Duma kroczy na końcu

KRYSTYNA i BRONISŁAW STOCHOWIE: Gdy Kamil zaczynał wygrywać, ogłoszono go Małyszem. A on powtarzał: „Ja jestem Kamil Stoch. Tworzę własną historię”.

26.02.2018

Czyta się kilka minut

Krystyna i Bronisław Stochowie, Ząb k. Zakopanego, 23 lutego 2018 r. / BARTEK SOLIK DLA „TP”
Krystyna i Bronisław Stochowie, Ząb k. Zakopanego, 23 lutego 2018 r. / BARTEK SOLIK DLA „TP”

BARTEK DOBROCH: Radość czy ulga?

BRONISŁAW STOCH: Ulga, że skończyło się szczęśliwie. Że ten pompowany od dawna balon oczekiwań medalowych na olimpiadzie nie pękł, tylko zdołał się urzeczywistnić, przynajmniej w części. Nie wiadomo tylko, która duma narodowa została dopieszczona, ta prawdziwa czy ta fałszywa. Zawsze się nad tym zastanawiamy, dla ilu kibiców skoki to głównie sport, a dla ilu euforia podsycana nacjonalizmem.

Premier mówił do naszej ekipy przed odlotem do Korei: „Wasza walka na skoczni jest walką dla Polski”.

KRYSTYNA STOCH: Jako lekarstwo na całe zło. Lek na niedosyt. Baliśmy się, czy chłopcy to wytrzymają. Ciężar narastał. Czuliśmy go tu na własnych barkach, mając świadomość, że tak długo nie ma medalu, że właściwie wszystko spoczywa w ich rękach.

Większy byłby stres kibicować tam?

BS: Rzadko jeździmy na zawody. Po pierwsze, dlatego że oboje pracujemy jeszcze zawodowo. Po drugie: nie grzeszymy nadwyżkami w domowym budżecie, żeby pozwolić sobie na tak drogi wyjazd, a nie chcemy wydatkami obciążać dzieci. Zafundowały nam już ostatnio taką wycieczkę do Bischofshofen na ostatni konkurs Turnieju Czterech Skoczni.

A da się w ogóle porównać napięcie, które odczuwa zawodnik na skoczni, i stres rodziców śledzących konkurs w telewizji?

KS: W domu w ogóle nie rozmawiamy z Kamilem o skokach, tak że trudno nam jest to porównać.

BS: Ale nie ma wątpliwości, że te przeżycia mają duży ciężar gatunkowy. On nie jest w stanie wyizolować się całkowicie z atmosfery zawodów, z tej presji. Wisi to nad nim, jest w stałym kontakcie z tym, co się dzieje tu i teraz, kto ile skoczył, jakie są reakcje publiczności. Musi sobie z tym poradzić.

Natomiast u nas jest taka kumulacja. Najpierw się boimy, czy się coś nie stanie, czy te warunki pozwolą bezpiecznie skoczyć, następnie, czy pozwolą dobrze skoczyć, co jest też związane z tym, jaka będzie potem reakcja mediów, publiczności. Bo nie chcielibyśmy, żeby mu się stała krzywda na zawodach, jak i przykrość po nich. Także ze strony tych surowych sędziów, jakimi są nieraz media.

W tym oglądaniu skoków w zaciszu domu w Zębie chodzi o intymność przeżycia?

KS: Sprzedaliśmy całe dzieciństwo Kamila mediom, wszystko można wyczytać w internecie, podobnie jak i o naszej rodzinie. Mąż wypowiada się po wielu zawodach. Jesteśmy otwarci. Ale są takie momenty, których nigdy nie sprzedamy.

BS: Dlaczego miałbym grać? Czujemy tak samo jak kibice, narastający niepokój, napięcie. Potrzebujemy swobody odreagowania, zrobienia czegoś, co ulży albo pomoże i też przygotuje nas do późniejszych momentów, gdy trzeba wyjść, mówić spokojnie o tym, co było, nie histeryzować.

Jaki wpływ na wychowanie syna do mistrzostwa miały Pana zawodowe kompetencje jako psychologa?

BS: Największe zasługi ma Krysia. Ja pracowałem, ona szlifowała morale i postawy dzieci. Ale trzymaliśmy jeden front. Staraliśmy się nie ingerować w ich wybory. Wiedza psychologiczna pomogła mi wcześnie zrozumieć to, co skoczkowie teraz powtarzają: „Nie myślimy o sukcesie, o wyniku, ale o tym, co mamy zrobić”. Mówiłem Kamilowi, gdy był dzieckiem: „Nie przejmuj się, jak sędziowie liczą punkty, to jest ich kłopot, jak się pomylą. Ty sobie tylko idź i skocz”. Pewnie coś z tego mu zostało, ale okazuje się, że to jest też filozofia mądrych trenerów, jak Stefan Horngacher. Żeby sekwencję czynności wykonać tak, jak się umie, i wtedy przyjdzie efekt.

A jaki wpływ na Kamila miało tutejsze środowisko, Ząb, wioska, z której wszędzie jest z górki?

BS: Bardzo pomógł nam trener Mieczysław Marduła „Dziadek”, który trenował m.in. olimpijki, biegaczki, siostry Majerczykówny. Uświadomił, co to jest w ogóle sportowy talent, jak ciężka, wyboista jest droga sportowa. Pomógł nam założyć klub w Zębie. Przestrzegł Kamila przed zmiennością wiatru. Intuicyjnie, bo przyszedł wieczorem na nogach z zakopiańskiej Harendy i nauczył Kamila sterować rękami. Gdy ten jako 12-latek pojechał później na zawody w Szczyrku, zniosło go tak, że leciał nad sędziami, ale wysterował.

KS: „Dziadek” lubił też naszą córkę Natalkę, która biegała z kolei na nartach. Mówił, że tutaj w Zębie powinni być właśnie najlepsi biegacze, bo ludzie na tej wysokości rodzą się już z wyższą wydolnością.

Namawiał nas, żeby Kamila wysłać do szkoły sportowej do Niemiec, bał się, że się tutaj zmarnuje.

BS: Na szczęście wtedy już otworzono w Zakopanem gimnazjum sportowe. W Zębie nie było kiedyś wyciągu. Zjeżdżać się dzieciom nie chciało, co innego zbudować skocznię. Jeden skoczył tyle, drugiego prasło, zarył nosem, coś się działo. Ja też skakałem, to było naturalne.

Ale jako rodzice nie nakręcaliście tych ambicji.

BS: No skąd! Jeszcze do skoków? Wiedzieliśmy, z czym się to wiąże.

KS: Ze stresem ogromnym.

BS: Krysia siedziała w domu, zajmowała się córkami, a ja jeździłem z Kamilem na zawody. Obserwując, co się na nich dzieje, rozładowywałem stres. Bo widziałem, że się nic nie dzieje. Lądował bezpiecznie, upadki, jak były, to niegroźne. Żona musiała czekać, aż przyjedziemy. Pierwsze patrzyła, czy cały zdrowy wraca, potem dopiero pytała o wyniki.

Zdarzały się u niego momenty strachu?

KS: Strachu nie, ale załamania i zniechęcenia. Związane z błędami trenerów. Jeden naobiecywał mu, że go weźmie na pierwszy wyjazd zagraniczny do Finlandii, ale go nie wziął. Proszę sobie wyobrazić małego chłopca, torba już spakowana. Z wrażenia nie śpi, bo przeżywa to, że o drugiej w nocy ma przyjechać po niego trener, i nagle wieczorem telefon od innego trenera, że Kamil nie jedzie, bo jego trener zdecydował, że weźmie innego chłopca.

BS: Płakał całą noc. Powiedziałem mu, że jeszcze będzie miał dosyć tych wyjazdów. Po paru latach mówił: „Tato, miałeś rację, tak mi się nie chce teraz jechać”. Z kolei inny trener kazał mu wypijać półtora litra wody przed skokiem, żeby Kamila, który miał niedowagę, dociążyć.

KS: O różnych złych rzeczach, takich, że nam się jako rodzicom płakać chciało, dowiadywaliśmy się z opóźnieniem od innych sportowców lub działaczy. On nigdy złego słowa na trenerów nie powiedział.

BS: Ma taką zasadę, że nie skarży się nawet na warunki, tylko mówi, że on zawalił, on spóźnił.

Znany jest z opanowania.

BS: Zaczął w czasach wspaniałych wyników Małysza, kiedy tę resztę różnie traktowano.

KS: Wcale ich nie traktowano. Byli cieniem.

Dziennikarze uwielbiają porównywać.

KS: Niestety można w ten sposób odebrać dziecku osobowość. Gdy Kamil zaczynał wygrywać, wszyscy ogłosili go następcą Małysza. A Kamil konsekwentnie powtarzał: „Ja jestem Kamil Stoch. Tworzę własną historię”. Widzę to znów na przykładzie Tomasza Pilcha, którego zaczęto przedstawiać jako „siostrzeńca Adama Małysza”. Po tygodniu już w ogóle nie pamiętałam, jak chłopak ma na imię i nazwisko. Dlatego bardzo zwracamy uwagę od czterech lat, od medali w Soczi, żeby nie było „Stochomanii”, żeby podzielić uwagę na innych skoczków.

Udaje się?

BS: Tak, ale nie dzięki temu, że to blokujemy, ale dlatego, że Kamil sobie z dziennikarzami świetnie radzi i też ich uczy. Dawniej dziennikarzy takich jak Tomaszewski, Hopfer nie trzeba było uczyć, mieli klasę i szacunek do każdego zawodnika, chociaż czasem ten zawodnik sam nie grzeszył klasą. Teraz dziennikarze sportowi często nie potrafią zrozumieć sytuacji sportowca w danym momencie.

Na przykład Adama Małysza u progu „Małyszomanii”, speszonego chłopaka, niemającego wcześniej prawie kontaktu z mediami ani sławą.

KS: Kamil też nie miał do czynienia ze sławą. Ale dużo czytał, prowadziliśmy otwarty dom, odwiedzało nas dużo ludzi. Jeżeli był tylko w domu – bo najczęściej go nie było – to uczestniczył w różnych dyskusjach, osłuchał się.

BS: Dyskusji i muzyki.

Skąd ta Pana pasja?

KS: U Bronka i jego brata Mieczysława to jak u Kamila, od małego.

BS: Na początku lat 70. zaczęliśmy tu urządzać dyskoteki. Czasem ludzie się trochę poprzytulali przy muzyce, nic takiego się nie działo. Jakaś baba podpatrzyła i doniosła wikaremu, że u Stochów to „sodomia i gomoria”. Proboszcz podchodził do tego z rezerwą, a wikary na kazaniu grzmiał, że to przedsionek piekła. Dopiero nam zrobił reklamę! To była awangarda we wsi, bo puszczaliśmy rocka, ­Beatlesów, Stonesów, Led Zeppelin, Uriah Heep. Część nagrywaliśmy z Radia Luksemburg.

Z zazdrością spoglądam na tę piękną kolekcję płyt od klasyki po rocka.

BS: Mam ich około 10 tysięcy. Ale jedną z największych kolekcji w Polsce, około 30 tysięcy winyli, ma mój brat. Ze znajomym Japończykiem prowadzi sklep na Nowym Świecie. Pojawia się w radiowej Dwójce, w audycji „Duża czarna”, puszczając różne unikatowe nagrania. Ja też mam tu z ciekawszych rzeczy na przykład japońską edycję 35 płyt Beatlesów.

Asertywność Kamila jest wrodzona?

KS: Tego się nauczył. Wcześnie dojrzewał. Mówił nam o tym „Dziadek” Marduła, że dzieci, które uprawiają ekstremalne sporty, wcześnie dojrzewają mentalnie. Obserwowaliśmy rówieśników Kamila. Między nim a nimi była przepaść.

BS: Wiązaliśmy to właśnie z tym sportem. Bo oni sami zostają na belce startowej. Sami muszą przetrawić to, co za nimi, i co przed nimi. Podjąć decyzję, jak skoczyć. To jest właśnie ta dojrzałość.

Wielokrotnie bywało jednak tak, że chude ciała skoczków kryły też wątłą psychikę? Ulegali pokusom, nałogom.

BS: Wojtek Fortuna opowiadał mi, jak to prosto z zawodów sekretarz Komitetu Wojewódzkiego wziął go na koniak. Dzwonił sekretarz z Katowic: „Co tam słychać, towarzyszu?”. „Piję właśnie koniak z mistrzem olimpijskim”. „Ja też chcę z nim wypić!”. I tak Wojtka rozpili.

A czy dla Pana bycie ojcem dorastającego mistrza sportu było też nauką?

BS: Najszybciej uczy konfrontacja z sukcesami i porażkami. Człowiek nabiera dystansu nie tylko wobec tej dyscypliny, ale w ogóle do świata. Gdy ludzie pytają, czy jesteśmy dumni z syna, odpowiadamy, że duma kroczy na szarym końcu. Pierwsze są obawy, troska, niepokoje. Bo to nie jest golf.

Jaką rolę odgrywa w tym wiara?

BS: Jesteśmy nią przesiąknięci jak naturą. Ale wyznajemy ją też w sposób naturalny i skromny, bo demonstracja kojarzy się nam albo z dewocją, albo z fanatyzmem. Staramy się nie przekraczać subtelnej granicy, Kamil zresztą też. Przyznaje się, ale nie manifestuje tego tak, jak w tej anegdocie opowiadanej przez Tischnera o góralu, który mówił, że wziął sobie za żonę jedną z sióstr, a drugą nieboszczkę wziął sobie Pan Bóg: „I teraz my som z Ponem Bogiem szwagrami”.

Znali Państwo ks. Tischnera?

BS: Chodziłem na jego wykłady na Kanoniczą i w Collegium Witkowskiego UJ. Trochę mnie tylko denerwowało, że była to wtedy moda i tłumy waliły na jego trudne wykłady o Heglu. Pamiętam też kazania u św. Anny. W stanie wojennym przyjechałem kiedyś z Warszawy w nocy z soboty na niedzielę z dwiema torbami pełnymi bibuły i nikt mnie nawet nie zaczepił. W niedzielę poszedłem na mszę, a Tischner akurat mówił w kazaniu: „Co z tego, że byli strażnicy przy grobie, jak nie upilnowali”. Przesłanie było takie, że jak będzie siła wyższa, to komuniści nie upilnują.

Otwartość na świat wynika też z międzykulturowych i międzyreligijnych związków w Waszej rodzinie?

BS: Mój brat najpierw był nieformalnie związany z Japonką. Był po filozofii, przez sześć lat mieszkał w Japonii. W Tokio byliśmy z całą rodziną na ślubie ich syna Satoshiego. Potem brat ożenił się z Tajwanką, z którą ma dwoje dzieci. Jedna z ich córek uczy chińskiego na KUL-u. Jest po sinologii i filozofii. Nasz zięć jest z kolei Palestyńczykiem, choć wychowanym pośród uchodźców w Libanie. Z córką poznali się na Cyprze. Wnuczek ma na imię Ali i też już jest skoczkiem. Chociaż córka wolałaby, żeby został piłkarzem, nie musiałaby przeżywać tych lęków.

Które z przekazywanych dzieciom wartości były szczególnie ważne?

KS: Szacunek do drugiego człowieka, ale też do przedmiotów.

BS: Tolerancja. W niej jest też dużo otwartości, zrozumienia, pogodzenia się z pewnymi rzeczami. Przed igrzyskami pytano nas, jakie mamy oczekiwania. Powiedziałem, że tylu ludzi ma oczekiwania wobec Kamila, że przynajmniej ze strony rodziców nie ma żadnych. Czegóż jeszcze oczekiwać?

Sukces i jego ojcowie mogą być wykorzystywani propagandowo. Tak było ze sportem w czasach PRL-u.

KS: Staramy się uciekać z daleka od polityki. Zresztą Kamil nas o to prosił, wręcz błagał, żebyśmy nie wypowiadali się na temat polityki, póki jest czynnym sportowcem. Jako górale jesteśmy oczywiście szufladkowani po jednej stronie. Natomiast wielu górali ma własne, niezależne poglądy. Nie dają się manipulować.

Skoki są dziś jedną z niewielu rzeczy, które jednoczą Polaków.

BS: Może dzięki mądrości i niezależności postaw skoczków. Wśród nich jest Piotr Żyła, który jest innego wyznania, podobnie jak Adam Małysz. Jako drużyna są przykładem ponadideologicznej jedności. Łączymy się tylko z tym, co istotne, z sukcesem i radością, albo ze smutkiem, kiedy coś nie wyjdzie. ©℗

Czytaj także: Bartek Dobroch: Igrzyska dla cierpliwych

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2018