Dwóch na huśtawce

Przeciwstawienie Borga i McEnroe’a dotyka estetyki i metafizyki. Prowincjonalna, robotnicza, protestancka Szwecja przeciwko Nowemu Jorkowi, kosmopolitycznemu, wibrującemu i artystycznemu.

13.11.2017

Czyta się kilka minut

John McEnroe przegrywa z Björnem Borgiem, Wimbledon,  5 lipca 1980 r. / ADAM STOLTMAN / ALAMY STOCK PHOTO / BEW
John McEnroe przegrywa z Björnem Borgiem, Wimbledon, 5 lipca 1980 r. / ADAM STOLTMAN / ALAMY STOCK PHOTO / BEW

Przy stanie 11:10 dla Björna Borga, w czwartym meczbolu w tie-breaku i szóstym w całym finale turnieju tenisowego Wimbledon 1980, piłka odesłana przez Johna McEnroe’a zawadziła o siatkę. Zawahała się (niczym w kluczowej scenie filmu Woody’ego Allena „Match Point”) i spadła jednak na stronę Borga. Więc grali dalej, jeszcze kilkanaście punktów. McEnroe wyciągnął się z otchłani i wdrapał na zwycięskie 18:16, wybroniwszy w sumie siedem piłek meczowych. Doszło do piątego seta, annały tylko na to czyhały.

Gdyby piłka nie przeturlała się szczęśliwie dla McEnroe’a, Borg wygrałby turniej w czterech setach i można przypuszczać, że legenda o najbardziej niezwykłym finale Wielkiego Szlema by nie powstała. I o najbardziej niezwykłym tie-breaku w dziejach tenisa. Niemal pół godziny gry złożonej z krótkich, elektrycznych spięć, bez chwili przerwy, bez oznak tryumfu po każdej piłce i bez sięgania po przeklęty ręcznik – dzisiaj wycieranie się po każdej wymianie zajmuje kilkanaście procent czasu, jaki trwa mecz.

Gwałtowna śmierć

David Foster Wallace we wspaniałym tekście z 2006 r. o Federerze i jego finale z Nadalem na Wimbledonie (z tego też da się zrobić film) używa wyrażenia bloody near-religious experience. Tak, wyślijmy jego słowa w ćwierćwiecze wcześniej. Są trafne. Tamten tie-break („gwałtowna śmierć”, jak się wówczas mawiało) doprowadził ludzi do mistycznego szaleństwa; opanowana publiczność Wimbledonu co rusz zrywała się na równe nogi, wiwatowała, telewidzowie wpadali w amok. Borg z McEnroe’em przebili wówczas i jakością gry, i przede wszystkim budową dramatycznego napięcia wszystko, co dotąd w tenisie było znane. Choć właściwie każde ich starcie przyprawiało o dreszcze; nawet pisarze nie mogli wytrzymać.

Philippe Sollers, słynny omnibus francuskiej literatury zatrzymujący się na przystankach najróżniejszych gatunków, pisał w tamtych latach swą głośną powieść „Kobiety”. Pisał o kobietach, lecz nie umiał powstrzymać emocji; zapewne były większe niż te, które narzucał mu tytułowy temat. Zadyszana relacja z finału na Flushing Meadows rok wcześniej zajmuje kilka dobrych stron; wielokropki mają ujawnić szczytową ekscytację. „McEnroe znowu wygrywa punkt, szybując w powietrzu, wibrując, biorąc w posiadanie całą siatkę... Strzela pierwszego serwisa nie do obrony... Ace... tego słowa używajmy... Piorunująca piłka na prawy kwadrat... W sam jego najdalszy kąt... W umykający punkt kąta... Wygląda jak anioł Caravaggia, agresywny, szybki, odwracający na nice prawo ciążenia...”.

Lepiej czy gorzej, trzeba to było jakoś wykrzyczeć; tenis od paru lat wywoływał fenomenalne poruszenie. Osobowości wielkich tenisistów były wówczas jak na dłoni, łatwiej rozpoznawalne niż dzisiaj, nieskryte za murem sztabowców i, by tak rzec, bardziej znaczące. Działo się coś więcej niż wymiana piłek, rozgrywały się wojny światów, chciało się o tym gadać, budować z tych osobowości paradygmaty. Tworzyć konstrukcje myślowe, które choćby za cenę upraszczania rzeczywistości pozwalały o niej mówić jak o powieści z wyrazistymi bohaterami. Nie było już Balzaka, ale był tenis.

Hibernatus

Borg versus McEnroe, tertium non datur. To było najlepsze, najbardziej uniwersalne przeciwstawienie – kulminujące w tamtym finale Wimbledonu – jakie tenis mógł oferować. Najlepszy materiał na paraboliczną, uniwersalną opowieść o wszystkim: psychologii, ekonomii, społeczeństwie, kulturze. Opozycja doskonała, podręcznikowa. Samograj dla scenariusza. Film „Borg/McEnroe” (nie podaję durnego polskiego podtytułu) Duńczyka Janusa Metza, który jest już na ekranach, musiał tylko ją podostrzyć. Co zrobił skrupulatnie, aż do ekscentrycznej przesady.

Przez cały film Borg przesuwa się po ekranie niczym Belfegor, upiór Luwru, z drewnianą maską zamiast twarzy. Uśmiecha się pary razy tylko – z wysiłkiem, jakby dopiero uczył się rozciągać usta. „Czy ty przytulasz ludzi?”, pyta go McEnroe w przypływie serdeczności, gdy już po wszystkim żegna się z nim na lotnisku. Na kort Borg wkracza niczym do gabinetu lekarskiego po odbiór fatalnych wyników. Ale wystarczy spojrzeć na autentyczny obrazek z transmisji telewizyjnej z Wimbledonu 1980: wychodzi z korytarza na trawę, uśmiecha się najspokojniej w świecie, pozdrawia publiczność, widzimy człowieka, a nie dziecko granitu i sosny. Wedle Fibaka był najsympatyczniejszym tenisistą jego czasów, no ale z tego nie zrobi się mitu.

Film opowiada o nich obu, lecz tak naprawdę o Borgu. McEnroe jest postacią bardziej widowiskową, ale on jest egzystencjalnie ciekawszy. McEnroe przy nim to ledwie furiat przy szaleńcu; reżyser Skandynaw rozpoznał swego. Sam posłużę się nieodpartą kliszą: Borg przychodzi tu wprost z filmów Ingmara Bergmana. Elektrownia jądrowa przywalona betonową czapą. Histeryk trzymający emocje głęboko w brzuchu, ale chwilami dosłownie nimi wymiotujący. Neurotyk na granicy psychopatii, wielki nieobecny, nieprzejrzysty blok, któremu dokręcono kończyny. Istniejący na cienkiej granicy między życiem a śmiercią. Persona, która wychyla się przez balustradę z dwudziestego piętra swego apartamentu w Monako, gotowa skoczyć w przepaść, lecz ostatecznie zamiast skoku robi pompki; sport jest tylko lepszą wersją niebytu. Ktoś, kto ochładza wnętrza hotelowe, by obniżyć sobie puls i oszczędzać na życiu, wpaść w hibernację niczym Nosferatu, nie załapać się na EKG. Pamiętam, też sobie mierzyliśmy tętno na korcie. Tyle że jemu spadało dobrze poniżej pięćdziesiątki na minutę.

Pomyślmy o datach: ma 15 lat, gdy debiutuje w Pucharze Davisa, 26 lat, gdy rzuca tenis. Oczywisty Rimbaud rakiety. McEnroe wygląda przy nim jak szczeniak. Jest parę wiosen młodszy, lecz mimo bajecznych wybryków, plucia na wszystko i wszystkich, to on się ustateczni, zestarzeje na korcie, pozostanie na długie lata w grze. A później wytrwa przy tenisie jako sprawozdawca telewizyjny i do dzisiaj będzie twarzą marki Nike, niegdyś jako licencjonowany „buntownik”, teraz jako pomnik rewolucji.

Kiedy w 2006 r. Borg wystawi na licytacje swoje trofea i rakiety, to on zadzwoni z mieszczańską awanturą: „Fuck you, Björn, co ty wyprawiasz?”. Borgowi ten film był chyba bardziej potrzebny niż McEnroe’owi; pozwolił nawet zagrać w nim swemu synowi, coś z własnej pamięci łaskawie wydobył. Może potrzebny był tylko jemu; McEnroe wciąż tu jest, Borg, owszem, istnieje w mitycznych przekazach, lecz cokolwiek papierowo i cicho, Deus absconditus tenisa.

Veni Creator

Zimna (wiadomo) Szwecja przeciwko Ameryce; Szwecja prowincjonalna, robotnicza, protestancka przeciwko Nowemu Jorkowi, kosmopolitycznemu, wibrującemu, artystycznemu. Borg wdziera się do arystokratycznego tenisa, sportu dla wybranych, jako outsider, któremu pozwolono na awans społeczny. McEnroe, syn bogatego nowojorskiego adwokata, przechodzi tylko z domu na kort, rakieta jest dla wzbogaconej upper middle class naturalnym przedłużeniem srebrnej łyżeczki.

Borg zamyka się w hotelu, w mieszkaniu, ma manię porządku, powtórzenia, spiskową teorię przesądu. McEnroe wybiega do klubu nocnego, pije drinki, będzie grał publicznie na gitarze, otaczał się gwiazdami rocka i sztuki. Borg jest jak oporny uczestnik uczty Babette, zamknięty na nieznane doznania i smaki, dezerter ze świata, z jego gorączek i namiętności. McEnroe daje bez przerwy czadu. Borg nosi się jeszcze po hippisowsku, długie chrystusowe włosy z przedziałkiem pośrodku, bandana, koraliki na szyi. McEnroe podchodzi już pod punka. Borgowska przepaska na włosach, symboliczna imitacja starszego idola, okaże się tylko pastiszem, na którym buduje się inną fryzurę i inny styl.

O Borgu jako Chrystusie tenisa dywagował w nieopublikowanej wypowiedzi kolos francuskiej humanistyki Gilles Deleuze, w młodości sam niezły tenisista. Szwed ze swoją czupryną Chrystusa przyszedł i pokazał, że wszyscy są równi i wszyscy mogą chwycić za rakietę; że skończyły się czasy faryzeuszy. Dla Deleuze’a należy on do kasty wielkich kreatorów demokracji; takich, którzy zmienili bieg tenisa; wnieśli nowe, decydujące odmiany stylistyczne, wytworzyli zastęp naśladowców.

Björn Borg wygrywa z Johnem McEnroe, Wimbledon, 5 lipca 1980 r. / ADAM STOLTMAN / AP / EAST NEWS

Ale Borg zdemokratyzował tenis nie tylko dlatego, że pojawił się na korcie jako klasowy parias i otworzył w ten sposób wrota dla rzesz. Przede wszystkim dlatego, że był pariasem stylu: odwiódł tenis od klasycznych, arystokratycznych gestów, stworzył antystyl, czyli styl proletariacki, masowy, łatwiejszy pod względem techniki do naśladowania. Dwuręczny backhand istniał przed nim, lecz to on uczynił zeń – może wspólnie z Connorsem – narzędzie rewolucji.

Wprowadził w oba uderzenia, także w forehand, lift: piłki leciały wysoko nad siatką, wydawało się, że rozglądały się na boki. Bo też jego topspiny nie były koniecznie szybkie, ale sprawiały po odbiciu się od kortu ogromne kłopoty, większe niż piłki bite jak dawniej płasko, tuż nad siatką. No i – nie licząc turniejów na trawie, wymagających szybszych reakcji – Borg zamieszkał (podobnie jak Lendl) w głębi kortu, gniewny pustelnik, i stamtąd karcił agresorów. Był stylistycznym bastardem, który utworzył przez dekonstrukcję nowy tenisowy mainstream, obowiązujący przez dwie dekady albo i dłużej, właściwie do dzisiaj.

Inni wielcy z czasów Borga nie byli kreatorami – ani Lendl, gracz nazywany przez nas „Mister Relanium”, ani Vilas, ani przyjaciel wszystkich Vitas Gerulaitis. Byli tylko doskonałymi wykonawcami status quo, uderzeń wyuczonych. Zastanawia mnie co najwyżej osobny casus Connorsa. Myślę, że nie byli też kreatorami w pojęciu Deleuze’owskim ani Courier, ani Agassi – wszyscy ze szkoły Borga. Ani Becker czy Edberg, ani Cash, ani nawet Sampras, mistrz nad mistrzami, najnudniejszy z największych – wszyscy ze szkoły bardziej klasycznej, przedborgowskiej. Obok Borga aż do czasów Federera (potomek tenisa arystokratycznego) i Nadala (potomek tenisa bękarckiego) do wyższej kasty twórców nie wstąpił chyba nikt – z wyjątkiem Johna McEnroe’a.

Uwielbiam scenę z jednego z meczów między nim a Jimmym Connorsem. Connors przegrywa pod siatką piłkę i naśladuje komicznie, acz złośliwie, jak to on, zwycięskie uderzenie Johna: przybiera postać panienki albo chłopczyny i wykonuje rakietą niemal pensjonarski w swej delikatności ruch, w wyniku którego piłka, ledwie odbita, gaśnie pod stopami przeciwnika.

Styl McEnroe’a był kreacyjny, lecz w przeciwieństwie do stylu Borga trudniejszy do powtórzenia; podziwiany, ale nie zaraźliwy. Nie mógł przetrwać – i się wykoślawić albo udoskonalić, tak jak styl Borga, w wykonaniu następców. Deleuze nazywał go właśnie arystokratycznym. Sam powiedziałbym raczej: dandysowski, zaczepiony o formę klasyczną, lecz lekko ją anarchizujący, lekceważący. Miękkie dotyki na przemian ze strzałami z backhandu; pieszczota stop wolejów, piłki opadające dziwnie jak pijane ptaki. McEnroe wykreował nowy sposób podchodzenia do siatki; ale też słał na zmianę uderzenia szybujące bardzo nisko, za to pod nieprawdopodobnymi kątami; to przy nim zaczęło się mówić o „geometrii kortu”. Więcej też podejmował się ryzyka, passing shotów o najwyższym stopniu trudności, pisanych tylko jemu, tylko wybranym. I do tego, last but not least, permanentne pretensje do świata, rzeka bluzgu płynąca przez cały mecz, jego wizytówka, jego maniera, za którą był powszechnie znienawidzony i u siebie, i za granicą. Kochali go tylko intelektualiści, tak jak kochali „Buntownika bez powodu”.

Wściekłe psy

Czemu bluzg, o co chodziło, o zwykłe nieopanowanie, perwersyjny narcyzm czy brak podstawowej kindersztuby? W filmie Metza narzeczona Borga, wsłuchana w krzyki Johna na korcie, mówi: „Wygląda na zdekoncentrowanego”. Na co Borg: „Wprost przeciwnie”.

Filmowy Borg trafia tu w dziesiątkę; zachowanie na korcie stanowiło nieodzowną część gry, wchodziło w skład stylu McEnroe’a, tak jak wchodził weń wyrzucający serwis czy wolej w slow motion. Dlaczego więc publiczność nie znosiła McEnroe’a, rozstrzeliwała go salwami gwizdów? Po prostu za chamstwo, za uniesiony środkowy palec, którym pokazywał, co ludzie powinni ze sobą zrobić? „Bynajmniej – mówi Josyane Savigneau, kolejny pisarz (pisarka), oczywiście francuski. – Prawdziwej i jedynej odpowiedzi na to pytanie dawno temu udzielił już Flaubert w zdaniu, które powinno powtarzać się w kółko w telewizji i w internecie jako zemstę na doksie, na publicznej opinii: »Coraz bardziej wierzę, że istnieje coś takiego jak nieświadoma nienawiść do stylu«”.

Nieświadoma nienawiść publiki do tego, co nie jest jej, czego nie pojmuje, do stylu, do elitarności, do niedostępnej inności, do wyjątkowości, do wszelkiego przejawu parnasizmu, do wszelkiej ekscentrycznej oryginalności...

Trzymajmy się takich mocnych określeń, trzymajmy się wielkich nazwisk kultury, to nam się opłaca, coś z tego straconego czasu (finał w 1980 r. trwał cztery godziny i tak od 40 lat) musimy dla siebie mieć. Borg stał się volens nolens bohaterem ludowym, równym chłopem, McEnroe natomiast wrogiem ludu, którego „kochało się nienawidzić”, poetą przeklętym, pieprzonym odmieńcem.

Zresztą ta twarz Johna. W filmie obsesyjnie, wielokrotnie pokazywana w chwili, gdy McEnroe serwuje – to trafny pomysł. Przez parę sekund widać, pod dziwnie ostrym kątem, coś ze szczególnego ustawienia głowy „Dziewczyny z perłą” Vermeera, a rysy żarliwe, drapieżne i skupione istotnie jak u Caravaggia, w sumie estetycznie bardzo wysmakowany portret.

Później widać całe ciało, ustawione bokiem do linii, ale to nic nie powiedziane; gdyby ktoś chciał opisywać filozoficznie, czym jest „boczność”, nie znajdzie lepszego materiału. Wreszcie sam serw, ale zaraz, chwila, najpierw odchylenie do tyłu, fantastycznie głębokie, chyba tylko mańkuta, jak John, na to stać. I ta sekunda zastygnięcia w tylno-bocznej pozie, zanim rakieta nie ruszy. Najpiękniej ułożone do serwu ciało; na nim powinny wzorować się podręczniki albo nowy Fidiasz. A może gabinety osobliwości. Borg serwuje normalnie, jakby trzepał dywan, nic szczególnego się z tym ciałem nie dzieje; różnica estetyczna jest kolosalna.

Bo też przeciwstawienie Borg-McEnroe dotyka rejonów estetyki i metafizyki; gdybyśmy chcieli mówić o opozycji ściśle socjologicznej i politycznej, należałoby przywołać wieloletnie zmagania drugiej wielkiej pary, McEnroe’a i Connorsa, gracza również fascynującego, który antystyl Borga posunął do skrajności, usuwając z niego ostatnie złogi elegancji. Piłki uderzał w pozycji nierównowagi, bez pojęcia o technice, świrnięty Nikifor. I nieustępliwy drwal, który nie schodził z kortu, póki nie przepiłował drzewa. Mniejsi gracze na korcie oddychali, on dyszał.

Ale rywalizacja Connorsa i McEnroe’a była sprawą wewnątrzamerykańską. Nowy Jork spotykał się z Ameryką głęboką, z klasą zwaną dziś white trash. Furiom Johna, na które inni nie znajdowali sposobu, Jimmy przeciwstawiał zdrowe, raźne chamstwo. Nie dawał sobie w kaszę dmuchać, na korcie nieomal dochodziło do bójek, rakiety latały w powietrzu, obraźliwe słowa jeszcze szybciej. Mecz tenisowy stawał się widowiskiem, do jakiego Amerykę przygotował boks i wrestling; to w tym czasie rozbudowano trybuny na kortach, kibice przychodzili tłumnie popatrzeć na naparzankę. Był też tam zawsze chętny do niej Năstase, Ţiriac, paru innych, działo się.

McEnroe był niczyj, nie licząc Greenwich Village. Connorsa wielbiła Ameryka prowincjonalna, nie bójmy się powiedzieć: republikańska, która 35 lat później wybierze Trumpa. Na szczęście Connors miał na tyle inteligencji, że z czasem zamienił chamstwo na teatr, stał się komikiem kortu, prześmiewcą nie tylko innych, lecz i siebie samego, czego Przywódcy Świata życzymy.

Wszyscy oni, i Borg, i McEnroe, i Connors, paru innych jeszcze, wysadzili tenis z jego dotychczasowych nobliwych kolein. Przestało być gładko i bezpiecznie, pięknie i gracko; to były wściekłe psy o różnej ekspresji, lecz jednym celu: wygrać za wszelką cenę, a w razie czego zdemolować scenę. Borg jak wąż zjadał własny ogon; tamci chcieli zabić świat. I przy okazji tenisowy establishment – między władzami a najlepszymi tenisistami szło wówczas na noże. Idealiści mogą usłyszeć w tym sporze późne echa roku 1968; realiści raczej trafne rozpoznanie sytuacji rynkowej. Nie ukrywajmy: to przez tamtych bad boysów wielki kapitał wkroczył do tenisa. Pojawił się łatwy pieniądz z reklam, pojawiła się równoległa instytucja meczów pokazowych (dziś poza Azją dogorywająca), obwoźny cyrk gladiatorów. Mogli grywać przy pełnych trybunach po kilkadziesiąt pokazówek w roku, mieli gdzie uciekać.

Tak dalej być nie mogło, tenisowe instytucje wprowadziły ostre sankcje i nakazy gry w oficjalnych turniejach; wkrótce opanowały sytuację. Pokolenie Borga i McEnroe’a odeszło, stado wróciło do zagrody.

Wahadło w zegarze

McEnroe stoi bokiem, niemal tyłem do linii serwisowej. Borg po drugiej stronie kortu szykuje się do odbioru serwu i macha rakietą, od lewa do prawej i z powrotem, tak chodzi wahadło w zegarze. Kiedy z kolei McEnroe szykował się do returna, gibał się do przodu i w tył. Każdy miał swoje cielesne przyzwyczajenia, które towarzyszyły mu przez całą karierę. Każdy kolejny tenisista wnosi nową mimikę i nowe gesty. Nadal przed serwem poprawia spodenki i gmera przy czole, obsesyjnie przesuwa kosmyk, neurotycznie powtarza zbędne ruchy. Ciało tenisisty to samotny myśliwy.

Jednakże, patrząc na tamten finał Wimbledonu, widać doskonale, że tenis, a za nim cały sport, jest nadzwyczajną przestrzenią obserwacji zbiorowych przemian ciała w ruchu, ewolucji cielesnych postaw.

McEnroe i Borg grali wspaniale, lecz dziś oczywiście tak już by się nie grało, jedną nogą jesteśmy w muzeum. Serwis-wolej, ukochana sekwencja McEnroe’a, odeszła do lamusa. Nawet na trawie, nawet na Wimbledonie do siatki podbiega się już o wiele rzadziej; niegdyś gra z głębi kortu wydawała się tu niedorzecznością. Zmieniła się technologia produkcji rakiet, zmniejszyło się znaczenie techniki. Nastał czas ciężkich, długich wymian wprowadzonych przez hiszpańską armadę lat 90. – im mocniej, tym nudniej. Gdyby nie Federer i Nadal, utknęlibyśmy w tenisowej smucie. Na szczęście obaj, podobnie jak wcześniej Borg i McEnroe, wprowadzili nawet w długie wymiany artyzm i owo „nie wiadomo co”. Ich era powoli się kończy; tenis czeka na nowych kreatorów, lecz nie stanie się to zapewne ani jutro, ani pojutrze.

Borg zatem czy McEnroe? Skoro tertium non datur?

Wtedy, w maju 1975 r., w czwartkowe popołudnie na Legii, gdy kończył się trening przed daviscupowym meczem Polska-Szwecja, pytania jeszcze nie było, ale my już wybraliśmy. Rówieśnicy Borga, wszyscy rocznik ’56, patrzyliśmy, jak Björn odbija leniwie piłki na korcie centralnym, po czym idzie w stronę szatni. Podbiegliśmy. Otaczało go kilku oficjeli w krawatach, ale my mieliśmy koraliki na szyi, taką samą fryzurę i przepaskę. Zauważył nas, uśmiechnął się, puścił do nas oko. Poza przyszłością nie różniło nas nic. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2017