Dwie strony

Dużo zdrowia, szczęścia...

02.11.2011

Czyta się kilka minut

Juli Zeh wyobraziła sobie raj. Doskonały świat, w którym obowiązkiem każdego obywatela jest być zdrowym, szczupłym i szczęśliwym. W efekcie otrzymaliśmy antyutopię ważną, kontrowersyjną, prowokującą do wielu pytań i polemik, wciągającą pomimo pretekstowej fabuły.

W drugiej połowie XXI wieku światem rządzą gorliwi wyznawcy i strażnicy Metody. Panuje reżim diety, regularnych treningów i badań medycznych. Wszelkie używki zostały zakazane, a zapalenie papierosa czy wypicie kawy jest surowo karane. Należy utrzymywać sterylną czystość, wyznawać wiarę w naukę i zdrowy rozsądek, a kontakty z naturą ograniczyć do minimum. Główną bohaterką powieści jest Mia Holl, młoda biolożka do niedawna równie gorliwie wielbiąca Metodę i żyjącą w zgodzie ze wszystkimi jej wytycznymi. Buntuje się dopiero po samobójstwie ukochanego brata, którego - jak twierdzi - niesłusznie oskarżono o gwałt i morderstwo. Czy Metoda nie funkcjonuje idealnie? Uchodząc za nieomylną, popełnia błędy i nie potrafi się do nich przyznać? Czy w tej Metodzie tkwi nie rozum, lecz szaleństwo?

Fabuła powieści jest wyłącznie pretekstem do dyskusji Mii z Kramerem, jej wyimaginowaną przyjaciółką, adwokatem oraz sędziami. Oprócz wymiany zdań i obszernych monologów broniących lub atakujących doskonałość Metody, niewiele się tutaj dzieje. Zamiast fabuły - zaangażowana publicystyka, płomienne przemowy i wciąż nowe argumenty w sporze. Zamiast pełnokrwistych postaci i kompleksowego świata alternatywnego - "gadające głowy" i umowne dekoracje (mieszkanie Mii, sala sądowa, cela). Trochę szkoda, gdyż tak dobry pomysł mógł zostać dużo staranniej i bardziej oryginalnie przetworzony literacko. Porównanie powieści z klasycznymi antyutopiami ("Nowy wspaniały świat", "Władca much", "Folwark zwierzęcy") nie wypada korzystnie dla niemieckiej pisarki, choć wydaje mi się, że niewiele zabrakło, by móc "Corpus delicti" ustawić na półce z wyżej wymienionymi dziełami.

Publicystyczne ostrze antyutopii Zeh wymierzone jest także w poprawność polityczną, bezwarunkową wiarę w "zdrowy rozum" i naukę, wszelkiego rodzaju reżimy totalitarne (nawet te najbardziej "racjonalne" i z założenia "szlachetne"), tchórzliwych koniunkturalistów, ale i naiwnych buntowników, więc bez wątpienia jest o czym dyskutować. Nie mam pojęcia, czy Juli Zeh "rozprawa o Metodzie" (a właściwie: "z Metodą") przetrwa próbę czasu, tak jak utwory Huxleya, Goldinga czy Orwella, ale w tym momencie jest to książka niezwykle ważna i podejmująca wiele problemów współczesnych społeczeństw Zachodu. Rządy kolejnych państw wprowadzają podatki od niezdrowej żywności, a w Japonii wysyła się nawet grubasów na swoiste obozy reedukacyjne. Oczywiście, Polakom jak na razie nie grozi dyktatura zdrowia. Dodałbym: "niestety", choć po lekturze powieści Zeh nie jestem tego już taki pewien. Niemniej, w 2011 roku

wciąż marzymy raczej o sprawnej służbie zdrowia, skutecznych programach profilaktycznych, szybszym wykrywaniu groźnych i pokonywaniu nieuleczalnych chorób. Ale w przyszłości? Przecież dynamiczny rozwój medycyny, postęp technologiczny i leki nowej generacji to nie fikcja literacka.

Młodsza "siostra" Achebego

Gdybym był Akademią Szwedzką, już dawno nagrodę Nobla otrzymałby Chinua Achebe, wybitny (choć u nas, niestety, mało popularny) pisarz nigeryjski.

Jego rodaczka, Chimamanda Ngozi Adichie, opublikowała dopiero dwie powieści oraz zbiór opowiadań, ale już wielu krytyków uważa ją za autorkę nie mniej utalentowaną. Jak dotąd ukazały się u nas wszystkie jej dzieła. Najpierw mogliśmy przeczytać jej debiutancką powieść, "Fioletowy hibiskus" (2003; już dwa wydania polskie: 2004, 2010). W 2009 ukazała się u nas monumentalna "Połówka żółtego słońca" (2006), za którą Adichie otrzymała prestiżową Orange Prize. Akcja tej wspaniałej powieści opowiadającej o losach sióstr-bliźniaczek toczy się w czasie nigeryjskiej wojny domowej, która pochłonęła ponad milion ofiar. Cały akapit tak krótkiego omówienia poświęcam wcześniejszym książkom Adichie, gdyż, po pierwsze, marzy mi się, by jej pisarstwo znalazło u nas jak najliczniejszych czytelników, a po drugie, przed sięgnięciem po zbiór opowiadań "To coś na twojej szyi", warto mieć już za sobą lekturę obu powieści, by móc w pełni docenić tematyczną różnorodność oraz wszechstronność talentu autorki.

Akcja sześciu opowiadań rozgrywa się w Nigerii (m.in. autobiograficzne utwory umiejscowione w Enugu, rodzinnym mieście Adichie, i w Nsukka, gdzie dorastała), w pięciu autorka przedstawia historie Nigeryjek żyjących w amerykańskich miastach (m.in. w Filadelfii, do której Adichie wyemigrowała w 1996 roku), a w jednym bohaterowie, afrykańscy pisarze, spotykają się w RPA nieopodal Kapsztadu, by wziąć udział w dwutygodniowych warsztatach twórczych. Poszczególne opowiadania zdecydowanie różnią się od siebie (mnogość tematów, czasów i miejsc akcji, różne tła polityczne i typy bohaterek itd.), ale prawie wszystkie są wzorcowymi wręcz przykładami prozy kameralnej, "wyciszonej", klarownej i eleganckiej, może nawet staroświeckiej (w dobrym znaczeniu tego słowa). To świetnie skonstruowane, przenikliwe i mądre historie intymne, w których wielkie wydarzenia są mniej istotne od losu jednostek, choć dramatycznie na nie wpływają.

Pisarka opisuje życie współczesnych Nigeryjczyków (głównie Nigeryjek), tych układających sobie "nowe życie" w Stanach Zjednoczonych i tych, którzy nawet nie myślą o emigracji, bo są zbyt biedni lub zajęci swoimi codziennymi dramatami. Poruszające jest na przykład opowiadanie o kobiecie, która po tym, jak żołnierze zamordowali jej czteroletniego synka, stoi w kolejce przed amerykańską ambasadą w Lagos, by poprosić o azyl. W innym Adichie pisze o małżeństwie skojarzonym przez swatów, które szybko okazuje się nie rodzinną idyllą, lecz zalegalizowaną formą zniewolenia. Niejako przy okazji, na drugim planie, pojawia się w tych krótkich prozach sytuacja polityczna w Nigerii, wojna domowa, uliczne zamieszki, konflikt pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami, bieda czy brutalność i władza nigeryjskiej policji. Podobnie w opowiadaniach rozgrywających się w USA, gdzie w tle otrzymujemy trafnie i z dystansem opisanych Amerykanów, ich wyimaginowane paranoje i lęki czy przerażająco stereotypowe postrzeganie Afrykanów.

Jak żyć, panie profesorze?

Żyjemy w świecie nieustannego alarmu, niepokoju i niepewności, gorączkowego tempa . Niezbędny jest uważny, mądry przewodnik, który wyjaśni nam rzeczywistość językiem klarownym i przystępnym. Kto, jeśli nie Zygmunt Bauman?

Mam wrażenie, że niedawna kampania wyborcza była w większym stopniu czasem debat pseudofilozoficznych niż politycznych. Nie dość, że po raz kolejny w dziejach musieliśmy wybierać pomiędzy siłami Dobra a Zła, to jeszcze jednym z głównych leitmotive’ów kampanii stało się nieśmiertelne pytanie egzystencjalne ("Jak żyć?"), z którym tym razem kazano zmierzyć się premierowi. Pytanie zadał plantator papryki spod Radomia, który lekturę fascynujących

"44 listów ze świata płynnej nowoczesności" ma prawdopodobnie wciąż przed sobą. W przeciwnym wypadku wiedziałby, że żądanie natychmiastowej odpowiedzi jest ciosem poniżej pasa i zadaniem ponad siły, nawet dla polityka przygotowanego przez sztab doradców do wychodzenia zwycięsko z różnego rodzaju "kłopotliwych sytuacji".

Bauman dla nikogo nie ma gotowych recept i porad w rodzaju "zmień swoje życie w weekend". Sporo tutaj za to przestróg, ponurych wizji przyszłości, pesymistycznych refleksji i informacji o czyhających zewsząd niebezpieczeństwach. Profesor raczej przygląda się "sumie wszystkich strachów", zbiera je w jednym miejscu, klasyfikuje i próbuje opisać, zamiast dorzucać kolejne, pospiesznie tworzone i pogłębiające nasze i tak już przesadnie paranoiczne myślenie o rzeczywistości. Nie bez przyczyny pisze, że coraz mniej jest osób na tyle "bezczelnych i zuchwałych, naiwnych i nierozważnych", by chórowi "posępnych i groźnych proroków zagłady" przerwać zabawę, powiedzieć "sprawdzam" i zapewnić, że ryzyko jest wymyślone lub rozdęte do absurdalnych rozmiarów.

"Zaiste, zastraszono nas i w strachu żyjemy" - twierdzi Bauman, ale też nietrudno naszą bojaźliwość zrozumieć. Świat płynnej nowoczesności nie jest światem, w którym żyje się miło, łatwo i przyjemnie. To świat, w którym (prawie) wszystko (mody, którym ulegamy, przedmioty, które pragniemy posiadać, ludzie, z którymi się łączymy/rozstajemy, marzenia, lęki, nadzieje) nieustannie się zmienia: "Okazje do pomnożenia szczęścia i groźne zapowiedzi nieszczęścia zjawiają się i znikają, nadciągają i umykają, na ogół zbyt szybko i zwinnie, abyśmy mogli w jakiś rozsądny i skuteczny sposób pokierować ich biegiem".

Bauman nie odpowiada na pytanie: "Jak żyć w świecie płynnej nowoczesności?", ale stara się rzetelnie i szczerze, a więc najczęściej brutalnie i bez taryfy ulgowej, opowiedzieć, jak w nim obecnie żyjemy oraz o tym, co w naszej rzeczywistości najważniejsze, najbardziej symptomatyczne i budzące największe przerażenie. "Pośród wrzawy sprzecznych opinii i sugestii brakuje nam młockarni, która pomogłaby nam oddzielić ziarna prawdy i tego, co godne uwagi, od plew kłamstw, złudzeń, bredni i jałowizny" - pisze profesor, a my wiemy, że choć taka maszyna jak dotąd nie powstała, istnieją wybitni myśliciele, którzy doskonale wykonują przynależne jej zadania.

Literatura rozpaczy

Próba wyrażenia słowami żałoby po śmierci ukochanej córki jest tak dojmująca i obezwładniająca, że wszelkie epitety, którymi chcielibyśmy ją określić, wydają się "małe" i zupełnie nie na miejscu.

Thomése konfrontuje czytelnika z ogromnymi pokładami "podłego nieszczęścia", które spadło (jak zawsze: nagle i niespodziewanie) na bezbronnych rodziców. "Kobietę, która pochowała męża, nazywa się wdową, mężczyznę, który stracił żonę - wdowcem. Dziecko bez rodziców jest sierotą. A jak nazwać ojca i matkę, którym zmarło dziecko?". Holenderski pisarz przekłada na język literatury to, co prawie niewyrażalne - żałobę i wewnętrzną pustkę, rozpacz i poczucie straty. Obrazy umierającej córki zostają dodatkowo brutalnie wyostrzone poprzez sąsiadujące z nimi sceny rodzinnej idylli (oczekiwanie dziecka, cud jego obecności, dojrzewanie do ojcostwa, pierwsza noc spędzona we troje) oraz wciąż na nowo podejmowane próby "ułożenia puzzli" zniszczonej przyszłości, znajdywanie na ulicy postaci, które córka mogłaby kiedyś przybrać (dziecko siedzące na rowerze za plecami matki; dwie trzynastoletnie przyjaciółki, które paliły na ganku papierosy z filtrem) czy uparte trzymanie się długoterminowych planów: "Jak uparty chłop, który w obwiązanym gumką pudełku po cygarach trzyma nieważne już banknoty, bo po prostu lepiej niż nowe pieniądze wyrażają jego ideę bogactwa".

Mam nieodparte wrażenie, że recenzowanie, a może już samo czytanie utworu tak bolesnego i intymnego jest czymś na kształt świętokradztwa, barbarzyńskiej inwazji do wnętrze cierpiącego człowieka. Z drugiej strony, słusznie zauważa Justyna Bargielska, że "literatura nie byłaby literaturą bez takich książek". Thomése, nawiązując do zdania Blanchota ("Śmierć odzywa się we mnie"), pisze: "Każde słowo wyraża nieobecność, każde głosi stratę. (...) Dopiero gdy coś się skończy, znajdują się na to właściwe słowa. I tak każde słowo staje się posłowiem, każde zdanie epitafium. (...) Ale musi mi to wystarczyć. Nie ma jej nigdzie poza językiem".

Pisarz próbuje wciąż na nowo swoją "wyjętą z ciała" córkę "włożyć w język". Ciało staje się słowem. Nie bez przyczyny w tym miejscu autor przywołuje Jezusa, który, zanim wskrzesił zmarłą córkę Jaira, nakazał zamknąć wszystkie okna i drzwi, a już po wszystkim przykazał rodzicom, jedynym świadkom wydarzenia, by nikomu o tym nie mówili. Z kolei dzięki filozofii języka Blanchota, Thomése zrozumiał, że "rzeczywistość stale umiera", a zmartwychwstają tylko słowa.

"Wszystko nadal tam jest. Ubranka, kojec, kołyska. Na wypadek gdyby. Na wypadek, gdyby to wszystko okazało się pomyłką". "Cień mojego dziecka" to literatura rozpaczy, w całości złożona z fragmentów "ohydnie smutnych" (określenie autora), ze scen przejmujących i dotkliwych, niedających się wyrzucić z głowy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałem książkę jednocześnie tak piękną i smutną, intymną i wykańczającą emocjonalnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (10-11/2011)