Dwie strony

Odziera baśń z wszelkich akcydensów i okoliczności, zdrapuje, co może, aż do fabularnego rdzenia, uwspółcześnia i zaczyna traktować serio - choć to powaga skrojona na miarę popkulturowego scenariusza.

01.02.2011

Czyta się kilka minut

Krytyka Hollywoodu

Masterton jest pisarzem brytyjskim, lecz polskim fenomenem: w swoim kraju przynależy do rzeszy wyrobników literackich, u nas jego gwiazda świeci od ponad dwudziestu lat. Taki stan rzeczy jest po części wynikiem przypadku: sympatyczny "Masti" odnalazł się we właściwym czasie i miejscu, firmując w Polsce swym nazwiskiem nowoczesną, anglosaską powieść grozy. A jednak nie sposób odebrać mu zasług, zasłaniając się splotem okoliczności. Masterton za pieniądze nastuka wszystko, a jego zainteresowania literackie zmieniają się w zależności od życzeń wydawcy: trzaska poradniki erotyczne, thrillery, historyczne sagi, choć z horrorów słynie. Wśród ligowych kolegów, klecących z najwyższym trudem biedapoprawne zdania, wyróżnia się pewnego rodzaju językowym wyczuciem, zdolnym tchnąć życie w nieprawdopodobne postacie i wydarzenia, które przywołuje. To także jeden z najbardziej baśniowych autorów powieści dla dorosłych.

Twórczość Mastertona ma w sobie coś z literackiego recyklingu (podobny proceder uprawia Neil Gaiman, twórca dalece mniej uczciwy). Brytyjski pisarz dokonuje reinterpretacji wydarzeń historycznych (lądowanie w Normandii jako wynik współpracy aliantów z siłami piekielnymi w "Demonach Normandii"), klasyki powieści (uwspółcześnienie "Portretu Doriana Graya" w konwencji szokującej makabreski), mitologii indiańskiej oraz właśnie baśni, której poświęca najwięcej uwagi, słusznie rozumiejąc, że dorosły czytelnik z łatwością rozpozna w jego prozie motywy i postacie znane sobie od dziecka. Reinterpretował "Królową Śniegu", powieść o Piotrusiu Panie Barriego, dżin z baśni o Ali Babie okazał się daleko bardziej złowrogi... Wyliczać można dalej. Dość rzec, że "Zwierciadło piekieł" najdokładniej naświetla metodę pisarską Mastertona, przynależąc zarazem do najciekawszych pozycji w jego ogromnym dorobku.

Marty Williams próbuje utrzymać kurs między rafami Hollywoodu, poprawiając scenariusze do oper mydlanych. Dręczy go też dziwaczna obsesja względem niejakiego Boofulsa, dziecięcego gwiazdora musicali, zamordowanego pół wieku wcześniej przez własną babcię. Decyduje się nabyć lustro, w którym - rzekomo - odbił się konający chłopiec. Zresztą, to żadne lustro, tylko drzwi do innego świata, Boofuls powraca, marząc tylko o rezurekcji swej popularności, a Marty zyskuje przekonanie, że Lewis Carroll pisząc "Alicję po drugiej stronie lustra" miał więcej racji, niż powszechnie się sądzi.

Jako wielbiciel powieści gatunkowych z przyjemnością odnotowuję, że Masterton, porzuciwszy skromny strój sadysty i pornografa, zmienia się w pisarza klimatycznego, zdolnego zasiać w czytelniku ziarno niepokoju. Odziera baśń z wszelkich akcydensów i okoliczności, zdrapuje, co może, aż do fabularnego rdzenia, uwspółcześnia i zaczyna traktować serio - choć to powaga skrojona na miarę popkulturowego scenariusza. Wartością dodaną jest krytyka Hollywoodu, wypowiedziana nie z pozycji intelektualisty czy moralisty, ale autora powieści gatunkowych. Zdaniem Mastertona film dokonuje przemieszania porządku świata w sposób podobny do tego doświadczanego przez Alicję. A krótka kariera Boofulsa dowodzi, że nie kto inny, jak diabeł urządził sobie siedzibę na wzgórzach Los Angeles.

Kuglarskie sztuczki

Gaiman, balansując pomiędzy urokliwą magią a okiełznaną grozą, staje się atrakcyjny dla nastolatków, ale i tych dorosłych, którzy potrzebują literackiego potwierdzenia sentymentalnej wizji świata.

Neil Gaiman uzyskał status baśniowego eksperta, a jego aktywność na różnych polach zwyczajnie zdumiewa. Błysnął jako scenarzysta komiksowy (jego "Sandman" mógłby otrzymać nagrodę dla Najlepszego Komiksu Najgorzej Narysowanego), by następnie ujawnić się jako powieściopisarz, autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, tekstów piosenek, reżyser oraz, zapewne, steper i kucharz orientalny. Nie bez znaczenia pozostaje swoisty lans Gaimana, perfekcyjnie miksującego brata łatę z charyzmą starzejącej się gwiazdy rocka. Trudno powiedzieć, które pole aktywności pozostaje dla niego najważniejsze, wiadomo za to, że "Gwiezdny pył" pozostaje jego powieścią najważniejszą, bo zekranizowaną. Film z Robertem de Niro jest zresztą rzadkim przykładem adaptacji znacznie przewyższającej literacki pierwowzór.

Młody Tristan (imię znaczące) ma pecha - zadurzył się po uszy w próżnej i kapryśnej Wiktorii. Dziewczyna, choć uwielbia takie awanse, postanawia spławić nachalnego adoratora, zwłaszcza że są i inne opcje. Tristan dostaje zadanie nie do wykonania. Ma pójść i przynieść gwiazdę, właśnie zrzuconą z nieba, jakby kamienne serce mógł rozgrzać tylko gwiezdny kamień. Pech chce, że miejsce upadku znajduje się już za Murem, odgradzającym miasteczko Tristana od świata magii, czarów i innego nadnaturalnego paskudztwa. Tristan nie wie też, że gwiazda naprawdę jest dziewczyną, do tego niczego sobie - w jaki sposób może dalej pobiec ta opowieść? Ano nijak, gdyż na niebieską panienkę zagięli parol niemal wszyscy, ze wskazaniem na paskudnego następcę tronu i trzy stare wiedźmy: te przejawiają do niej stosunek, powiedzmy, konsumencki. Wieczna młodość ma swoją cenę. Są źli królowie, ludzie pozaklinani w szkaradzieństwa najróżniejszego autoramentu, a Tristan zaczyna rozumieć, że pisany jest mu los bohatera, choć ani trochę nie ma ku temu zadatków.

Gaiman, balansując pomiędzy urokliwą magią a okiełznaną grozą, staje się atrakcyjny dla nastolatków, ale i tych dorosłych, którzy potrzebują literackiego potwierdzenia sentymentalnej wizji świata: otrzymamy miłość tylko wówczas, kiedy odpowiednio się dla niej namęczymy (wysiłek ten pozostaje zawsze w granicach możliwości), chłopiec może stać się mężczyzną bez gaszenia żaru serca. Gładkie zdania Gaimana przetaczają się przez głowę na podobieństwo kojącej melodii i dopiero pod koniec lektury straszliwa prawda zostaje odkryta: złoto zmieniło się w liście, futro w łach, rusałka w stare babsko i tak dalej. Bo Gaiman sam przypomina złego czarodzieja, zdolnego co najwyżej do tworzenia iluzji. Jego różdżka nie przywoła żadnej prawdy. "Gwiezdny pył" - jak i pozostałe książki autora - przepełniają kuglarskie sztuczki, zdania wyciągane z kapelusza, akapity z brodą i rozdziały-kury; wszystko jest tanim cyrkiem pełnym blichtru, gdzie karzeł na szczudłach udaje wielkoluda, oferując publiczności zaledwie pozór treści.

Rzeczy utracone

Connolly, szukając źródła baśni w teatrze okrucieństwa i krwawych mitach szeptanych przy ognisku dzikich, nie zapomina o jej budującym przesłaniu.

Jak wielu facetów, John Connolly lubi skoki w bok. Sławę przyniosła mu seria brutalnych thrillerów o byłym policjancie, próbującym dopaść drania, który zabił mu żonę i córeczkę. Zawieszony na granicy realności i paranoi, zafascynowany przemocą i ponury niczym skrytobójca, Connolly wydaje się najmniej baśniowym autorem pod słońcem. Ale to właśnie "Księga rzeczy utraconych" jest jego najbardziej przejmującą powieścią.

Dwunastoletniemu Davidowi nie wiedzie się w życiu. Niedawno stracił matkę, ojciec już ma nowy związek i każe chłopcu cieszyć się z towarzystwa braciszka. Na domiar złego wyjechali na prowincję, trwa druga wojna światowa. Czy może być gorzej? Oczywiście, jeśli tylko użyjemy wyobraźni. Do Davida zaczynają przemawiać książki, bynajmniej nie po to, aby zrobiło mu się przyjemniej. Pojawienie się widm także sprawy nie polepsza, zwłaszcza że prócz ducha matki, sny chłopca nawiedza paskudny Garbus, skrzeczący rzeczy niespotykane. Sytuacja gwałtownie się zmienia, gdy - za sprawą przypadkowego odkrycia - przenosi się do magicznej krainy, zamieszkałej przez baśniowe istoty.

Otwarcie żywo przypomina opowieści z Narnii. Dzieci u poczciwego Lewisa przechodziły przez szafę, Connolly proponuje rozbity samolot ze zmasakrowanym pilotem i kontynuuje opowieść w tym duchu, jakby znaleziony tom braci Grimm unurzać we krwi. Czerwony Kapturek wcale nie pokonał wilka, lecz urodził mu dzieci: straszliwe wilkony właśnie szykują się do objęcia władzy nad królestwem. Piernikiem z czarodziejskiej chatki można najwyżej się otruć, Baba Jaga tworzy hybrydy ludzi i zwierząt, zaś krasnoludki zbytnio przejęły się kolorem swych czapek i popierają komunizm, może dlatego, że Śnieżka jest despotyczna. Leśniczy, ponury drab z siekierą, wydaje się postacią Davidowi najżyczliwszą. Całym tym makabrycznym bałaganem zarządza rzeczony Garbus, wywijający Królem, jak tylko mu się podoba. Ma zresztą interes do Davida. Drobną sprawę. Potrzebne mu imię jego brata.

Connolly, szukając źródła baśni w teatrze okrucieństwa i krwawych mitach szeptanych przy ognisku dzikich, nie zapomina o jej budującym przesłaniu. Dostosowuje się przy tym do świata, w którym żyje. Głęboka religijność Lewisa czy protestancka moralność braci Grimm zawodzi; w tym sensie "Księga..." jest współczesna: David, niczym Nietzsche, opiera swą sprawę na nicości. Czyni dobro, a zła unika, gdyż tak zwyczajnie trzeba, właściwy postępek sam w sobie jest nagrodą, nie oferując żadnych dodatkowych korzyści. Więcej nawet, ściąga na chłopca dodatkowe cierpienie. Garbus, przepowiadając mu straszną przyszłość, ma rację - sprzeciwiając mu się David szykuje sobie fatalny los. Niemniej nie odpuszcza.

W tym sensie zakończenie powieści jest gorzkie, ale i krzepiące.

Dialektyka obżarstwa

Powieść jest wariacją na temat "Kota lusterko" Gottfrieda Kellera.

Walter Moers rysuje komiksy o Hitlerze i jest światotwórcą: jego Camonia to w pełni autorska rzeczywistość, zbudowana na filarach wyobraźni i poczucia humoru. Moers utrzymuje zresztą, że niczego nie wymyślił, zwyczajnie odkrył faktycznie istniejącą krainę, nauczył się piekielnie trudnej mowy camońskiej (888 liter alfabetu) i wyposażony w tę wiedzę zabrał się za tłumaczenie dzieł ichniejszego Tołstoja, czyli Hildegusta Rzeźbiarza Mitów. Potraktowany serio "Kot alchemika" jest więc tłumaczeniem z tłumaczenia, a szkoda - skoro Moers umiał, to czemu ktoś w Polsce nie porwie się na camoński? Przecież tytuł kłamie, kota w powieści nie uświadczysz. Jest za to krotek o imieniu Echo.

Krotka, prócz dodatkowej litery, od kota odróżnia zdolność rozmawiania z wszystkim, co żyje. Pogada sobie z psem i drzewem, a ma o czym. Nie dość, że jest ostatnim krotkiem w mieście, to właśnie stracił dach nad głową. Mokry, na skraju śmierci głodowej, spotyka zawodowego przeraźnika, Essipina - ten trafnie rozpoznaje sytuację i proponuje układ bliźniaczy. Przez równy miesiąc Echo dostanie górę wyśmienitego żarcia pod same wibrysy, a potem, cóż, jak to w życiu bywa - sam zostanie zjedzony. Trudno, co robić. Krotek postanawia oddalić śmierć choć o parę tygodni. Najedzony po kokardki zaczyna rozpaczliwą kombinatorkę, celem wywinięcia się od spełnienia swej części umowy, co jest trudne ze względu na samego Essipina. Przeraźnik jest równie znakomitym kucharzem, co bezwzględnym strażnikiem, doskonale pilnującym swoich interesów.

Konstrukcja nie jest tu specjalnie istotna, Moers decyduje się na epizodyczność, spinając ją niezbyt wyszukaną klamrą. Pławi się w swym przebarwnym świecie, generując dziwną opowieść o jedzeniu i chorowaniu, co znów zgadza się z dialektyką obżarstwa. W tym regionie Camonii panoszą się najróżniejsze choróbska, apteka wyrasta z domu znachora i tak w kółko. Krotek za to pławi się w rozkoszach podniebienia - zasada "jesteś tym, co jesz" zyskuje na dosłowności. Wsuwając suma, Echo sumem się staje, pływając w wodzie srebrzystej; a jeśli dodamy do tego kulinarną wyobraźnię Essipina, w pełni wykorzystującą bogactwo lokalnej fauny, to przed krotkiem otwierają się doznania niezmierzone. Zostaje żytnią zmorą, liściołakiem oraz skóroperzem. Jeszcze lepiej z winem, wyposażonym w zdolności narracyjne. Każda butelka opowiada historię związaną z rejonem, na którym winorośl rosła. Tylko co z tego? Każda taka przyjemność rozleniwia krotka, przybliżając niewesoły koniec. W tle rozgrywa się gigantyczna zabawa z kontekstami literackimi (tekst jest wariacją na temat "Kota lusterko" Gottfrieda Kellera), Moers bawi się słowem i emanuje ciepłem, mimo całej makabry, więcej nawet: jeśli urok książki ma jakąś masę krytyczną, mamy do czynienia z czymś znakomitym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 1-2 (6/2011)