Dwie dekady później

"To my jesteśmy narodem!" - wołali jesienią 1989 r. demonstranci najpierw w Lipsku, a potem w całych Niemczech Wschodnich. Potem, gdy upadł mur berliński, zaczęli wołać: "Jesteśmy jednym narodem!". Jak przedstawia się ten postulat dziś, po dwóch dekadach?

28.09.2010

Czyta się kilka minut

Jedno nie ulega wątpliwości: zjednoczenie dwóch państw, stanowiących tak odmienne systemy społeczne i gospodarcze, było bodaj największym wyzwaniem dla Niemców w ogóle. W historii nie było przykładów, na których można by się wzorować. Dziś można powiedzieć, że nieźle podołali temu wyzwaniu. Po raz pierwszy w swych dziejach Niemcy są nie tylko narodem zjednoczonym, ale posiadającym zarazem wolność i dobrobyt. Po raz pierwszy w swej historii stali się jednym narodem nie w opozycji wobec swych sąsiadów na Zachodzie i Wschodzie, ale z ich akceptacją. I po raz pierwszy w historii niemieckie państwo narodowe jest nieodwołalnie włączone w świat wartości Zachodu.

Byłe NRD, z ruin podniesione

W minionych latach pojawiała się teza, że zjednoczenie polegało na "wrogim przejęciu" Niemiec Wschodnich przez Niemcy Zachodnie. To absurd. Nie było to również zwykłe rozszerzenie "starej" Republiki Federalnej o obszar byłej NRD. 20 lat temu zaczął się natomiast gigantyczny projekt odbudowy wschodnich landów, w ramach którego bogatsi Niemcy z Zachodu wsparli zbankrutowany Wschód transferami finansowymi liczonymi już nie w miliardach, ale w bilionach - aby zniwelować nierówności, narosłe przez 40 lat podziału Niemiec.

Od tego czasu standard życia Niemców z byłej NRD znacznie się poprawił, a jak wynika z niedawnego raportu instytutu badań nad gospodarką "Ifo", pokaźnie zmniejszyły się też różnice w poziomie życia między landami zachodnimi a wschodnimi. W 1991 r. "wschodnie" pensje wynosiły średnio tylko 57 proc. pensji "zachodnich", dziś to 83 proc. Emeryci ze wschodnich landów otrzymują średnio wyższe świadczenia (810 euro miesięcznie) od emerytów z landów zachodnich (700 euro). A że zmieniły się ogólne warunki życia, ekologia i opieka medyczna, średnia długość życia w byłej NRD wydłużyła się o sześć lat.

Za sprawą ogromnych nakładów finansowych, płynących znów z Zachodu na Wschód, w minionych 20 latach zrujnowana NRD zamieniła się w nowoczesny region Europy, ze wzorcową infrastrukturą. Ekspres InterCity potrzebuje około godziny na przebycie drogi z Berlina do Lipska; w NRD podróż trwała trzy godziny. Nowe autostrady wzdłuż wybrzeża Bałtyku łączą Lubekę z granicą polsko-niemiecką, a tunelami prowadzą przez Las Turyński do Bawarii. W Dreźnie czy Jenie powstały ośrodki przemysłowe ery digitalnej. Historyczne starówki takich miast jak Görlitz czy Halle uratowano od katastrofy budowlanej. Listę można ciągnąć...

Obojętność kontra nadwrażliwość

Czy więc zjednoczenie Niemiec było jednym pasmem sukcesów - podziwianych przez zagranicę i zalecanych np. Koreańczykom jako wzór do naśladowania? Niezupełnie.

Gdy spojrzymy na psychologiczny aspekt zjednoczenia, trudno nie zauważyć poważnych deficytów. Minęło 20 lat, a wielu obywateli Republiki Federalnej prezentuje taką postawę umysłową, jakby w landach zachodnich i wschodnich żyły dwa różne plemiona. "Niemcy są sobie równi tylko wtedy, gdy są goli" - ironizuje politolog prof. Klaus Schroeder w książce "Das neue Deutschland - Warum nicht zusammenwächst, was zusammengehört" ("Nowe Niemcy - dlaczego nie zrasta się to, co do siebie przynależy"). Tytuł nawiązuje do słów, które 10 listopada 1989 r., dzień po upadku muru berlińskiego, wypowiedział ekskanclerz Willy Brandt; szybko stały się one "skrzydlate".

Naturalnie, Niemcy ze Wschodu od dawna jeżdżą takimi samymi autami jak Niemcy z Zachodu, udają się w te same miejsca na urlop i tak samo klną na rząd. Ale pod tą na pozór jednolitą powierzchnią drzemią pozostałości po okresie, gdy jedni i drudzy żyli w kompletnie różnych światach; spowalniają one proces zrastania się w jeden społeczny organizm.

"Wielu nowych obywateli Republiki Federalnej jest nadal zainfekowanych mentalną trucizną socjalistycznej NRD, a wielu starych obywateli Republiki Federalnej opłakuje ciągle miniony czas sprzed zjednoczenia; jedno i drugie blokowało jakiś wspólny nowy początek, w wielu sferach" - ocenia Schroeder, który problem zna empirycznie: od kilkunastu lat jest szefem specjalnego ośrodka badawczego, powołanego w 1992 r. na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, który zajmuje się historią NRD i skutkami podziału Niemiec.

Wprawdzie dziś nikt nie używa już pojęć "Besserwessis" i "Jammerossis" - neologizmów, które pojawiły się na początku lat 90., jako synonimy arogancji Niemców z Zachodu i narzekania Niemców ze Wschodu [w wolnym przekładzie "Besserwessis" to "wszechwiedzące zachodniaki", "Jammerossis" to "labidzące wschodniaki" - red.]. Ale jedni i drudzy są wobec siebie wewnętrznie obcy. Niemcy z Zachodu musieli ponosić koszty zjednoczenia i przyjąć do wiadomości, że cierpi na tym ich dobrobyt. Wobec rodaków ze Wschodu okazują brak zainteresowania. Ci zaś reagują na to nadwrażliwością, czują się niezrozumiani, czasem nawet dyskryminowani, a w każdym razie traktowani niesprawiedliwie.

Pięć procent

Faktem jest, że przeniesienie zachodnioniemieckiego porządku społecznego na wschodnie landy skutkowało także dominacją Niemców z Zachodu - nieuniknioną w tamtych warunkach. Zmiany we wszystkich dziedzinach życia przetoczyły się po dawnych obywatelach NRD z niezwykłą szybkością. Wielu reagowało niepewnością i przekorą, wielu szukało ucieczki przed teraźniejszością w przeszłości - jednak nie w takiej, jaka była, ale w przeszłości nostalgicznie upiększonej. "A jednak nie wszystko było wtedy takie złe": dla niektórych podobne myślenie pozostaje do dziś podglebiem tzw. "Ostalgii".

Wydaje się jednak, że we wczesnych latach 90. nie było alternatywy w postaci jakiegoś innego, bardziej ostrożnego modelu zjednoczenia obu systemów. Priorytetem było uchronienie obszaru byłej NRD przed ekonomiczną zapaścią. Jedne ekssocjalistyczne zakłady, które zdawały się nie rokować nadziei, zamykano więc, a inne ratowano.

Oczywiście nie uniknięto błędów, niektóre mszczą się do dziś. Przykładowo, tylko 5 proc. obecnych elit społecznych wywodzi się ze Wschodu. Kanclerz Angela Merkel jest tu chlubnym wyjątkiem; Niemców ze Wschodu nie ma ani wśród ministrów jej rządu, ani wśród redaktorów naczelnych ważnych mediów, ani w zarządach firm giełdowych.

Najważniejsze (zachodnio)niemieckie media, jak tygodnik "Spiegel" czy dziennik "Frankfurter Allgemeine", są we wschodnich landach niemal ignorowane. Niemcy wschodni rzadko uczestniczą w ważnych debatach społecznych; choćby w ostatniej dyskusji o imigrantach [patrz "TP" nr 38 - red.]. Zamiast tego zgłaszają się hałaśliwie do głosu, gdy chodzi o ich partykularne sprawy.

Kto przyspieszał, kto naciskał?

Tak było również ostatnio. Gdy premier landu Brandenburgia Matthias Platzeck, guru wschodnioniemieckiego prowincjalizmu, skrytykował niedawno deficyty zjednoczenia - i zarzucił Niemcom z Zachodu "mentalność rodem z Anschlussu" (aluzja do przyłączenia Austrii do Rzeszy w 1938 r.), na Wschodzie zebrał za to gromkie brawa.

"Nie chcieliśmy zjednoczenia na zasadzie przystąpienia do Republiki Federalnej" - mówił Platzeck w rozmowie ze "Spieglem" (odwołując się do prawnej formuły zjednoczenia, czyli przyłączenia się wschodnich landów do RFN). Chcieliśmy, twierdził, aby zjednoczenie było stopniowym procesem zrastania się równoprawnych podmiotów.

Taka retoryka trafia zapewne do wielu wyborców ze Wschodu. Tyle że premier Platzeck fałszuje historię: 20 lat temu ogromna większość obywateli (jeszcze) NRD chciała jak najszybciej stać się obywatelami RFN. A że najszybszym po temu sposobem było przyłączenie się Niemiec Wschodnich do RFN (na mocy artykułu 23. zachodnioniemieckiej ustawy zasadniczej), pierwszy i ostatni NRD-owski parlament wybrany w wolnych wyborach, w marcu 1990 r., zrealizował tę społeczną wolę i podjął suwerenną decyzję o przyłączeniu się obszaru NRD do Republiki Federalnej.

"Nie można mówić o jakimś przymusowym zjednoczeniu" - tak ówczesny minister spraw zagranicznych RFN Hans-Dietrich Genscher, jeden z architektów jedności, kontrował zarzuty Platzecka. To nie "stara" Republika Federalna naciskała na jak najszybsze zjednoczenie, przypominał Genscher, lecz wschodnioniemiecki parlament, wyłoniony, powtórzmy, w wolnych już wyborach.

Czas rewolucji i czas dyplomatów

Premier Brandenburgii grzeszy nie tylko kiepską pamięcią, ale też ahistorycznością. Na tempo zjednoczenia Niemiec wpływ miała bowiem także sytuacja międzynarodowa. Mówiąc kolokwialnie: ówczesnym niemieckim politykom, na czele z Helmutem Kohlem, udało się wykorzystać moment "dobrej pogody" dla zjednoczenia Niemców, jaka zapanowała na Kremlu. Można spekulować, jak potoczyłby się tak pożądany dziś przez Platzecka proces "stopniowego zrastania", skoro już w 1991 r. słabnący prezydent ZSRR Michaił Gorbaczow był gwałtownie krytykowany przez swych oponentów za to, że zgodził się na zjednoczenie.

Tymczasem w ciągu niespełna roku, między 9 listopada 1989 r. (upadek muru berlińskiego) a 3 października 1990 r. (formalne zjednoczenie) prawie wszystko zrobiono tak, jak trzeba. Najpierw: pokojowa rewolucja w NRD. Potem grudzień 1989 r. i wizyta Kohla w Dreźnie, gdzie przed dziesiątkami tysięcy demonstrantów wygłosił on mowę swego życia i po raz pierwszy użył słowa "jedność". Później, przed Bożym Narodzeniem, emocjonalne otwarcie dla przechodniów Bramy Brandenburskiej, symbolu podziału. I oczywiście wolne wybory w NRD w marcu 1990 r. To były kamienie milowe na drodze do zjednoczenia.

Potem nadszedł czas dyplomatów, którzy musieli rozwiązać problemy niemal nie do rozwiązania. Zaczęło się od podróży Kohla do Moskwy w lutym 1990 r., podczas której uzyskał od Gorbaczowa zgodę na zjednoczenie. Tylko jak miało się ono dokonać? Do jakiego sojuszu miały należeć nowe Niemcy? Przełomu w tej materii dokonał prezydent USA George Bush senior, podczas amerykańsko-sowieckiego szczytu w maju 1990 r. Gorbaczow długo się opierał, zanim się zgodził, aby NATO i Wspólnoty Europejskie rozszerzyły się na wschód (jak się potem okazało, nie po raz ostatni). 12 września 1990 r. w Moskwie szefowie MSZ czterech mocarstw, które po 1945 r. okupowały Niemcy, oraz szefowie MSZ obu państw niemieckich podpisali traktat "2+4", który oddawał Niemcom suwerenność i pieczętował ich granice. Wkrótce, 3 października, Niemcy mogli świętować koniec podziału - będącego także skutkiem wojny, rozpętanej pół wieku wcześniej przez ich ojców i dziadków.

***

Dziś, mimo istniejących problemów tożsamościowych między Wschodem a Zachodem, 20. rocznicę zjednoczenia Niemcy mogą świętować w poczuciu satysfakcji. Wraz z kolejnymi dorastającymi generacjami nostalgia za NRD będzie blaknąć. A za kolejnych 20 lat faktem dokonanym będzie także mentalne zjednoczenie narodu niemieckiego.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2010