Emigracja last minute

W ostatnich latach upadłą socjalistyczną Wenezuelę opuścił co ósmy jej mieszkaniec. Większość kieruje się najpierw do Kolumbii, bo tak najprościej. Oto opowieść o nich.
z Bogoty (Kolumbia)

14.01.2019

Czyta się kilka minut

Portrety emigrantów i uchodźców z Wenezueli na moście granicznym z Kolumbią, 17 grudnia 2018 r. / SCHNEYDER MENDOZA / AFP / EAST NEWS
Portrety emigrantów i uchodźców z Wenezueli na moście granicznym z Kolumbią, 17 grudnia 2018 r. / SCHNEYDER MENDOZA / AFP / EAST NEWS

Tłum ludzi. Kiedy podjeżdża autobus, każdy walczy o to, aby do niego wsiąść. Wszyscy mocno ściskają plecaki, żeby ich ktoś nie ukradł.

W Bogocie podejście, że „cel podróży nie jest najważniejszy, liczy się sama droga”, nie istnieje. Poruszanie się transportem publicznym po kolumbijskiej stolicy jest prawdziwym wyzwaniem. Wymaga ogromu cierpliwości i nieustannej czujności. Na każdym przystanku wsiada więcej osób, niż pojazd jest w stanie pomieścić.

Dosiadają się też sprzedawcy, którzy oferują wszystko, co tylko da się sprzedać za tysiąc peso [równowartość ok. 1,30 zł – red.]. Niektórzy dodatkowo prezentują swój talent muzyczny. Z marnym efektem. Nikt nie chce ich słuchać. Czasem ktoś da im kilka groszy, dla świętego spokoju.

Wystarczy jedno słowo, aby zorientować się, który z tych obwoźnych sprzedawców jest Wenezuelczykiem – emigrantem, przybyszem zza północno-wschodniej granicy. Mają charakterystyczny akcent i są nieporównanie mniej hałaśliwi niż ich kolumbijska konkurencja.

Mój syn nic nie jadł

Są też jakby dyskretni. A może nieśmiali, zawstydzeni? Bezszelestnie przemykają się między pasażerami, niby przez przypadek trącając każdego torebką z cukierkami na sprzedaż.

Skulona siedzę obok matki z płaczącym dzieckiem i udaję, że mnie nie ma. Kiedy przychodzą kolejni sprzedawcy, wciskam się w siedzenie jeszcze bardziej. Zamykam oczy. Najważniejsze to jakoś wytrzymać. Jakoś dojechać.

– Dość! Do diabła! Słuchaj, jak do ciebie mówię! – dochodzi skądś donośny krzyk.

Wszyscy milkną. Podnoszę głowę. Na wprost mnie stoi młoda kobieta. Wysoka, szczupła, o delikatnych rysach twarzy, dużych jasnych oczach i śniadej karnacji. Takich kobiet nie ma w Kolumbii.

Na ręce trzyma małe dziecko. Zbyt małe, żeby ocenić, chłopiec to czy dziewczynka. Do prawej nogi wtula jej się drugie dziecko – dużo starsze, chłopczyk.

– Myślisz, że ja to lubię?! – kobieta kontynuuje, a jej wzrok wbity jest gdzieś ponad głowy nas wszystkich. – Nienawidzę tu stać przed wami i błagać o pieniądze. Mój syn nic dzisiaj nie jadł. Albo dajesz pieniądze, albo nie!

W autobusie poruszenie. Każdy sięga do kieszeni, portfela lub torebki. Kobieta nie ma jak zebrać pieniędzy, dzieci skutecznie uniemożliwiają jej ruch.

– Daj mi go tutaj – mówię. Chwytam jej synka za rękę i sadzam u siebie na kolanach.

Ta nagła decyzja u mnie samej wywołuje coś na kształt zawstydzenia.

Kobieta mówi, że jest z Wenezueli. Że przyszła do Bogoty na piechotę z dziećmi. Jest w Kolumbii od dwóch tygodni. Mimo że ledwo stać ją na mały pokój w najbardziej podłej dzielnicy miasta, nie żałuje decyzji. Musiała uciekać. Tam, skąd przychodzi, ludzie umierają. Często ­powoli, ale konsekwentnie. Mimo woli i na próżno.

Ziemia niechciana, ziemia obiecana

Takich jak ona może być już nawet 4 miliony – tylu jej obywateli miało opuścić Wenezuelę w ostatnich latach. To co ósmy mieszkaniec kraju, który w 2017 r. miał liczyć 32 mln obywateli.

Ten wielki exodus to nic dziwnego. Reżim socjalistyczny rządzi w Wenezueli od 1999 r. Zdecydowanie za długo. Sytuacja ekonomiczna jest dramatyczna. Przemysł wenezuelski, oparty w 95 proc. na wydobyciu ropy, już dawno przestał przynosić jakiekolwiek zyski. Kraj jest zadłużony, a braki żywności i leków są odczuwalne przez wszystkich.

Każdy radzi więc sobie, jak umie. Czarny rynek rośnie wprost proporcjonalnie do spadku poparcia dla prezydenta Nicolása Maduro, który funkcję tę sprawuje już prawie sześć lat, od wiosny 2013 r.

Jak to zazwyczaj bywa – także w socjalizmie – najbardziej cierpią najubożsi. Szacuje się, że państwowa służba zdrowia zapewnia tylko jedną szóstą społecznych potrzeb. Pensja minimalna zaś starcza na kilogram kurczaka.

Proletariat wyprzedaje więc kolejno: telewizory, telefony, miksery. Wszystko po to, żeby przeżyć kolejne wzrosty inflacji. Kiedy wątły rynek zbytu nasyci się produktami AGD, proletariusze biorą nogi za pas i emigrują. Najprościej piechotą do Kolumbii, z którą Wenezuela ma najdłuższą granicę.

Marsz po nadzieję

Gdy patrzy się na ekran telewizora, ludzie stojący na granicy wenezuelsko-kolumbijskiej przypominają wielką plamę z ruchomymi elementami.

Droga do współczesnego eldorado zajmuje im często dwa tygodnie. 14 dni w słońcu, w deszczu, często bez dostatecznego dostępu do jedzenia i wody. Ojczyzna pozbywa się swoich obywateli z ulgą. Dopiero na granicy z Kolumbią mogą liczyć na podstawową pomoc humanitarną.

Od początku 2018 r. w miejscowościach przygranicznych przybyło punktów pomocy, gdzie wędrowcy mogą liczyć na coś do jedzenia, na opatrunek i słowo pocieszenia. Z pomocą spieszą też sami Wenezuelczycy. Z inicjatywy znanego prezentera telewizyjnego Nelsona Bustamante, 8 grudnia 2018 r. w Stanach Zjednoczonych zorganizowano zbiórkę odzieży, lekarstw i pieniędzy dla tzw. caminantes de la esperanza, wędrowców nadziei. W akcji wzięli udział głównie Wenezuelczycy mieszkający na Florydzie. Do paczek z rzeczami wkładali małe karteczki ze słowami: „Bądź silny”, „Odwagi”.

Kryzys dotyka każdego, ale nie każdego po równo. Bywa, że wypycha z kraju od razu i na zawsze. Innym razem powoli i na czas bliżej nieokreślony.

Profesor na warcie

Johana Mujicę poznałam w stolicy Wenezueli. Wtedy był jeszcze profesorem na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w Caracas i w kraju. Johan ma ponad dwa metry wzrostu, a jego potężna postura budzi respekt. Idąc z nim po ulicach Caracas – drugiego na liście najbardziej niebezpiecznych miast świata – czułam się pewniej niż w wojskowych pojazdach.

Rozmawialiśmy dużo o Gramscim i Marksie. Johan, jak sam mówi, jest socjalistą, ale w socjalizm à la Maduro nie wierzy. Choć na początku rządów Hugo Cháveza – poprzednika Maduro, nieżyjącego już twórcy „wenezuelskiej drogi do socjalizmu” – popierał politykę rządu, to nie wpadł w populistyczną pułapkę.

– Nigdy w historii mojego kraju nie było tak źle, a jest coraz gorzej. Moja pensja nie starcza na nic. Nie mam za co nakarmić rodziny. Od trzech lat nie kupiłem sobie nowych butów. Chodzę w dziurawych. Zresztą jak wielu profesorów – mówił wtedy Johan.

Kiedy pytałam go, jak to jest wyjeżdżać i zostawić rodzinę, łzy spływały mu po policzku. Ściągał czapkę, ocierał oczy. Przepraszał, wstawał i szedł. Ledwo mogłam za nim nadążyć. Już wtedy – na dwa tygodnie przed opuszczeniem Wenezueli – chodził tak, jakby uciekał.

Rozmawiamy ponownie po kilku miesiącach. Jest już w Argentynie. Tłumaczy, że pieniądze na drogę uzyskał ze sprzedaży złotych łańcuszków. Ponadto jego brat dostał stypendium w argentyńskiej Córdobie, na studia doktoranckie. Nawet jakby coś poszło nie tak, mogliby żyć ze stypendium.

Opowiada: – Wyjechaliśmy z bratem z Wenezueli 10 maja, na miejscu byliśmy 17 maja. Najpierw drogą lądową jechaliśmy z Caracas do Boa Vista. Z Boa Vista do Manaus. Z Manaus do Porto Alegre lecieliśmy samolotem. Z Porto Alegre przyjechaliśmy do Buenos Aires.

To był dopiero początek ich podróży. W stolicy Argentyny byli osiem dni. Następnie pojechali do Mendozy, by tam poczekać na wizę. Nie mieli pieniędzy, więc zatrudnili się do malowania starego hostelu w zamian za nocleg.

– To było traumatyczne. My jesteśmy z Karaibów, a tam musieliśmy malować przez sześć godzin dziennie na czterostopniowym mrozie. Nie byliśmy na to przygotowani, nie mieliśmy ciepłych ubrań. Nocami płakaliśmy. Tak spędziłem moje urodziny. Najgorsze urodziny mojego życia – wspomina. Gdy dojechali w końcu do Córdoby, mieli ze sobą 100 pesos argentyńskich (ok. 10 zł).

Od kilku miesięcy Johan pracuje jako ochroniarz w prywatnej klinice zdrowia. Wierzy, że niedługo znajdzie pracę jako nauczyciel. Wtedy sprowadzi do Argentyny córkę i żonę.

Wilczy bilet

Z Emmanuelem przyjaźnię się od lat. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego niechętnie mówi o Wenezueli. Kiedy planuję kolejną wizytę w Ameryce Łacińskiej, Emmanuel dzwoni i radzi, żebym nie jechała. On by nie jechał. Jego decyzja o emigracji była podszyta strachem – o zdrowie i życie. Nie mógł znieść wszechobecnej przemocy.

Emmanuel: – Kiedy leciałem do Hiszpanii, miałem pozytywne nastawienie. Co będzie, to będzie, tak myślałem. Jeżeli tu mi nie wyjdzie, to poszukam innego miejsca. Ale tam nigdy nie wrócę.

Ma trójkę rodzeństwa. Jego siostra wyemigrowała do Miami, kiedy jej mąż dostał tam ofertę stypendialną. Starszy brat czekał na dobrą ofertę pracy za granicą, bo podkreślał: „Podłóg szorować nie będę”. Drugi brat chciał prosić o azyl polityczny.

Natomiast Emmanuel miał traumę. Jego dom napadła grupa uzbrojonych mężczyzn. Rodzeństwa akurat nie było. On i kolega uczyli się do egzaminów. Bandyci zamknęli ich w pokoju i obrabowali mieszkanie.

– Pamiętam, że najbardziej bałem się, że zabiorą mi plecak. I zabrali. Miałem w nim moją pracę magisterską z ostatnimi poprawkami od promotora – Emmanuel śmieje się dziś, gdy to opowiada. Ale to jedna z tych historii, które nie pozwoliły mu zostać w kraju.

Z kolei jego ojca napadli, jak jechał poza miasto. Napastnicy zatrzymali go na środku drogi i po prostu zabrali auto. Szedł kilkanaście kilometrów aż do domu swojego brata. Stamtąd poinformował rodzinę.

Emmanuel: – Najgorsze jest to, że się do tego przyzwyczajasz. Ludzie pytają, czy ktoś cię nie okradł, zupełnie tak, jakby pytali się o pogodę. Ja nie chciałem do tego przywyknąć.

Dzisiaj, po trzech latach pracy w barze szybkiej obsługi, Emmanuel w końcu dostał pracę w zawodzie. Jest dentystą na Majorce. Nigdy nie odwiedził Wenezueli.

Na chwilę przed

– Czasami budzę się i wolałabym nie wyjeżdżać – mówi 25-letnia Daniela, która od kilku miesięcy przygotowuje się do emigracji.

Znany komik wenezuelski opowiadał ostatnio, że odkąd mieszka w Miami, zawsze mu czegoś brak. Najpierw myśli, że chodzi o ponche crema [popularny napój alkoholowy w Wenezueli – red.]. Potem czuje, że to nie to, więc idzie odwiedzić Fulanita [popularne imię używane w dowcipach]. Dopiero później zdaje sobie sprawę, że ani nie chodziło mu o ponche crema, ani o Fulanita. Tęskni za krajem i nic mu nie jest w stanie wypełnić tej pustki.

Daniela czuje, że w jej przypadku będzie tak samo. Nigdzie poza Wenezuelą nie czuje się jak w domu. Jednak dzisiejsza Wenezuela nie jest tą, którą pamięta z czasów dzieciństwa.

Daniela starannie przygotowuje się do wyjazdu. / ARCHIWUM PRYWATNE DANIELI

Wspomina, że kiedyś w okresie bożonarodzeniowym wszyscy jedli hallacas – to masa kukurydziana z mięsem, zawinięta w liść bananowca. Dziś nawet jeżeli ktoś może sobie pozwolić na hallacas, to ich nie kupuje. Święta od dawna są już tylko datą w kalendarzu, a nie autentycznym przeżyciem.

– Bardzo dużo ludzi ma depresję. Sprzedawcy są chamscy. Jeżeli ich wypłata sięga zera, jeżeli są niedożywieni, to trudno wymagać, by nagle kochali bliźniego – mówi Daniela.

W październiku 2018 r., na zaproszenie przyjaciela, dziewczyna poleciała do Hiszpanii. Wielu Wenezuelczyków wykorzystuje takie okazje, żeby prosić o azyl polityczny. Ale nie ona. Co prawda jest już prawie gotowa do emigracji. Już wie, co zapakuje do walizki. Ma uzbieraną kwotę w dolarach, która pozwoli jej przetrwać pierwszy miesiąc w Chile.

Jednak zanim wsiądzie do samolotu w kierunku Santiago de Chile, chce się upewnić, że wszystko ma pod kontrolą. Zdalnie szuka już tam pracy, w zawodzie. Nie jest łatwo, bo projektantów wnętrz jest w Chile sporo.

Daniela jest świadoma, że i tak ma szczęście: – Codziennie dziękuję Bogu, bo wiem, że inni mają trudniej. Dużo trudniej. Ja mogę poczekać na lepszą okazję. Inni nie mają chwili do stracenia.

Punkt zero

Ibrahim od lat związany jest z opozycyjną partią Vente Venezuela. Jej przewodniczącą jest María Corina Machado. Ibrahim – jak wielu Wenezuelczyków – jest pewien, że jeśli kiedyś zmienią się rządy, to właśnie Machado zostanie prezydentem.

Z Ibrahimem rozmawiam przez Skype’a. Jest błyskotliwy i sprawia wrażenie, że ma przygotowaną odpowiedź na każde pytanie. Prezentuje swoje argumenty z szybkością karabinu maszynowego. Gdyby nie został politykiem, z pewnością pracowałby w reklamie.

– Dlaczego nie wyjechałeś? – pytam.

– Bo to zaraz się skończy – odpowiada bez namysłu.

Ibrahim działa w opozycji i nie opuści kraju. / ARCHIWUM PRYWATNE IBRAHIMA

– Jesteśmy blisko rozwiązania obecnego kryzysu na drodze politycznej i ci to udowodnię – dodaje cicho, jakby wyjawiał sekret. – Maduro nie stać na finansowanie całego jego systemu opartego na klientelizmie. Produkcja ropy spadła dramatycznie. Braki w dostawie prądu są coraz częstsze. Wydajność transportu publicznego zmalała o 85 proc., a w 2019 r. będzie jeszcze gorzej. Dojdzie do buntu w społeczeństwie i wtedy przejmiemy władzę.

Owszem, taki bunt jest możliwy. Ocenia się, że w Wenezueli codziennie organizowanych jest ok. 30 protestów. O ile jeszcze trzy lata temu w demonstracjach brali udział głównie zwolennicy opozycji, obecnie do manifestacji przyłączają się robotnicy i ludzie pracujący na państwowych stanowiskach. Ale za każdym razem wojsko skutecznie gasi bunt obywatelski.

– Gdy kryzys się pogłębi, Maduro odejdzie. A zapewniam, że będzie gorzej – kontynuuje Ibrahim z przekonaniem.

– Słyszę to bez przerwy od paru lat! – odpowiadam sceptycznie. – W czym będzie gorszy kryzys w tym roku od tego z roku 2018? I jak mają się skończyć pieniądze, jeżeli wiadomo, że w Wenezueli kwitną grupy terrorystyczne, które przez handel narkotykami dokarmiają rząd?

– Kryzys zawsze ma swój punkt zero – pada szybka odpowiedź. – Ponadto Stany Zjednoczone umieściły Wenezuelę na liście państw, które stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego.

W grudniu 2018 r. María Corina Machado wystosowała list do prezydentów Argentyny i Izraela, w którym informuje, że wenezuelski reżim utrzymuje kontakty m.in. z Iranem i grupami ekstremistów.

Opozycja liczy na zewnętrzną interwencję i totalny kryzys. Ale ilu ludzi musi jeszcze wyemigrować, w procesie osiągania kryzysu ostatecznego?

Na razie, w minionym tygodniu, prezydent Maduro został zaprzysiężony na swoją drugą sześcioletnią kadencję.

Wenezuelski parlament, w którym od wyborów w 2015 r. opozycja ma większość (co jednak nie przekłada się na realną władzę: Maduro odebrał parlamentowi jego uprawnienia), usiłował do tego nie dopuścić. Bezskutecznie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2019