Pierwsze z tych państw rozważa wprowadzenie zakazu palenia Koranu (oraz świętych ksiąg innych religii) podczas demonstracji ulicznych. Miałoby to zapobiec narażaniu bezpieczeństwa i ważnych interesów kraju przez rodzimych ekstremistów lub agentów zagranicznych wywiadów. Duński rząd zastrzega wprawdzie, że warunki zastosowania zakazu byłyby ściśle określone i nie ograniczałyby prawa do wolności wypowiedzi, jednak nie wiadomo, jak miałoby to wyglądać w praktyce.
Szwecja – gdzie przypadki palenia Koranu (i podobizn Recepa Tayyipa Erdoğana, prezydenta Turcji) podczas kurdyjskich demonstracji przyczyniły się do kilkumiesięcznego opóźnienia procesu akcesji do NATO – boryka się z jeszcze większymi wyzwaniami. Przez lata prowadziła ona dość liberalną politykę migracyjną, otwierając granice uchodźcom i prześladowanym dysydentom. Uratowało to życie tysiącom ludzi, jednak zwłaszcza w miastach doprowadziło też do powstania zwartych i silnych diaspor. I nie chodzi tu o mityczne „strefy bezprawia”, w których bałaby się interweniować policja (do pewnego stopnia są one wytworem wyobraźni środowisk antymuzułmańskich), lecz o środowiska quasi-polityczne. „Quasi” – bo, inaczej niż np. w Stanach Zjednoczonych, bardziej niż do uczestnictwa w życiu politycznym w państwie przyjmującym, są one skłonne przenosić na nowy teren swoją politykę krajową.
Ostatnim przykładem jest „druga Erytrea”, czyli liczna diaspora przybyła do Szwecji z państwa, którego reżim do niedawna porównywano z Koreą Północną. Tylko w ostatnim tygodniu w Sztokholmie aresztowano kilkadziesiąt osób, gdy zwolennicy erytrejskiej opozycji zaatakowali festiwal organizowany przez zwolenników rządu. Zdaniem opozycji coroczna impreza służy nie tyle promocji erytrejskiej kultury, ile zbieraniu funduszy dla autorytarnego rządu w Asmarze. Po ostatnich wydarzeniach szwedzki rząd jest w trudnej sytuacji: dotąd zagraniczne zaangażowanie ograniczał do pomocy humanitarnej – teraz powinien rozwiązywać „obce” problemy u siebie.©℗