Dużo poetów, mało pisuarów

Václav Burian, pisarz i tłumacz: Pod koniec lat 70. Polska podobała mi się coraz bardziej. A później zaczęły dziać się te cuda: papież, Miłosz, Solidarność... W końcu wsiąkłem zupełnie.

14.12.2014

Czyta się kilka minut

Václav Burian podczas spotkania w kawiarni Avion w Czeskim Cieszynie w ramach przeglądu filmowego Kino na Granicy / Fot. Marcin Markiton / FOTOSPRINTER.PL
Václav Burian podczas spotkania w kawiarni Avion w Czeskim Cieszynie w ramach przeglądu filmowego Kino na Granicy / Fot. Marcin Markiton / FOTOSPRINTER.PL

Václav Burian zmarł dwa miesiące temu. Był czeskim poetą, dziennikarzem i tłumaczem literatury polskiej (m.in. Miłosza, Konwickiego, Stryjkowskiego i Mrożka), a także bezinteresownym, serdecznym i niezawodnym przyjacielem i korespondentem „Tygodnika”. Po 1989 r. redaktor dwumiesięcznika „Listy” i wykładowca ołomunieckiego uniwersytetu, przed Aksamitną Rewolucją 0pozycjonista, pozbawiony m.in. możliwości studiowania. Rozmowę o związkach Vászka z Polską i Krakowem przeprowadzono przed rokiem.

ŁUKASZ GRZESICZAK: Jaki jest czeski stereotyp o Krakowie?
VÁCLAV BURIAN: Żaden. Polska dla Czecha jest egzotycznym krajem. Potwierdzają to moje doświadczenia ze znajomymi. Przeciętny Czech kojarzy Polskę z Galicją. Dla Polaka to dwa wielkie uniwersytety i kulturalne centra w Krakowie i Lwowie, a dla Czecha – z generacji mojego dziadka, ale również ojca – Galicja kojarzyła się wyłącznie z okropną biedą. Myślę, że to przekonanie częściowo przeniosło się na czeski stereotyp o Polsce. Do Polski jeździ się rzadko, co najwyżej do pracy lub za jakimś specyficznym hobby. Przecież wiadomo, że jak człowiek wybierze się na dwa tygodnie nad polskie morze, to przynajmniej 10 dni będzie padało.
Wiele zmieniły piłkarskie mistrzostwa Europy. Czesi masowo wybrali się do was kibicować naszej drużynie. Później spotykałem się z wypowiedziami, które wprowadzały mnie w osłupienie: „Byliśmy we Wrocławiu – to jest naprawdę wielkie, piękne, historyczne miasto”, „a ci Polacy, tacy uprzejmi i gościnni” i „dobrze zorganizowali to wszystko: noclegi, tramwaje, komunikację”. Dla mnie to były oczywistości, dla moich rodaków – odkrycie.
Czy młody Czech w szkole uczy się o Krakowie?
Tak, ale nie wykracza to poza poziom banałów, jak ten o galicyjskich dworcach. Młody Czech kojarzy nieco Kraków z czasów austriackiego zaboru, ale to takie refleksje na poziomie żartobliwego kultu Franciszka Józefa.
Pamiętam swój pierwszy kontakt z Polską. Najpierw poznawałem Warszawę i trochę Gdańsk. W latach 70. do Polski jeździło się stosunkowo łatwo: Jazz Jamboree, koncerty. W stanie wojennym Polska na parę miesięcy zamknęła granice, a potem nasze urzędy się zorientowały, że wasz kraj jest niebezpieczny, jako źródło infekcji ideologicznej. Więc w latach 80. do Polski jeździło się już trudno. Trzeba było urzędowo potwierdzonego zaproszenia do rodziny lub wykupionej wycieczki. To drugie było cholernie drogie, a w dodatku absurdalne. Kiedy przez trzy tygodnie mogłem nocować u kolegi w Warszawie, w tym samym czasie musiałem wynajmować pokój na sąsiedniej ulicy w Domu Turysty.
Pamiętasz swoją pierwszą podróż do Polski?
To był prawdopodobnie 1975 lub 1976 r. Z rodzicami pojechałem samochodem do Międzyzdrojów. To były piękne wakacje. Rodzice nie zajmowali się Polską zawodowo, ale w mojej rodzinie był raczej pozytywny obraz Polski i Polaków. W dodatku szczęśliwie trafiła nam się piękna pogoda. Pod koniec lat 70. Polska zaczęła mi się podobać coraz bardziej, poznałem rówieśników Polaków, a później zaczęły dziać się te cuda: papież, Miłosz, Solidarność. W końcu wsiąkłem zupełnie.
W Krakowie po raz pierwszy byłem tylko przez jeden dzień, w 1987 r. z Leszkiem Engelkingiem. Leszek nie był żadnym moim krewnym, ja nie byłem profesjonalnym literatem, on pracował w „Literaturze na Świecie”, ja w firmie związanej z gospodarstwem domowym. I nic nie publikowałem. Mimo to otrzymałem wówczas od niego zaproszenie na staż do „Literatury na Świecie”. Później podróżowaliśmy na wschód: Augustów, Sejny... Już na początku lat 90., podczas moich studiów, otrzymałem dwusemestralne stypendium w Krakowie.
Zakochałeś się w Krakowie?
Oczywiście! Wtedy już byłem wielkim polonofilem. Mój pierwszy dłuższy kontakt z Krakowem był nadzwyczaj intensywny. Miałem poczucie, że odnalazłem miasto, w którym chciałbym mieszkać. Chciałbym, żeby tak wyglądał mój Ołomuniec, gdybyśmy byli sprytniejsi, bardziej przedsiębiorczy, więksi.
Od lat prenumerowałem „Tygodnik Powszechny”, to właśnie był przykład na błogosławioną głupotę administracyjnych władz. Łatwiej było prenumerować „Tygodnik Powszechny” w Czechosłowacji, w której cenzura była o wiele surowsza niż w Polsce, gdzie przy ograniczonej ilości papieru człowiek nie miał szansy bez długiego czekania lub bez znajomości iść na pocztę i zaprenumerować „Tygodnik Powszechny”. U nas to było łatwe. Pojawiłem się w Krakowie, by odbyć staż na Uniwersytecie Jagiellońskim. Do swojego rozkładu obowiązków dopisałem odwiedziny w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Nagle przyporządkowały mi się twarze autorów, których czytałem...
Na czym polegał ten Twój zachwyt?
My, Czesi, jesteśmy przyzwyczajeni, że – w dobrym i złym tego słowa znaczeniu – mamy jedno wielkie miasto, a reszta to wioski. Na przykład w publicznej telewizji wiadomości, które nie dotyczą ani centralnej polityki, ani wydarzeń z Pragi, emitowane są w paśmie wydarzeń z regionu. Przed wojną mówiło się na to wszystko wieś. Była praska prasa i wiejska prasa. Tak się nazywało rzeczy, które były gdzieś poza Pragą i nie było w tym niczego wzgardliwego.
Kraków mnie zachwycił – nie był Warszawą, ale mogły tu się mieścić najważniejsze polskie wydawnictwa, w których publikowali najsławniejsi warszawscy pisarze. Miały tu wówczas siedzibę dwa ogólnopolskie tygodniki, banki, firmy.
W centrum Krakowa obok tłumu turystów mogłem spotkać starsze panie z pieskami, które szły gdzieś na zakupy do sklepu za rogiem. Na rynku piłem kawę, mógł mnie minąć popularny piosenkarz, a później szedł Czesław Miłosz czy Adam Zagajewski. To mnie oczywiście oczarowało. Warszawa jest trochę inna. Nie żeby tam nie było wielkich ludzi, których człowiek szanuje, ale ze względu na wielkość centrum i ulic taka sytuacja po prostu wydarzyć się nie może. W Pradze brakuje mi krakowskiego centrum życia.
Myślałem, że Kraków i Praga to podobne miasta.
Podobieństwa są, ale te banalne i powszechnie znane. Krakowowi zazdrościłem tego, na co się cieszyłem i czego wyczekiwałem u nas po Aksamitnej Rewolucji, tego, co miałem we wspomnieniach z lat 60., tego, co przeżyłem jako dziecko, a byłem dzieckiem całkiem spolityzowanym – czytałem dużo, słuchałem nagrań... Czekałem na wydawnictwa i redakcje, które miały wokół siebie środowisko. Ale u nas to się już nie odnowiło. Wszystko przez brutalną czeską „normalizację”, która po sowieckiej inwazji w 1968 r. trwała przez 20 lat. Wyrzucony z pracy artysta w tym czasie nie mógł znaleźć zajęcia zgodnego ze swoim wykształceniem.
Oczywiście miałem w Czechach środowisko dysydenckie, byłem z tego zadowolony. I u nas powstały wspaniałe wydawnictwa, chyba nigdy nie wychodziło tyle wspaniałych i pięknie wydanych czeskich książek jak na początku lat 90. Jednak nie można było mówić o środowisku, nawet wokół reaktywowanego tygodnika „Literarni Noviny”. A tu nagle, w Krakowie, przyszedłem do redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zawsze cudzoziemiec, który mówi twoim językiem, zdobywa na początku sympatię. To jest miłe. Naprawdę przyszedłem z ulicy, wtedy jeszcze 30-letni, czyli stosunkowo młody Czech. Nie żadna legenda, ani polityczny więzień, ani znajomy Václava Havla... Czułem się, jakbym wszystkich ich znał: Jerzego Turowicza, Krzysztofa Kozłowskiego, Adama Szostkiewicza... Miałem poczucie, że koleguję się z nimi od 10, 20 lat. A kiedy mi z Pragi za późno przyszło stypendium, chociaż znałem ich dopiero miesiąc, nie wstydziłem się od nich pożyczyć pieniędzy. Jakoś nie wydawało mi się to głupie. Tak, to było niezwykłe... Kiedy debatowało się na kolegium redakcyjnym o następnym numerze, co w nim będzie, a co nie. Kiedy było spotkanie piłkarskie między drużyną „Tygodnika” i telewizji publicznej, które na żywo komentował wielki znawca futbolu Jerzy Pilch. Kiedy był „Sąd nad XX wiekiem” – ogromna, zorganizowana przez „Tygodnik” inscenizacja z udziałem m.in. prof. Barbary Skargi, Marka Edelmana, Michała Hellera, Ryszarda Kapuścińskiego, Andrzeja Wajdy. Tego Praga nie miała i myślę, że jeszcze w najbliższej generacji mieć nie będzie.
Często odwiedzałeś archipelag tutejszych knajp?
Oczywiście, ale knajp w latach 90. było mniej. Kazimierz nie był wtedy tym, czym jest dzisiaj. Podczas stażu miałem w akademiku pokój z pięknym widokiem, ale przecież akademiki są jak koszary. Brałem więc książki i coś czytałem, studiowałem czy tłumaczyłem cały dzień w kawiarni Noworolski z widokiem na Rynek. Moi krakowscy koledzy przekonywali, że to dobre dla turystów. Tak jak prażanie patrzą na ludzi z mniejszych miasteczek, którzy idą sobie usiąść do kawiarni Slavia. U prażan jest to już całkowicie passé. Mnie się to jednak podobało. W kawiarni dobrze mi się pracuje i dobrze czyta. Tam, gdzie można palić, ale nie jest się jednocześnie uwędzonym. Wieczorem najczęściej chodziliśmy do Free Pubu na Sławkowskiej, który prowadził wtedy Artur „Baron” Więcek. Eeeech, piękne czasy!
Piwnica pod Baranami?
Oczywiście, że mi jest bliska i parokrotnie byłem. To urok Krakowa: Piotra Skrzyneckiego spotykałem codziennie. Nie znaliśmy się... I jest jeszcze taka knajpa na rynku, funkcjonuje do dziś...Vis-à-vis, czyli Zwis.
Chodziłeś do Zwisu?
Nie na długo, bo ja lubię usiąść wygodnie, tak na dłużej, i z książką.
Nie lubię tam prosić o klucz do toalety...
Tak, tak. Tak jest do dziś. Jeśli spróbuję stać się czeskim Szczygłem i pisać o Polsce, na pewno podejmę ten temat. Kiedyś patrzę: knajpa w piwnicy, duży wybór lanego piwa, większy niż w Czechach. A w toalecie jedno miejsce dla pań i jedno dla panów. O tym polscy architekci w ogóle nie myśleli. O ocenianiu pojemności pęcherza nie mieli żadnego pojęcia.
Wczoraj, nie będę mówił nazwy, spędziliśmy wieczór w jednej z bardzo miłych cieszyńskich winiarni, nalewa się tam także piwo. W toalecie dla pań jest tylko jedno miejsce. Kiedy ta gospoda jest pełna, pod toaletą jest ciągle kolejka. To w Czechach jest niemożliwe. Kiedy się tworzy piwiarnie, musi w niej być co najmniej pięciometrowa ściana z rynienką albo chociaż po pięć pisuarów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014