formie dziennika. Trafnie wyraża to zresztą nazwa jednej z facebookowych funkcji, czyli „Dziennik aktywności” – prywatny szpieg-buchalter, któremu nie umknie żaden z pozostawionych przez nas lajków i żadne z haseł, jakie umieściliśmy w wyszukiwarce.

W tym kontekście książka jawi się jako coś większego – jako Księga. To rzecz zamknięta, która uspokaja nas, że są jeszcze opowieści mające jasny początek i koniec (choć, parafrazując Godarda, niekoniecznie w tej kolejności). Wydrukowana i oprawiona, zadaje kłam krotochwilności naszej egzystencji. W porównaniu z modną koncepcją performatywnej tożsamości (przemodelowywanej w sieci od rana do wieczora), książka jest czymś żałośnie statycznym: nie ulotnym zbiorem punktów, ale bytem niemal spiżowym; uparcie trwającym w raz wyrzeźbionej postaci, odpornym na działanie czasu. Taką filozofię książki podchwytują filmy zanurzające nas w baśniowo-bajkowym świecie, od „Pinokia” i „Śpiącej królewny” ze studia Disneya po rubaszny pastisz takiegoż kina familijnego w „Shreku”. Podobną drogą wchodzimy w szkatułkową opowieść wykreowaną przez Hasa w „Rękopisie znalezionym w Saragossie”: kamera najeżdża na okładki i stronice, po czym przenikamy na drugą stronę lustra, na głębszy poziom opowieści. Obraz książki upewnia widzów, że mają do czynienia z historią godną zaufania, istniejącą uprzednio w solidnej postaci. Na hasło Marksa i Engelsa przejęte przez Marshalla Bermana – „Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu” – można odpowiedzieć: chyba że zostanie wydane jako książka.

Literatura lubi jednak zwodzić. Dzieła-hiperteksty i dzieła-palimpsesty – na czele z kultową w pewnych kręgach powieścią „House of Leaves” Marka Z. Danielewskiego – oraz oferujące dodatkowe atrakcje e-booki podkopują przekonanie o „całkowitości” książki. Może być jednak również tak, że urok wydań papierowych jest nie tylko wyrazem przyzwyczajenia, nostalgii i sensualnego podejścia do tekstu. Może Księgi są nam potrzebne, żeby doświadczyć, na przykład na zasadzie identyfikacji, innej tożsamości: raz określonej, podatnej na wielokrotną lekturę w niezmienionej postaci? Tożsamości, którą można rozszyfrowywać bez obawy, że straci się poznane wcześniej punkty odniesienia.

Projekt książki jest więc w szczególnym sensie projektem anty-postmodernistycznym i nie-płynnym. I może dlatego przynosi on tak dużo ukojenia.

Kaplica na tablicy

Usieciowione szaraki rodzą się, odżywiają swoje profile, czytają, namiętnie kochają i z podobną namiętnością starają się zapomnieć, a także umierają. Patetyczny cykl życia i śmierci ma również swoją odsłonę online, kiedy to znów zaczynają dominować niekontrolowane emocje.

Ponoć istnieje cała procedura prawna pozwalająca na usunięcie z sieci profili nieżyjących osób, mało kto jednak z niej korzysta. Kilka miesięcy temu zmarł młody Amerykanin z Nowego Meksyku, którego poznałem w hostelu w Barcelonie. Nie jestem pewien, co mu się stało, ktoś sugerował, że po powrocie do domu spadł niefortunnie z dachu pustostanu. Jego profil wciąż jednak żyje: zasilany postami znajomych, którzy zwierzają się, jak bardzo im go brakuje, linkami podsyłanymi przez matkę, która zwraca się w komentarzach bezpośrednio do syna. Ostatnio zamieściła na jego tablicy recenzję „Wady ukrytej” Paula Thomasa Andersona, „w razie gdyby był ciekaw”, w końcu pamięta, jak lubił tego reżysera...

Publiczne wynurzenia, w których zmarły przyjaciel staje się niemą figurą retoryczną, kierowane są w sam środek internetowej pustki; stają się wołaniem o współczucie i współodczuwanie. Takie posty też wypada polubić, jak i dodać w komentarzu serduszko bądź płaczący emotikon.

Niewykluczone, że możliwość podzielenia się bólem ma dużą siłę terapeutyczną. Potwierdza też wszystkie truizmy, jakie mimowolnie powtarza się na temat zmarłych, w rodzaju: „Człowiek żyje, dopóki o nim pamiętamy”. Urwany życiorys Amerykanina jest po jego śmierci pisany przez tych, którzy nie mogą pogodzić się z jego odejściem (w tym przypadku dostaliby zapewne manto od psychoanalityków, ponieważ mimo upływu czasu nie rozpoczęli pracy żałoby i wykorzystują Facebooka jako narzędzie pielęgnowania własnej melancholii). Zmarły istnieje w resztkach i śladach, które zdążył po sobie pozostawić. Wciąż tkwi zatem w formie dziennika, lecz nie ma już nad nim władzy – notują go teraz jego bliscy. Przejście na poziom biografii (pisanie o nim w czasie przeszłym) oznaczałoby zgodę na to, że odszedł z tego świata. Usunięcie takiego profilu byłoby więc równie nietaktowne, co zbyt pośpieszne pozbywanie się osobistych rzeczy i przemalowywanie pokoju nieboszczyka.
Rzadko kiedy z portali społecznościowych profile znikają (umówmy się, nie liczą się miesięczne „wakacje”, na czas których usuwa się konto, by potem wstydliwie je aktywować), częściej przybywa ich w zaskakujących miejscach. Internetowe cmentarze kwitną, potwierdzając tezę o, nomen omen, wiecznej koniunkturze przemysłu pogrzebowego.

Na stronie wirtualnycmentarz.pl można odwiedzić groby bliskich (jeśli wcześniej wykupimy im miejsce), a także obcych, zostawić wpis, zapalić świeczkę. R.I.P.-kicz uzyskuje tutaj wymiar wieloaspektowej symulacji. Po wejściu na stronę wita użytkowników gotycka brama z dwoma lwami po bokach, po zachmurzonym niebie latają czarne ptaszki, jakby pożyczone ze starych gier komputerowych. Należy wybrać pogodę, przy której zwiedzanie cmentarza będzie dla nas najbardziej komfortowe. Żądni mocnych wrażeń mogą włączyć burzę, groteskowo kontrastującą z przygrywającą miarowo muzyką relaksacyjną. Portal oferuje także oddzielną furtkę z napisem „Cmentarz dla zwierząt” (choć, trzeba przyznać, zdecydowanie mniejszą i wciśniętą w dolny róg obrazka).

Czarna dziura

Podobne miejsca, będące źródłem dochodu dla właścicieli, a dla tysięcy użytkowników najlepszym sposobem na uczczenie pamięci bliskiej osoby, dowodzą, jak bardzo zmienił się stosunek zwykłych śmiertelników do internetu i oferowanych przez niego możliwości. Jeśli za 50 zł plus VAT można wykupić „zapalenie znicza lub kamień pamięci na zawsze”, znaczy to, że kategoria wieczności, odniesiona do świata cyfrowego, nie brzmi już absurdalnie.

Internet jawi się jako obojętny na działanie czasu właśnie dlatego, że jest niematerialny: nie można go spalić, wyrzucić ani wystawić na łup piwnicznych szczurów. Ulotność informacji, krążących w gigantycznej chmurze, nie jest już piętą achillesową cyfrowego świata, skazą, która eliminuje go z obszaru zdroworozsądkowej ontologii. Właśnie fakt, że internet świetnie poradzi sobie bez nas, a wprowadzone do niego informacje „gdzieś tam zostaną”, czyni z niego cudownego strażnika pamięci. I tu powraca idea Księgi. Okazuje się, że nasze elementarne pragnienie stałości i trwałości może zostać zrealizowane za pomocą środków, które na pierwszy rzut oka wydają się skrajnie ulotne i płynne. Wrażenia tego nie burzy nawet obserwacja, że wystarczy wyłączyć kilka serwerów, aby ciągła obecność zmieniła się w czarną dziurę.

Pielęgnacja własnej obecności w internecie, jej wpływ na wyłanianie się nowych modeli życia, śmierci i miłosnych (auto)narracji zachęca do pytania, czy kontakt sieciowy nie stał się dla nas ważniejszy od realnego. Jeśli twoja tablica jest twoją wizytówką i warto dbać o nią tak, jak dba się o biel własnego uśmiechu, to większą gafą jest niekontrolowany przeciek selfie do sieci niż nawet najbardziej niefortunna odzywka wygłoszona na imprezie.

Dlatego też centralnym momentem filmowym XXI wieku pozostaje ostatnia scena przenikliwego „The Social Network” Davida Finchera, filmu przyjętego u nas pobłażliwie jako odcinanie kuponów od popularności Facebooka. Zuckerberg zostaje sam w biurze, loguje się na własny portal i wysyła zaproszenie do znajomych Erice Albright, studenckiej miłości, którą upokorzył niegdyś na blogu. Fincher decyduje się na karykaturalny, choć mało widoczny gest. Każe swojemu bohaterowi co kilka sekund odświeżać stronę, tak jakby sądził on, że przyjęcie do znajomych nastąpi lada chwila.

Wpisana w tę scenę małostkowość, zderzająca wizjonera z przyziemnym mechanizmem, który sam skonstruował, pokazuje, w kogo zamieniły nas sieciowe zabawy. W oczekujących na powiadomienia i sygnały samotników, którzy chcieliby być bez przerwy obecni, lecz zapomnieli w całym tym zamieszaniu, jak słodko jest czasem zniknąć – choćby po to, by przeczytać książkę. I wcale nie przemawia przeze mnie sentyment za utraconą stabilnością, którą rzekomo zapewniała dawna struktura świata i obowiązujące w nim formy komunikacji. Myślę, że prędzej czy później osiągniemy masę krytyczną własnej i cudzej obecności, która zmusi nas do poszukiwania czegoś innego, jakiejś radykalnej alternatywy.

Książki już tam będą, cierpliwie wyczekując na swoich czytelników przyszłości. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2015