Empatia absolutna

O życiu Alice Munro niewiele wiemy. Zdystansowanie wobec własnych doświadczeń pozwala jej na większe zbliżenie do ich sedna. W opowiadaniach rozpisuje na wiele historii swoją własną historię.

15.10.2013

Czyta się kilka minut

Na wschodnim brzegu jeziora Huron, Ontario, Kanada. 2006 r. / Fot. George Waldman / CORBIS
Na wschodnim brzegu jeziora Huron, Ontario, Kanada. 2006 r. / Fot. George Waldman / CORBIS

Zacznijmy od drobnej pomyłki: „Doree musiała jechać do Londynu aż trzema autobusami – najpierw do Kincardine, tam łapała kolejny, a potem przesiadała się na miejski, który zawoził ją do celu”. Tak brzmi w polskiej wersji pierwsze zdanie opowiadania „Inny wymiar” otwierającego tom Alice Munro „Zbyt wiele szczęścia”. Doree, niepozorna, zwyczajna kobieta, która żyje z ciężarem potwornych wydarzeń, jakie dotknęły jej rodzinę, jedzie trzema autobusami na spotkanie, które być może odmieni jej życie. Na skutek nieprzewidzianego wydarzenia będzie jej dane inne spotkanie i być może to ono odmieni jej życie. „Nie musi pani jechać do Londynu?” – pyta kierowca na końcu utworu, kiedy pasażerka deklaruje, że zostanie przy ofierze wypadku drogowego. Rzeczywiście nie musi i nigdy nie zamierzała – Doree podróżowała bowiem nie do Londynu, lecz do London, miasta w południowozachodniej części kanadyjskiego stanu Ontario. Ten skrawek lądu rozdzielający jeziora Huron i Erie, to rodzinne strony Alice Munro i tło niemal wszystkich jej opowiadań.

FASCYNUJĄCA NUDA

Oto płaska rolnicza kraina, pocięta kilkoma sporymi rzekami, wzdłuż których w XIX wieku powstawały miasta i miasteczka. W każdym z nich, jak pisze Margaret Atwood, „jest ratusz z czerwonej cegły (zwykle z wieżyczką), budynek urzędu pocztowego i parę kościołów różnych wyznań, główna ulica i dzielnica mieszkalna złożona z miłych domków oraz druga dzielnica mieszkalna, ta po tej złej stronie drogi. Wszędzie są rodziny przechowujące długą pamięć oraz sterty kości w szafach”.

Atwood dodaje, że wśród pszenicznych łanów Sowesto (jak określa się ten region) można znaleźć znaki wskazujące na to, że wcale nietrudno tu o spotkanie z Bogiem lub własnym przeklętym losem – czasem zdaje się, że to jedno i to samo. Stłumione emocje i drzemiące seksualne energie, zadawnione spory, przywiezione nieraz jeszcze ze starego kontynentu, nagłe akty przemocy i potworne zbrodnie. Wszystko, co szokuje w spokojnej i klarownej prozie Munro, ma swoje miejsce w życiu tej łagodnej krainy.

Miasto London, rozwijające się od początku XIX wieku, w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, kiedy Alice Munro podejmowała pierwsze próby pisarskie, stało się centrum ruchu artystycznego znanego jako „London Regionalism”. Ideą przewodnią grupy artystów było odcięcie się od modnych nurtów rządzących życiem artystycznym wielkich metropolii. Doświadczenie lokalności właśnie, odnoszenie się do autentycznego tu i teraz, miało być, zdaniem twórców z London, materiałem nowoczesnej sztuki, niepoddanej presji, jaką wywierają metropolie. Twórczość takich malarzy, filmowców i rzeźbiarzy jako Greg Cunroe (główna postać ruchu, twórca nazwy Sowesto), Jack Chambers, Tony Urquart czy Murray Favro szybko ściągnęła na London uwagę krytyków z metropolii właśnie, którzy uznali London za najciekawszy kanadyjski ośrodek sztuki. Ruch lokalności został wyniesiony do rangi wzorca, a programowa prowincjonalność znalazła swoje miejsce w kanonie.

Jeden z cykli Grega Cunroe (znanego m.in. jako autor obrazów przedstawiających rowery) to wielkie kompozycje liternicze wyglądające trochę jak antyczne inskrypcje w kolorze albo napisy odciśnięte z szablonów na murach. Ciasno stłoczone, duże drukowane litery, składają się w tych pracach na szczególne notatki czy może wiersze. Jedna z kompozycji zawiera następujące zdania: „What if daily life in Canada is boring?? & what if I am not aware of what is interesting about my life to others?” (A co, jeśli kanadyjska codzienność jest nudna?? A co, jeśli nie jestem świadom, czemu moje życie miałoby zaciekawić innych?).

 Do tego właśnie London, w którym mieszkał Greg Cunroe, jechała Doree, bohaterka opowiadania Alice Munro. Całą twórczość noblistki określiłabym (choć nie znam żadnych dowodów na realną, a nawet potencjalną łączność między ich dziełami) jako literacką odpowiedź na pytania postawione przez malarza. I jest to odpowiedź jednoznaczna, bowiem tkaniną tej niezwykłej prozy, która fascynuje czytelników w wielu miejscach świata, jest życie zwykłych ludzi w zwykłej przestrzeni kanadyjskiej prowincji. Przyklejana pisarce etykieta „kanadyjskiego Czechowa”, choć sztampowa, oddaje obecne w jej utworach przejmujące połączenie lokalności i uniwersalności. Wymiar ogólnoludzki opowiadanych przez Munro historii nie ulega wątpliwości: postaci prostych mieszkańców Sowesto pod jej piórem rosną do rangi symboli. Ale w opowiadaniach Alice Munro jest o wiele więcej niż tylko uniwersalizacja tego, co miejscowe.

Munro w swoich utworach podkreśla kobiecą perspektywę oglądu i rozumienia świata. Doświadczenie kobiecego losu, bólu i trudu codziennego życia, któremu nie można się dziwić, tylko trzeba je po prostu znosić, to materia jej dzieła. Jeszcze precyzyjniej rzecz ujmując, te opowiadania wyrastają z doświadczeń kobiet z Sowesto, a całkiem ściśle mówiąc, w ogromnej mierze wyprowadzone zostają z bezpośredniego doświadczenia autorki.

SZCZĘŚLIWE CIENIE

Cechą wielkiego pisarstwa jest wyznaczenie i utrzymanie właściwych proporcji między ujawnieniem siebie a wycofaniem się z tworzonego świata, między osobistym wyznaniem a kreacją cudzego losu. U Munro, o której życiu na dobrą sprawę naprawdę niewiele wiemy, zdystansowanie wobec własnych doświadczeń pozwala na większe zbliżenie do ich sedna. W opowiadaniach autorka rozpisuje na wiele historii swoją własną historię.

Trochę o życiu urodzonej w 1931 r. Alice Laidlaw dowiadujemy się z czterech szkiców autobiograficznych włączonych do jej ostatniej książki „Drogie życie” – „autobiograficznych, jeśli chodzi o sferę uczuć, ale niekoniecznie, jeśli idzie o fakty”.

Jej dzieciństwo było ubogie, przypadło na czas kryzysu ekonomicznego oraz II wojnę światową, młodość – na chude lata powojenne, a spora część życia na epokę, w której kobieta, nawet jeśli była wykształcona i samodzielnie myśląca, pełniła rolę córki swojej matki, żony swojego męża i matki swoich dzieci. Znacznie więcej dowiedzieć się można z niewydanej u nas jeszcze biografii pisarki pióra Roberta Thackera z 2005 r. Alice, najstarsza z trzech sióstr, wcześnie musiała przejąć obowiązki domowe, ponieważ jej matka zapadła na chorobę Parkinsona. Mając dwadzieścia lat, wyszła za Jamesa Munro i wyjechała z rodzinnego Wingham w Ontario do Vancouver. Jako matka trzech córek, a następnie także żona właściciela księgarni Munro Books w Victorii, Alice stale mimo to pisała, a jej utwory, zauważone przez Roberta Weavera (jak sama pisze: jedynego człowieka w jej otoczeniu, który miał cokolwiek wspólnego z literaturą), trafiły najpierw jako słuchowiska na antenę radia kanadyjskiego, a potem również do czasopism. Pierwszy tom opowiadań Munro, „Taniec szczęśliwych cieni”, ukazuje się w 1968 r.

Z początkiem lat 70. pisarka podejmuje decyzję o rozstaniu z mężem i wraca do swojej rodzinnej okolicy, zamieszkuje bardzo blisko miejsca, gdzie się urodziła i chodziła do szkoły. W kolejnych opowiadaniach, które złożą się na trzynaście dalszych książek, jej własne życie i życie bohaterów splatają się bardzo ściśle, ale łączącą te dwie sfery siłą nie jest dziennikowe zwierzenie czy autobiograficzne wyznanie. Postaci zaludniające jej prozę nie są też dla niej maskami ani personami. Związek ze swoim światem pisarka rozgrywa, zachowując pełny dystans i praktykując wycofanie z utworów tego, co osobiste. Splot własnego życia i fikcji, który stanowi potężną siłę wiarygodności jej opowieści, powstaje dzięki pieczołowitemu odtwarzaniu realiów topograficznych i kulturowych, połączonemu z absolutną empatią, której podstawą jest autentyczne, osobiste doświadczenie. Doree jadąca do London trzema autobusami odtwarza drogę pisarki, która rzeczywiście nieraz pokonywała tę trasę i przyglądała się stojącym na polach roztopowym kałużom, w których odbija się ostre słońce, przefiltrowane przez nagie jeszcze gałęzie drzew.

BEZLITOSNY REALIZM

Krajobraz opowiadań Alice Munro jest dla bohaterek jej prozy znajomy i zwykły, ale dostrzegają go one z całą ostrością, wyławiają z niego szczegóły, lśnienia, ciemność, fakturę kory drzew czy żwirowej ścieżki. W jednym z wywiadów pisarka mówiła o potrzebie docierania do samego sedna rzeczy, „do każdej warstewki mowy i myśli, promienia światła na korze czy ścianie, do każdego zapachu, dziury w jezdni, bólu, pęknięcia, złudy, by je zatrzymać i połączyć – w ich promienności, wiecznotrwałości”. Taki podwyższony stopień precyzyjnej percepcji drobiazgów zwyczajnego otoczenia staje się u Munro podściółką podwyższonego stopnia uwagi dla zwyczajnych wydarzeń życia ludzi w Sowesto. Czy to życie jest nudne? A może nie wiemy, co jest w nim ciekawe dla innych? Opowiadania Munro zadają pytanie o to, co naprawdę dzieje się w każdym zwykłym domu, zagrodzie, przyczepie kempingowej, co dzieje się w duszach i ciałach zamieszkujących je ludzi. Pisarka chce docierać do sedna tych rzeczy.

Munro buduje swoje narracje niespiesznie i niemal zawsze zaczynając w środku wydarzeń. Pierwsze zdania są zagadką, trzeba z nich cierpliwie zbierać sygnały, które pozwalają stopniowo scalić obraz przedstawianej osoby i jej historię. To trzyma w napięciu, czytelnicy muszą zgodzić się na to, by wejść w czyjeś życie i poddać się jego rytmowi. Dzięki temu Munro buduje w utworach efekt pewnej naturalności: wydarzenia biegną tak, jak biegnie życie, z całą nużącą zwykłością, ale również w poczuciu, że wszystko, i koszmar, i szczęście, może się zdarzyć. Żywiołem tej prozy jest czas. Czas różne sprawy odsłania, a kolejne odsłony po prostu następują, wyłaniają się z czasu. Nie można z niego wyjść, wycofać się. Tutaj widzę istotę bezlitosnego realizmu Munro – nie ma miejsca na pociechę, bo cokolwiek czas przyniesie, z tym trzeba będzie się zmierzyć.

Opowiadając o tym, co się komu przydarzyło, i niosąc pamięć tego, co przydarzyło się jej samej, pisarka dokonuje rzeczy arcymistrzowskiej – całkowicie wyłącza z narracji tryb oceniania i ton interwencji. Te opowiadania nikogo do niczego nie przekonują, nie krytykują i nie stają po czyjejś stronie. Można wręcz powiedzieć, że Munro na dobrą sprawę swoich bohaterek i bohaterów nie obdarza nawet sympatią. Dzieje się tak dlatego, że sama patrzy na nie i na nich z ich wewnętrznej perspektywy, od środka, ich własnym, wewnętrznym wzrokiem, jakim każdy patrzy na siebie. W takim wzroku nie ma stronniczości, usprawiedliwiającej pobłażliwości, ale nie ma też krytycyzmu i niezrozumienia. Tak patrzymy na siebie samych w chwilach wewnętrznej szczerości i jasności, kiedy udaje nam się spojrzeć na własne życie w prawdzie.

Za największą siłę prozy Munro uważam to, że daje nam taką wizję życia, na jaką nas samych stać tylko czasami. Opowiadania kanadyjskiej pisarki – jedno po drugim – są dla mnie zapisem takich intensywnie prawdziwych wizji człowieka. Oczywiście to nie tak, że bohaterki i bohaterowie jej prozy żyją w stanie tak wysokiej i odważnej samoświadomości – przeciwnie. Ich bezradność, a zarazem konieczność sprostania światu takiemu, jaki jest im dany, odsłonięta z ich wewnętrznej perspektywy, daje czytelnikom przeraźliwy i przejrzysty zarazem obraz samych siebie.

Moje pierwsze spotkanie z Alice Munro, wiele lat temu, wiązało się z ćwiczeniami przekładowymi dla studentów. Pracowaliśmy nad fragmentem opowiadania „The Bear Came Over the Mountain”, na podstawie którego powstał obsypany nagrodami film Sary Polley „Away from Her”. Tekst wydawał się prosty: napisany zwykłym, neutralnym językiem, dotyczył rzeczywistości rozpoznawalnej i uchwytnej, opisywał wnętrza i pejzaże, tak że dla ich zobrazowania nie trzeba było szczególnie wysilać wyobraźni, wypełniać nieciągłości czy nadążać za nagłymi zmianami perspektywy. Żadnego rozwichrzenia czy eksperymentalnych zabawek. Ton spokojny, rzeczowy, jakby ściszony. Właściwie miałam trochę obaw, że na zajęciach nie powstanie napięcie, nie będzie się o co spierać i nad czym głowić. Nic bardziej mylnego. Zdania Munro są tak krystalicznie czyste, tak wyzbyte wszystkiego, co mogłoby być pustym ozdobnikiem, nadmiarem, przydatkiem, że zadanie tłumaczki okazuje się przerażająco trudne. Pamiętam, że nie udało się nam wyjść poza jeden akapit, wciąż okazywało się, że coś dodaliśmy, coś niepotrzebnie dopowiadamy, pozwalamy sobie na różne ładności i nastroiki tam, gdzie u Munro jest surowa, cienka i piekielnie precyzyjna linia.

Znacznie później przeczytałam rozmowę z pisarką, gdzie Alice Munro powiada, że metodą jej pracy jest przepisywanie, nieustanne przepisywanie po to, by wyeliminować z tekstu wszystko, co sprawia wrażenie wyłącznie ozdobnika, dekoracji. Powiada też, że ideałem, do którego dąży, jest pisanie tak czyste, jakby się patrzyło przez doskonale przejrzystą taflę wody: żeby słowa nie stawały między czytającymi a tym, co się dzieje.

***

Feministką jest każda kobieta, która mówi prawdę o swoim życiu – napisała Virginia Woolf. Alice Munro określa się jako pisarkę feministyczną, posiadającą szczególny dar ujmowania kobiecego doświadczenia. Niewątpliwie ma to związek z historyczno-społecznym kontekstem emancypacji kobiet w opisywanym przez nią świecie. Świadczy o tym jej kariera, z wolna i stopniowo zyskiwana pozycja wybitnej pisarki (zresztą obok innych kanadyjskich pisarek, np. Margaret Atwood czy Marian Engel), a także obraz jej decyzji życiowych.

Kobiety i ich doświadczenie są dla niej centralne dlatego, że sama przeżywała niełatwy los kobiety, ale jak sądzę, również dlatego, że są – i nie ma tu sugestii o uprzedmiotawianiu kobiet przez Munro, przeciwnie – szalenie ciekawym obiektem analizy i opisu. Niewiele znaczące kobiety z kanadyjskiej prowincji przed Munro nie zostały zobaczone, nie były widoczne, nie było ich. Były uznane za nudne, niewarte sztuki, tak jak i całe życie w Kanadzie. Munro miała odwagę zapytać: a co, jeśli nie wiemy, co jest interesujące dla innych i co jest interesujące dla nas samych? W ten sposób odkryła nowy obszar rzeczywistości. Opisując go swoim wyzutym z rozemocjonowania i dążącym do spojrzenia prawdzie w oczy stylem, powiedziała coś niezwykle ważnego o człowieku. 


MAGDA HEYDEL jest anglistką, tłumaczką m.in. V. Woolf, T. S. Eliota, T. Hughesa, D. Walcotta i S. Heaneya. Ostatnio w jej przekładzie ukazały się „Noc i dzień” Virginii Woolf i „Jądro ciemności” Josepha Conrada z posłowiem. Wykłada w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych na Wydziale Polonistyki UJ i w Katedrze UNESCO.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2013