Dzieci

Dzwonek do drzwi. Otwieram. Na klatce stoi dwóch chłopców, mają może po dziesięć lat. Chyba nie są z osiedla, w każdym razie nie rozpoznaję ich.

17.12.2018

Czyta się kilka minut

Jeden, blondynek, wygląda tak, jakby chciał uciec. Drugi, ciemnowłosy i śniady, śmiało patrzy mi w oczy. W rękach trzyma skromną tekturową szopeczkę, jaką można kupić za kilka złotych w sklepie papierniczym. To on intonuje kolędę, a blondynek się dołącza. Głosy zderzają się, jakby śpiewało dwóch ludzi niesłyszących się nawzajem. Mimo to nie przerywam, próbując zgadnąć, czy będą znali również drugą zwrotkę. Znają, ale niedokładnie, kolęda rwie się, z trudem docierają do refrenu. Macham ręką i wręczam im pieniądze. Szybko zbiegają po schodach, nie mówiąc „dziękuję” ani „wesołych świąt”. Widocznie tylko ja otwarłem im drzwi; mieszkamy na najwyższym piętrze, a wcześniej śpiewu nie słyszałem.

To było kilka, może kilkanaście lat temu. Teraz nikt już nie przychodzi. Kolędy śpiewają jedynie ministranci towarzyszący księdzu.

Za komuny chodzenie z szopką po miejskim osiedlu było ryzykiem. Czasem milicjanci spisywali kolędników. W sąsiedniej klatce mieszkał mężczyzna, którego nazywaliśmy „ormowcem”. Czy naprawdę był w ORMO, nikt nie ośmielił się sprawdzić. Maciej Maleńczuk napisał o nim piosenkę zatytułowaną „Józef Kania”, w której przedstawia go jako partyjniaka z komitetu blokowego. Wszyscy się go bali; kiedyś przypadkowo trafiłem piłką w jego konkubinę, za co oberwałem kilka razy w głowę. Opowiadano, że Kania zasadza się na kolędników i zabiera im pieniądze. Raz podobno z tego powodu go pobito; zrobili to chłopcy z innego osiedla, którzy nie przestraszyli się, bo nie wiedzieli, kim jest.

Jestem chłopem, ale miejskim. Dlatego lubiłem opowieści rodziców i dziadków o tym, jak się chodziło po kolędzie i „po śmiguście” na wsi. Na odpustach podziwiałem drewniane kogutki, które klaskały skrzydełkami – ubogich krewnych wózków kurkowych, z jakimi objeżdżano domy w okolicach Wielkanocy. Wyobrażałem sobie kolędników tłukących w okiennice, żeby im otwarto, łapiących dziewczyny za spódnice, jeśli im w końcu otworzono, i rzucających klątwy na dom, jeśli drzwi pozostały zamknięte.

Dawniej kolędowała raczej młodzież niż dzieci. Szymon Pietruszka, bohater powieści Wiesława Myśliwskiego „Kamień na kamieniu”, opowiada, że kiedy w młodości chodził z chłopakami po kolędzie, „nikt nie chciał być królem Herodem, że niby śmierć ścina Herodowi głowę, a każdy wolał ostać się żywy. To zawsze Herodem byłem ja, bo wolałem być królem, niż się śmierci bać. Kosę mieliśmy prawdziwą, taką od żniwa, nie robioną z drewna. To gdy tą prawdziwą kosą śmierć głowę ścinała, czuło się, jakby i śmierć była prawdziwa, a nie Antek Mączka w białej płachcie przebrany za śmierć. Jeszcze za każdą śmiercią ostrze kosy musiało dotknąć mojego karku, nie tylko mi koronę z głowy zrzucić. Ale ani razu nie zadrżałem. Choć ile chałup obeszliśmy jednego wieczora, tyle razy śmierć mi głowę ścinała i po karku. Gospodarze, u których się kolędowało, nieraz patrzeć nie mogli, baby w pisk i oczy dzieciom zasłaniały. Ale gdzie gorzej się bali, to potem i po większym kawałku placka dali, i po kawałku kiełbasy, po kieliszku wódki”. Raz tylko, opowiada Pietruszka, „Antek Mączka jakoś tak zajechał, że mi krew pociekła, to mu kosę odebrałem, wykopałem po dupie i więcej śmiercią nie był”.

Przypomina mi się historia, którą usłyszałem od kolegi. W którymś z polskich sanktuariów organizowano przedstawienie pasyjne. Zgłosiło się sporo chłopów, w tym dwóch takich, którzy byli ze sobą poróżnieni. I tak się złożyło, że pierwszy dostał rolę Jezusa, a drugi rzymskiego żołnierza. Zaczęła się droga krzyżowa. Rzymski żołnierz nie zamierzał Jezusa oszczędzać: siekł powrozem, ile tylko miał sił. Jezus z początku dzielnie to znosił, w końcu jednak nie wytrzymał, puścił krzyż, wyrwał bijącemu powróz i sam zaczął go okładać. Ludzie rzucili się, żeby rozdzielić zwaśnionych, ale dopiero księdzu się udało. Żołnierzowi kazał iść z tyłu, żeby więcej Jezusa nie prowokował.

Chyba tylko raz na naszym blokowisku pojawili się prawdziwi kolędnicy: król z berłem, śmierć z kosą, diabeł z widłami i tak dalej. Zapamiętałem ich sylwetki ściśnięte w prostokącie drzwi i kręcącą się gdzieś w tle za nimi gwiazdę. Nie weszli do mieszkania, stali na korytarzu i śpiewali. Na pewno złożyli nam życzenia. Tata z czarnego materiału uszył mi potem maskę diabła. Rogi sterczały jak dwie marchewki, z otworu na usta wychylał się czerwony jęzor. ©

Tekst pochodzi ze zbioru „Sto lat. Książka życzeń”, który ukaże się 5 stycznia nakładem wydawnictwa Muzeum Etnograficznego w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52/2018