Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rozkręcona przez niemieckich polityków kampania w obronie Julii Tymoszenko robi wrażenie. W ciągu tygodnia Niemcy pociągnęły za sobą większość szefów państw i rządów Unii. Na zaplanowany na 11-12 maja szczyt prezydentów Europy Środkowej w Jałcie i spotkanie z prezydentem Janukowyczem pojedzie garstka przywódców, a podczas meczy Euro 2012 w domu zostaną nawet urzędnicy Komisji. Festiwal protestu rozpoczął prezydent Niemiec Johannes Gauck. Potem krok po kroku Europa wsłuchiwała się w płynące z Berlina głosy ministrów, posłów do Bundestagu, aż wreszcie samej kanclerz Merkel, „która decyzję o wyjeździe ma podjąć w ostatniej chwili”.
Tak oto na pozór spontanicznie, a z pewnością nieformalnie Niemcy – wektor europejskiej siły – ukształtowały wspólne stanowisko Unii Europejskiej. Akces unijnej biurokracji do bojkotu Euro 2012 nadał całości pozory przemyślanego i praworządnego działania. Tymczasem medialne przedstawienie nie tylko nie ma większego znaczenia dla sprawy Tymoszenko i problemów Ukrainy, ale wpędza relacje unijno-ukraińskie w kryzys, z którego obie strony wyjdą jeszcze bardziej słabe i jeszcze bardziej sobie obce.
Tam, gdzie górę biorą emocje, kończy się polityka. W relacjach Unia-Ukraina polityka skończyła się w momencie, gdy prezydent Janukowycz zdecydował, że ukaranie i pognębienie Tymoszenko jest dla niego ważniejsze niż integracja gospodarcza z Unią. Reakcja Unii była rozsądna: krytyce postępowania władz w Kijowie wobec przeciwników politycznych towarzyszyło – choć z oporami – doprowadzenie do końca negocjacji i parafowanie (w marcu tego roku) umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z Unią oraz jej części dotyczącej całościowej (bo obejmującej normy prawne) i pogłębionej strefy wolnego handlu.
Taka postawa stworzyła fundament pod „równoległe podejście”: wykorzystywanie umowy stowarzyszeniowej jako narzędzia wpływu na przemiany demokratyczne. Sęk w tym, że aby taka polityka warunkowości była możliwa, umowa musi zostać podpisana, a następnie ratyfikowana i dopiero potem realizowana. A do tego droga daleka i mierzona latami. Na tyle daleka, że wysuwane dziś groźby odłożenia jej ratyfikacji nie są żadnym realnym narzędziem nacisku na Ukrainę. Obawą Janukowycza nie jest bowiem brak umowy z Unią, lecz ponowny wzrost znaczenia Tymoszenko i jej ugrupowania, które przed procesem byłej premier miało zasłużone poparcie w granicach błędu statystycznego.
Dzisiejsza pozycja „żelaznej Julii” jest bezsprzecznie konsekwencją działania samego Janukowycza, który więzieniem stworzył jej przestrzeń do działania. Już dziś Tymoszenko gra dwuznaczną rolę ciężko chorej liderki opozycji, która nie chce poddać się leczeniu. Liderki, która zaczyna głodówkę na kilka tygodni przed Euro 2012, ale zarazem nie chce bojkotu mistrzostw... Ofiara jest zatem na razie, paradoksalnie, jedynym politycznym zwycięzcą sporu.
Jak łatwo przewidzieć, „nagonka” Berlina i wezwania do postawienia Ukrainy przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka jedynie usztywniły stanowisko Kijowa i chyba zamknęły drogę do akceptowanego przez wszystkie strony wyjścia z kryzysu. Sprawa Tymoszenko jest dziś już tylko wstępem do kampanii wyborczej na Ukrainie – wybory parlamentarne odbędą się tam jesienią – i przygotowaniem gruntu pod uznanie ich za niedemokratyczne. Ważny i słuszny spór o stan ukraińskiej demokracji zmienił się w pokaz siły, który jedynie obnaża słabość obu antagonistów. Także słabego Janukowycza, który jest przedstawicielem postsowieckiej elity politycznej (z niej wywodzi się też Tymoszenko), wierzącej w suwerenność bez demokracji, w rozwój bez reform, zaś siłę polityczną utożsamiającej z własną pozycją biznesową w państwie i zdolnością przetrwania na scenie międzynarodowej. Choć na tle innych wschodnioeuropejskich sułtanatów Ukraina nadal pozostaje państwem wolnym i zdolnym do zmian, mentalność elit jest wszędzie taka sama, a zmiany sterów nie przynoszą radykalnych zmian politycznych. Taki przeciwnik jest nie do pokonania nawet przez Niemcy, które dla uzyskania koncesji w sprawie jednej tylko Tymoszenko musiały odwołać się do publicznego szantażu.
W tej sytuacji wiara, że Europa może dziś inicjować zmiany geopolityczne i wpływać na powstawanie sojuszy, odpychanie lub wpychanie Ukrainy w objęcia Rosji, jest wyrazem niczym nieuzasadnionego optymizmu. Jeśli zatem powinniśmy być Berlinowi za cokolwiek wdzięczni, to za pokazanie sobie i nam, jak mało dziś znaczymy – my, czyli Europa.
Konsekwencją powinno być uspokojenie emocji i powrót do polityki.