Dwa liście

Justyna Bargielska ma dobry słuch na słowo mówione i pełne rękawy anegdot. Żongluje symbolami jak urodzony cyrkowiec. Jej talent objawia się najpełniej w opisach wyrzucających czytelnika jednym ruchem w inną przestrzeń.

01.04.2013

Czyta się kilka minut

Justyna Bargielska / Fot. Grażyna Makara
Justyna Bargielska / Fot. Grażyna Makara

Zaledwie osiemdziesięciosiedmiostronicowa książka, nazywana tu i ówdzie „prozą poetycką”, porządnie wstrząsnęła polską sceną literacką na przełomie 2010 i 2011 r. „Obsoletki” zachwycały językiem – zarazem prostym i osobliwie napiętym, porażały bezkompromisowym ujęciem tematu i zalewały serca czytelników tajemniczym ciepłem. Justyna Bargielska rozpisała na tych osiemdziesięciu siedmiu stronach osobisty akt niezgody na wyparcie utraconego dziecka z pamięci, cofając się przed ostatecznym potępieniem świata, w który jest wpisana utrata.

Rzadko się zdarza, żeby jedna książka była świetna literacko i ważna społecznie (poronienie to wciąż strefa tabu). Bargielska taką książkę popełniła. Jeszcze rzadziej prawicowi i lewicowi krytycy przemawiają zbliżonym głosem. „Obsoletkami” zachwycił się znany z wybrednego i bardzo zideologizowanego (prawicowego) gustu Andrzej Horubała, a równie wybredna i zideologizowana (lewicowo) Kinga Dunin obwieściła z przejęciem „poronieniowy coming out”. Od premiery minęły przeszło dwa lata, a zainteresowanie bynajmniej nie osłabło, o czym świadczą zbiory Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie – niezmiennie i uporczywie jeden egzemplarz „Obsoletek” jest wypożyczony, drugi zaginął.


Wydane teraz „Małe lisy” mają format poręczny i przyjemną okładkę: dwoje cherubinowych dzieci zaciska w splecionych rączkach metalowy łańcuch sięgający poza twardy grzbiet książki. Notka na czwartej stronie okładki, nad starszymi paniami uchwyconymi w podobnej pozie, także z łańcuchem w dłoniach, obiecuje ostrą jazdę bez trzymanki. Pierwsze zdanie nie zawodzi nadziei: „A miałyście kiedyś, dziewczynki, romans z gangsterem z lasu?”.

Bargielska zapytana w którymś z wywiadów, skąd wziął się niepowtarzalny styl jej prozy, odpowiedziała rozbrajająco, że wziął się mianowicie z poezji, a poezja wzięła się znikąd – jeżeli jest dobra, żadna w tym zasługa autorki, która po prostu wykorzystuje dar. Pomijając skromność i kurtuazję, jest w wypowiedzi Bargielskiej ziarno prawdy. Najnowsza powieść nie byłaby możliwa bez „Obsoletek”, zaś „Obsoletki” stworzyła wyobraźnia długo szlifowana w przeważnie dość zagmatwanych, ale i precyzyjnych jak matematyczne równanie, wierszach.

Niełatwo odnaleźć się w strumieniu jej narracji. Niełatwo wyczuć grunt pod nogami. Pociągowa rozmowa z emerytowaną urzędniczką wykonującą niczym Meryl Streep „ruch piersiami do przodu” miała na pewno gdzieś, kiedyś miejsce. Ale w rzeczywistości ciągle jesteśmy w salonie fryzjerskim, o czym zdążyliśmy zapomnieć przez kilka stron szkatułkowych opowieści. Przy sąsiednim stanowisku pedikiurzystka trze pięty ciężarnej klientce. Jej kilkuletnia córeczka nie ma lewej ręki. Rozpoczyna się rozmowa o pewnej kobiecie w depresji, którą w snach nawiedzała zmarła córka przyjaciółki, prosząc o kontakt z mamą... A jeżeli wizyta u fryzjera jest również odpryskiem jakiejś wcześniejszej historii, płynącej skądinąd?

Kartkujemy strony bez szans dotarcia do początku kłębka, beznadziejnie niepewni, co znaczy na przykład lapidarne stwierdzenie: „Ale dzisiaj mamy wtorek, zanim się cokolwiek wydarzyło”. Wrażenie zagubienia stale towarzyszy lekturze, gdyż czasoprzestrzeń „Małych lisów” jest indywidualnie przeżywana („To było jakoś bardzo dawno, może nawet zeszłą jesienią”) i, co ważniejsze, jest to czasoprzestrzeń opowieści dowolnie modelującej przeszłość ze względu na swoje teraźniejsze potrzeby:

„– Ale to wczoraj było? – pytam. – W sensie czasu?

Pomniczkowa patrzy na mnie jak na klauna.

– Nie no. Wtedy – mówi. – Ale ja to tak opowiadam”.

Justyna Bargielska eksploruje żywioł kobiecej gadaniny, czyli swobodnego bycia razem w zgryzocie wobec świata-całości, jakby powiedział Włodzimierz Pawluczuk. Bohaterki i narratorki, Agnieszka i Magda, mieszkają na jednym nowoczesnym osiedlu z łąką i lasem w zasięgu wzroku. Znają się przelotnie, kilka razy na siebie wpadają, ale ich losy splotą się dopiero w poprowadzonym z filmową maestrią rozdziale ostatnim (ocalenie, trup, obłęd), a przedtem każda z nich będzie miała szansę wygadać się z osobna w kilkunastostronicowych monologach. Agnieszka straciła chłopaka (żonatego) w wypadku samochodowym; gdy żył, mówiła do niego „Zanussin”, razem jeździli nad morze, teraz jest społeczną aktywistką i badaczką, która w wolnych chwilach czyta Darwina, prowadzi kółko literackie i zamartwia się wspólnie z siostrą stratą trzymetrowego pasa rodzinnej ziemi o walorach wyłącznie sentymentalnych. Magda wieczorami pisuje artykuły do lokalnej gazety, dwadzieścia cztery godziny na dobę jest matką i żoną uwięzioną w ambiwalentnym kieracie; kocha synka i córeczkę miłością najgłębszą, męża co najmniej szanuje, lecz ma tego wszystkiego w obecnym kształcie coraz bardziej dosyć. Dla obu kobiet okazją do urozmaicenia życiowej rutyny stanie się Pajda, dziki mężczyzna, który pociąwszy nożem kierowcę autobusu, doczekał się listu gończego i uwił schronienie w pobliskim lesie. Obydwie wejdą z nim w płomienny romans, nic nie wiedząc o sobie nawzajem.


Streszczanie „Małych lisów” jest przedsięwzięciem beznadziejnym. Nie wiadomo, co streszczać, co pomijać. Czy kolor zaschniętej kości kurczaka zostawionej w czerwonym koszu na śmieci jest ważny? Albo to, że klucz był duży i czarny? Który sen z dziesiątków snów jest godny odnotowania, którą wymianę zdań należałoby wyróżnić – tę banalną w lesie, groteskową w windzie, tę rzeczową u fryzjera czy eschatologiczną na wycieczce – które dziecięce powiedzonko przytoczyć, jaką historyjkę podaną w entym zapośredniczeniu zinterpretować? Bargielska gra z czytelnikiem w dziwną grę ufundowaną na słabo przejrzystych zasadach. Tutaj na opis zasługuje wszystko, co wpada do oka i w ucho, czeka się na to, zapamiętuje, przetwarza, następnie wkłada w usta bohaterek i każe im ględzić językiem rodem z autobusowej pogwarki, popularnofilozoficznej broszury, kolorowej gazety, poezji i oryginalnej mowy kilkulatka. Wierzy się w możliwość potoczystej opowieści i zarazem szpikuje monologi tak zawrotną liczbą przejaskrawionych elementów, że naiwna lektura jest po prostu niemożliwa.

Świat „Małych lisów” przypomina miejscami senne majaki karykaturalnej feministki leżącej na kozetce u psychoanalityka, miejscami tandetną konstrukcję wzniesioną z papierowych symboli. Bargielska bez trudu zszywa te zgrzebne fragmenty z przenikliwymi opisami dotykającymi szorstkiej rzeczywistości, fenomenalny humor przekłuwa skondensowaną grozą i podstawia czytelnikowi kolejne lustra, w których ten ogląda swoją coraz straszniej wykrzywioną twarz. Po „Małych lisach” trudno zasnąć, gdy już się uda, śnią się mało przyjemne sny.

Interpretację tytułu wziętego z „Pieśni nad Pieśniami” („Schwytajcie nam lisy, / małe lisy, / co pustoszą winnice, / bo w kwiecie są winnice nasze”) przedstawiła sama autorka w jednym z prasowych wywiadów. Chodzi tu o „wszystkie ułomności, problemy, pokusy dnia codziennego”, które „podgryzają etyczne pnącza” i „niszczą winnicę naszej miłości”. Najgroźniejsze, najbardziej dokuczliwe spośród powieściowych lisów są codzienne śmierci: małe, z którymi bohaterki dają sobie jakoś radę, i większe, sposobiące się za kulisami do skoku.

Pod powierzchnią kłębią się koincydencje i symbole. Najłatwiej wychwycić te najprostsze, podsuwane czytelnikowi niczym lekkostrawne kąski. Leśny nożownik Pajda – jedyny pełnowartościowy, gdyż posiadający umiejętność jednoczesnego słuchania, milczenia i „posuwania”, mężczyzna w książce – zdaje się być płaską realizacją sztampowych marzeń o zstąpieniu w seksualną dzikość. To taki fallus na dwóch nogach. Nieprzekonujący jako postać, żałosny jako alegoria. Dużo ciekawiej robi się, gdy Bargielska uderza w mniej oczywiste tony. „Gdyby świat miał zostać zaliczony do gatunków literackich – pisał w zupełnie innym kontekście Josif Brodski – jego głównym chwytem stylistycznym byłaby bez wątpienia woda”, i właśnie woda jest głównym chwytem stylistycznym życia Magdy, która panicznie boi się samochodowych myjni, ale podczas wizyt w zoo najchętniej odwiedza rybarium, a przed dziećmi zamyka się w łazience, opowiadając im potem o dalekich podróżach odbywanych dzięki odpływowi wanny. W jakimś sensie „podwodne” są jej schadzki z Pajdą w pustym mieszkaniu pomalowanym na kolor „najciemniejszy morski”. Zresztą morze zawsze rymuje się Bargielskiej ze śmiercią. Magda szuka nad morzem zaśnieżonego grobu męża przyjaciółki. Nad morze wraca Agnieszka – trochę jak Proust, trochę jak bohaterka Harleya Quinna – żeby jeszcze raz obejrzeć skansen, który zwiedzała z chłopakiem kilka godzin przed tragicznym w skutkach manewrem wyminięcia żółtej przyczepy do przewożenia koni. Na jej melancholijne wspomnienie nakłada się komiczny obraz przepełnionego pociągu:

„Raz miałam taką sytuację w pociągu, że siedziała ze mną kobieta, która, gdy tylko zaczęła mówić, powiedziała, że jest pięćdziesięcioczteroletnią wdową. Przedział był pełny, to był jeden z tych pociągów tour de Pologne et d’autour de Pologne, w które nikt nie wierzy, a tyle ludzi pod nie wpada, z Białegostoku przez Warszawę i Szczecin do Ołomuńca, a także Berlina, bez miejscówek i bez wagonu restauracyjnego, a w umywalce w toalecie leżały dwa suche liście, jeden zeschnięty na brązowo, drugi na zgniłozielono”.


Justyna Bargielska ma dobry słuch na słowo mówione i pełne rękawy anegdot, żongluje symbolami jak urodzony cyrkowiec, a pod i między nimi rozprowadza delikatne tematyczne desenie, jednak – moim zdaniem – jej talent objawia się najpełniej w tego rodzaju opisach wyrzucających czytelnika jednym ruchem w inną przestrzeń. Poza wszystkimi warstwami społecznymi, feministycznymi i bóg wie jeszcze jakimi, które zapewne będą wydobywane i skrupulatnie omawiane, są „Małe lisy” opowieścią o dwóch zeschniętych liściach leżących w umywalce rozpędzonego pociągu. Dwóch liści nie sposób sprowadzić do aluzyjnej diagnozy braku wody w toaletach PKP. Tak jakby cała roztrzęsiona maszyneria tej prozy pracowała po to, żeby w najmniej spodziewanym momencie z ostrością wydobyć opalizujący drobiazg, który z punktu widzenia fabuły niczemu nie służy. Po prostu jest. Rzadko zdarza się mu być tak niepokojąco i wymownie jak tutaj.

Termin „sztuka omfaloskopiczna” umocnił w kulturze polskiej przeszło pięćdziesiąt lat temu Jerzy Stempowski krytykujący ograniczoną wyobraźnię artystów wpatrzonych we własny pępek. Sztuka wysnuwana z własnego pępka nie jest oczywiście zła z zasady, ale ma tę właściwość, że bardzo łatwo rozmienia na drobne artystę, który po jakimś czasie zastyga w pustym geście kolejnego odsłonięcia. Justyna Bargielska jest być może najbardziej omfaloskopiczną pisarką młodego pokolenia. Genialne „Obsoletki” w całości wzięły się z traumatycznego doświadczenia, a „Małe lisy” ponawiają perspektywę matki i żony z warszawskiej Białołęki, perspektywę w dużej mierze ograniczoną widokiem z balkonu. Jednocześnie autorka posiada niespotykaną umiejętność układania rzeczy najbliższych w oryginalne wzory, sięgania pod ich podszewkę i odskakiwania językiem bardzo daleko. Tu może jest najbliższa Mironowi Białoszewskiemu. Jak on osobna, samoistna, mająca za nic literackie mody, sugestie ideologów i teoretyków. Taką ją zapamiętałem ze spotkania we Wrocławiu, podczas zeszłorocznego Portu.

Publiczność dopisała, autorkę posadzono w środku sali w snopie matowego światła spływającego z sufitu. Siedziała na tej sali, przynajmniej tak to teraz odtwarzam, jakby siedziała w domu, matka dzieciom, żona mężowi, ale nie autorka czytelnikom. Czytała melodyjnym wieczornym głosem bardzo osobiste, trudne, zwłaszcza w słuchaniu, wiersze z książki „Bach for my baby”. Wiersze krążyły w powietrzu niczym zamknięte kapsułki, i ona była szczelnie zamknięta, skupiona na sobie. Mimo to zanurzona w uniwersalnym kodzie miłości. Uchwytna.


Justyna Bargielska „Małe lisy”, Czarne, Wołowiec 2013

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013