Embrion a jednostka ludzka

Andrzej Zoll: Dzisiaj sytuacja jest najgorsza z możliwych. W kwestiach bioetyki mamy normy moralne i kompletną pustynię prawną. Rozmawiała Anna Mateja

04.11.2008

Czyta się kilka minut

Anna Mateja: Panie Profesorze, szukałam kazusu, który nadawałby się na przedmiot obrad zespołu ds. bioetyki. I chyba znalazłam: latem 2007 r. Kanadyjka Melanie Boivin, matka dziewczynki z zespołem Turnera - to wada genetyczna, która czyni kobietę niezdolną do wyprodukowania zdrowych komórek jajowych, choć teoretycznie jest ona zdolna urodzić dziecko - zamroziła swoje komórki jajowe, by córka w stosownym czasie, dzięki metodzie in vitro, mogła je wykorzystać. Jak napisała "Gazeta Wyborcza", w jej ślady poszło już kilka kobiet w Wielkiej Brytanii. Mnie zastanawia: jeśli takie dzieci przyjdą na świat, czy mama będzie ich siostrą, a babcia mamą, czy może powstaną jakieś nowe relacje, których nie potrafimy jeszcze nazwać, bo jesteśmy przyzwyczajeni do innych konwencji.

Andrzej Zoll: Uderzyła pani w sedno spraw, którymi powinna się zająć rada ds. bioetyki. Jej powstanie przewiduje konwencja bioetyczna podpisana w Oviedo w 1997 r. Ponieważ Polska konwencję podpisała, ale jeszcze jej nie ratyfikowała, rady nie ma.

A 15-osobowy zespół ds. bioetyki, który powstał w kwietniu 2008 r., skupiający prawników, biologów i lekarzy oraz etyków i teologów, o bardzo różnym światopoglądzie, nie mógłby podyskutować nad tym zagadnieniem?

Raczej nie. Zadaniem tego zespołu jest przedstawienie premierowi raportu, do czego dojdzie w najbliższych tygodniach, zawierającego pytania i problemy, jakie powstają w związku z ratyfikacją konwencji bioetycznej. Jak premier wykorzysta raport, czy w ogóle to zrobi, zależy już tylko od niego. W moim przekonaniu, jako członka zespołu, czas jest po temu najwyższy, by kwestie bioetyki wreszcie uregulować prawnie. Choćby sprawa opisana przez panią: z punktu widzenia prawa polskiego, nie jestem w stanie odpowiedzieć, czyje byłoby to dziecko - kobiety, która je urodziła, czy dawczyni gamety? Prawo rodzinne jest tu właściwie bezradne. Do tego dochodzą kwestie w rodzaju: w jakich warunkach gamety mają być przechowywane, czy jest to prawnie możliwe.

Nim jednak przejdziemy do jakichkolwiek konkretnych rozważań, jedno założenie trzeba postawić od razu: regulacje ze sfery bioetyki trzeba wyraźnie oddzielić od sfery norm moralnych, reprezentowanych przez konkretne Kościoły, związki wyznaniowe czy stowarzyszenia. Bioetyki nie można podporządkować systemowi wartości, który np. na pierwszym miejscu stawia rodzicielstwo albo, dla odmiany, prawa dziecka.

Ale jednocześnie istnieje przynajmniej kilka systemów moralnych.

System prawny musimy mieć jednak jeden. Dzisiaj sytuacja jest najgorsza z możliwych: mamy normy moralne i kompletną pustynię prawną.

Zespół też chyba dzielą różnice światopoglądowe?

Co było niezwykle interesujące podczas dyskusji. Ale, na szczęście, zespół nie musi przedstawić premierowi jednoznacznych wskazań, pod którymi podpisywaliby się wszyscy członkowie komisji, swoim autorytetem ręcząc za ich słuszność. My tylko pokazujemy konsekwencje możliwych rozwiązań, wielość stanowisk, jakie w przypadku poszczególnych spraw można zająć. Decyzję, co wybrać, podejmuje rząd.

Przejdźmy więc do zagadnień, jak przypuszczam, o charakterze zasadniczym, które zawarliście Państwo w raporcie dla premiera.

Pierwsze pytanie brzmi: czy należy ratyfikować konwencję bioetyczną z Oviedo?

Nawet to nie jest oczywiste?

Nie jest. Możemy jej nie przyjmować, o ile sami uregulujemy tę sferę. Najważniejsze, by nie było dłużej tak, jak jest, kiedy właściwie każdy lekarz może przeprowadzać zabiegi zapłodnienia in vitro i nie ma przeszkód w handlu embrionami czy wynajmowaniu tzw. matek zastępczych.

Sama konwencja nie odpowiada na szereg pytań, raczej ustanawia pewien standard postępowania. Dlatego nawet gdy wreszcie ją przyjmiemy, musimy wraz z ratyfikacją uchwalić szereg ustaw okołokonwencyjnych, dotyczących m.in. zapłodnienia in vitro czy eksperymentów medycznych, zmieniających kodeks rodzinny.

Nie brakuje zresztą zastrzeżeń wobec konwencji. Chociażby taka sprawa jak przyjście na świat 12 października w Sewilli dziecka powstałego w wyniku selekcjonowania embrionów. Spośród zarodków, uzyskanych metodą in vitro, implantowano do macicy matki te tylko, które były najbardziej genetycznie zbliżone do jej chorego na anemię syna - chodziło o uzyskanie, dzięki urodzeniu dziecka, odpowiedniej krwi pępowinowej dla starszego potomka. Konwencja takiego sposobu wykorzystywania in vitro nie zakazuje (wykluczone jest jedynie tworzenie zarodków wyłącznie dla badań), a przecież powołanie tego człowieka na świat było czysto instrumentalne.

Można też powiedzieć, że młodsza siostra czy brat poczęci zostali po to, by uratować komuś życie. Istnieje ważniejszy powód do przyjścia na ten świat?

Ale można też powiedzieć - młodsze dziecko potraktowano przedmiotowo: gdyby starsze nie zachorowało, nikt nie zadałby sobie tyle trudu, by młodsze - i to jeszcze spełniające odpowiednie "warunki genetyczne" - pojawiło się na świecie.

Nie chcę tej sytuacji osądzać - czy można potępiać rodziców za to, że uciekli się do tej metody, nie chcąc patrzeć, jak umiera ich dziecko? Zdaję sobie sprawę z dramatyczności takich wyborów, ale też musimy być świadomi skali nadużyć, jaka się pojawia, gdy możliwym staje się powoływanie do życia odpowiednich "egzemplarzy" człowieka - nie dla niego samego, ale po coś.

Konwencja z Oviedo w takiej sytuacji jak opisana nie pomoże nam, bo nie odpowiada na fundamentalne pytanie: od kiedy mamy do czynienia z człowiekiem? Sami musimy to pytanie postawić i w oparciu o przyjętą odpowiedź tworzyć dalsze regulacje.

W takim razie czeka nas kolejna odsłona sporu starego jak polska transformacja - o warunki przerywania ciąży.

A zwolennikom ochrony życia człowieka od momentu zapłodnienia zarzuci się, że ratyfikując konwencję i uchwalając ustawy okołokonwencyjne wprowadzą do polskiego prawa zmianę, o jaką chodziło podczas próby nowelizacji Konstytucji w marcu 2007 r. To nie jest właściwe rozumowanie.

Ale czy nie taki byłby skutek przyjęcia, przy okazji ratyfikacji, założenia o ochronie życia od zapłodnienia?

Podczas debaty w 2007 r. napisałem opinię dla Sejmu, w której stwierdziłem, że Konstytucja nie musi być zmieniona. Dzisiejszy stan konstytucyjny lepiej chroni życie niż choćby w 1997 r., kiedy orzekaliśmy w Trybunale Konstytucyjnym na temat ustawy o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, opierając się na Konstytucji jeszcze z 1952 r., w której o życiu nie było mowy. Trybunał, stwierdzając niekonstytucyjność części przepisów tej ustawy (chodziło o możliwość przerywania ciąży z powodu ciężkiej sytuacji materialnej kobiety), oparł orzeczenie o zasadę demokratycznego państwa prawnego, o którym nie można mówić, tak jak i o prawach człowieka, jeżeli nie gwarantuje się człowiekowi życia. To prawo spośród innych najważniejsze.

Konstytucja z 1997 r., która zaczęła obowiązywać kilka miesięcy po wydaniu tego orzeczenia przez Trybunał, wyraźnie mówi o ochronie życia człowieka i jego przyrodzonej godności. Jeśli chcemy więc chronić życie, Konstytucja bardzo nam to dziś ułatwia. Natomiast żaden akt prawny, nawet tak wysokiej rangi, nie jest od definiowania początków życia. Jeśli jednak zakładamy, że godność człowieka ma charakter przyrodzony i niezbywalny, to znaczy, że życie ludzkie od momentu swojego powstania jest obdarzone atrybutem godności człowieczej. I z tego wynika szereg ważkich konsekwencji.

Na przykład kwestia, co zrobić z zapasowymi zarodkami, powstałymi podczas zapłodnienia in vitro.

Właśnie, a jak twierdzą biolodzy i genetycy, trudno tego uniknąć, bo pobieranie od kobiety gamet jest dla niej zdrowotnie bardzo obciążające. Na wszelki wypadek implantuje się zresztą kilka zarodków - stąd musi być ich więcej niż jeden. Można powiedzieć, że tak jest też w naturze - słabsi giną i człowiek robi to samo, tworząc kilka zarodków, by spośród nich wybrać najsilniejsze, którym umożliwi dalszy rozwój. Jeśli prawo na to pozwoli, chcąc nie chcąc otworzymy jednak pole do nadużyć, bo człowiek, inaczej niż natura, bywa wyrachowany i interesowny, jak więc oddać mu prawo dokonywania selekcji, kto ma żyć? Można ograniczyć liczbę zamrażanych zarodków, np. we Włoszech mogą być przechowywane tylko trzy, ale i wówczas musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, co robimy z nimi dalej.

Czekamy, aż para zdecyduje się na kolejnego potomka.

Jak długo czekamy? A co zrobić w sytuacji, kiedy para, już po stworzeniu zarodków, zmieniła zdanie? Albo zginęła w wypadku czy się rozwiodła? Czy wprowadzamy tzw. adopcję embrionów? Podobno w Polsce wiele par jest nią zainteresowanych.

Gdyby adopcja embrionów stała się możliwa, pojawiają się następne pytania: kto byłby rodzicem w przypadku takiej adopcji? Czy dziecko miałoby prawo poznać rodziców biologicznych? Czy jest mu to potrzebne do kształtowania tożsamości i powinno być zagwarantowane w konstytucji? Czy może jednak gwarantujemy anonimowość?

Pytania można mnożyć. Ale najpierw kwestia fundamentalna: kto ma mieć prawo do procedury in vitro? Tylko małżeństwa? Konkubinaty? Pary homoseksualne? Osoby samotne? Gdyby popatrzeć na sprawę od strony prawa do rodzicielstwa, dlaczego niby samotna kobieta nie miałaby skorzystać z tej metody, by zostać matką? Albo pary homoseksualne? Jeśli jednak podejść do zagadnienia od strony praw dziecka, musimy przyjąć, że ma ono fundamentalne prawo do wychowania w rodzinie. A polskie ustawodawstwo, przynajmniej na razie, za rodzinę uważa związek kobiety i mężczyzny.

Nie ukrywam, że jako rzecznik praw obywatelskich sprzeciwiałem się wprowadzeniu możliwości adopcji przez pary homoseksualne. Wychodziłem z założenia, że dziecko ma prawo do najbliższego kontaktu z dwiema płciami, bo to kształtuje jego osobowość, wprowadza w konstrukcje, na których w największym stopniu oparta jest kultura, w której będzie żyć.

Jeśli będzie chciało te konstrukcje podważyć, zrobi to samo, gdy dorośnie. Tak więc, wcześniej czy później, staniemy przed dyskusją o prawach homoseksualistów do adopcji dzieci.

Jeżeli polskie prawo by im je przyznało, trzeba zauważyć jedną kwestię - nie mamy w prawie zdefiniowanego konkubinatu, czyli uregulowanego prawnie związku nieformalnego. Konkubenta uważa się za osobę najbliższą, przyznając mu np. prawo do odmowy zeznań, ale poza tym nie ma, od strony prawnej, żadnej stabilizacji, jeśli chodzi o kwestie majątkowe czy opiekę nad dziećmi w przypadku rozstania.

W czasach "rozwodu dla każdego" małżeństwo nie jest już gwarantem stabilności.

Daje jednak na to szansę, nawet jeśli do rozwodu dojdzie. W przypadku związków nieformalnych szansy nie ma. Poza tym, warunkiem udzielenia rozwodu jest zapewnienie, że nie zostanie przeprowadzony ze szkodą dla dzieci. To tylko założenie, w życiu różnie bywa, ale należy je wzmacniać, by rodzice czuli się faktycznie za dziecko odpowiedzialni.

A więc związek nieformalny, z prawnego punktu widzenia, to zbyt krucha struktura, by otrzymała prawo do tak specjalnego rodzicielstwa, jak uzyskanie dziecka metodą in vitro?

Tak to widzę - związek nieformalny nie daje potrzebnego z prawnego punktu widzenia minimum stabilizacji. Jeśli jednak w takim związku rodzą się dzieci, jest to rodzina i tak należy ją traktować. I, oczywiście, trzeba ją chronić. Natomiast niekoniecznie musimy, przyznając takim parom prawo do korzystania z metody in vitro, wspierać tego rodzaju sytuacje.

Wyraźnie jednak zaznaczę, że poruszane podczas obrad zespołu problemy były dyskutowane z punktu widzenia antropologii człowieka, a nie zgodności z nauczaniem jakiegokolwiek Kościoła czy związku wyznaniowego. Przecież zwolennikiem ochrony życia od chwili zapłodnienia można być także wtedy, gdy jest się ateistą czy agnostykiem. A opracowany przez zespół raport zawiera sugestie (np. dopuśćmy metodę in vitro, ale z zakazem tworzenia zarodków zapasowych), niejednoznaczne wskazania, co należy zrobić. Trudno zresztą w bioetyce o twarde nakazy. Nauka wciąż się przecież rozwija i możliwe już jest zamrażanie samych gamet. Jest to procedura droga i jeszcze nie tak skuteczna jak wykorzystywanie zamrożonych embrionów, ale jeśli gramy o tak wysoką stawkę jak ochrona życia człowieka, może niekoniecznie powinniśmy oszczędzać. Metoda in vitro jest przecież i tak kosztowna, a mając możliwość zamrażania tylko gamet kobiecych, nie mamy problemu, co zrobić z dodatkowymi zarodkami.

A jakie sugestie podsunął zespół premierowi w kwestii klonowania?

By poczekać z dopuszczeniem klonowania terapeutycznego, przyjmując na jakiś czas moratorium. Do momentu, kiedy pojawi się pełna możliwość sterowania procedurą, która ma nas doprowadzić do sklonowania organu - tak by ominąć zarzut manipulowania ludzkim genomem dla celów terapeutycznych i przedmiotowego traktowania człowieka.

Zespół zaleca też w raporcie wprowadzenie obowiązku uzyskiwania zgody pacjenta na przeprowadzanie eksperymentów medycznych. Rzecz jasna, z pewnymi wyjątkami, np. wobec osób upośledzonych, kiedy powinna być udzielana, ale pod określonymi gwarancjami prawnymi, tzw. zgoda zastępcza. Są i kwestie dyskusyjne, choćby taka: konwencja z Oviedo pozwala, by zgodę na pobranie np. szpiku kostnego od dziecka wydał sąd.

To coś złego? Dziecko, które dziś boi się zabiegu oddania szpiku, za kilka lat może żałować, że odmówiło pomocy ratującej czyjeś życie.

Przekonać, by przestało się bać i zmieniło decyzję, można zawsze, ale bez pomocy sądu. Bo to, znowu, grozi nadużyciami i przedmiotowym traktowaniem człowieka. A czy można stosować przymus w sytuacjach, kiedy zaniechanie leczenia odbije się na trzeciej osobie?

Na przykład zmuszając ciężarną do leczenia z uwagi na dobro dziecka, które ma się urodzić?

Właśnie, choćby wtedy, gdy matka jest alkoholiczką. Ale pytanie można zgeneralizować, nie odnosząc go tylko do kobiet w ciąży, ale np. do osób upośledzonych czy chorych psychicznie.

Jako początkujący asystent u prof. Władysława Woltera w Katedrze Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego byłem świadkiem jego rozmowy z prof. Józefem Boguszem z Akademii Medycznej, znanym krakowskim chirurgiem. Miał na swoim oddziale 16-letniego chłopca, któremu musiał obciąć obie nogi. Rodzice zgadzali się na operację, chłopak nie. Przyszedł z pytaniem, co ma zrobić? Prof. Wolter odpowiedział, że jako prawnik nie wie, bo problem jest tego rodzaju, że trzeba go rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Myślę, że nie ma lepszej odpowiedzi w wielu sytuacjach, przed jakimi stawia nas rozwój bioetyki - prawo nie może i nie powinno tu wszystkiego regulować.

A Rada ds. Bioetyki, której powstanie przewiduje konwencja z Oviedo?

Ma pomóc w szukaniu odpowiedzi na rodzące się pytania. Ale jej charakter też jest polem do dyskusji: czy Rada ma być organem władzy, np. ustanawiającym standardy klinik prowadzących zapłodnienie in vitro, kontrolującym i przyznającym certyfikaty? W tej chwili to sfera poza kontrolą, a jeśli Rada miałaby takie decyzje podejmować, trzeba byłoby opracować choćby procedurę odwoławczą od takich decyzji. Dalej: kto i na jakich zasadach miałby powoływać skład Rady?

Teraz były imienne zaproszenia wystosowane przez premiera - metoda dość wątpliwa.

Na szczęście, kiedy zespół już pracował, tak premier, jak i przewodniczący zespołu, poseł Jarosław Gowin zachowywali się z pełną rewerencją wobec różnorodności światopoglądowej zaproszonych.

Nawet kiedy poseł Gowin zwierzył się w mediach, że jego zdaniem prawo do korzystania z metody in vitro powinny mieć tylko pary małżeńskie? Można było odnieść wrażenie, że zespół sobie, a decyzje już podjęto.

Podczas obrad zespołu był on znacznie bardziej wyciszony, a na sugestie zawarte w raporcie wpływu nie wywierał. Rada, skupiająca autorytety i prezentująca różne światopoglądy, nie powinna jednak powstać "za zaproszeniami", wysłanymi przez polityków. Może PAN, PAU, Kościoły, organizacje obywatelskie wskazywałyby kandydatów, których premier jedynie by powoływał? Bo jest dla mnie oczywiste, że Rada powinna być jak najdalsza od polityki i nieczuła na to, jaka koalicja aktualnie rządzi. I żeby to byli mądrzy ludzie.

Co Panu dał udział w obradach tak zróżnicowanego zespołu?

To było jak najlepsze seminarium naukowe. Fachowcy z wysokiej półki, czasami zupełnie inaczej niż ja patrzący na poruszane sprawy. Może jednak tylko w takim spotkaniu tkwi szansa znalezienia odpowiedzi na wątpliwości i pytania, fundamentalne przecież i pojawiające się nie po raz pierwszy w dziejach cywilizacji, które tym razem stawia przed człowiekiem bioetyka.

Prof. ANDRZEJ ZOLL jest prawnikiem, specjalistą w zakresie prawa karnego, konstytucyjnego i filozofii prawa. Wykładowca w Katedrze Prawa Karnego UJ, współautor obowiązującego kodeksu karnego. W latach 1989-97 był sędzią Trybunału Konstytucyjnego (od 1993 r. był jego prezesem), 1998-2006 - rzecznikiem praw obywatelskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
ANDRZEJ STANISŁAW ZOLL (ur. 1942 r.) – profesor nauk prawnych, specjalista w dziedzinie prawa karnego. Od początku kariery naukowej związany z Wydziałem Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletni kierownik Katedry Prawa Karnego, autor… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2008