Dublet albo dwie powieści z antypodów

Największym walorem „Wszystkiego, co lśni” nazwałbym intensywną efektowność opowieści, tak jak za największy walor „Próby” mam intensywną klaustrofobiczność jej iluzyjnej konstrukcji.

14.10.2016

Czyta się kilka minut

Szkoła w Nowej Zelandii / Fot. Louie Douvis / GETTY IMAGES
Szkoła w Nowej Zelandii / Fot. Louie Douvis / GETTY IMAGES

Z twórczością wciąż bardzo młodej, bo zaledwie trzydziestojednoletniej Eleanor Catton, Nowozelandki urodzonej w Kanadzie, spotkałem się po raz pierwszy w 2008 r., kiedy była jedynie dobrze się zapowiadającą i niemal nikomu nieznaną debiutantką. Mimo to randkę wspominam ciepło, i to nie tylko dlatego, że zaimponowało mi gruntowne pisarskie wykształcenie autorki. Czytając notkę o niej, dowiedziałem się, że ukończyła studia magisterskie w zakresie creative writing na University of Victoria, doskonaliła literacki warsztat w cieszącym się międzynarodową renomą amerykańskim Iowa Writer’s Workshop i była laureatką kilku konkursów literackich, oraz że prawa do leżącej wówczas przede mną jej pierwszej powieści „Próba” (2008, wyd. polskie 2015) zakupili poważni brytyjscy i amerykańscy wydawcy. Brzmiało to dosyć ciekawie, ale ponieważ nawet najsolidniejsze przygotowanie zawodowe nie może być gwarancją jakości dzieła, zwłaszcza w tak kapryśnej dziedzinie jak literatura, potraktowałem to dossier niczym grzecznościową laurkę. Mieszane uczucia wzbudziło we mnie także to, że „Próba” okazała się… pracą magisterską, wieńczącą akademicką karierę Catton.

Aby nie skłamać – na początku „Próba” zapachniała mi raczej zniechęcająco niźli smakowicie. Jako recenzent wewnętrzny dużego wydawnictwa byłem do Catton z góry uprzedzony i zacząłem ją czytać, eufemistycznie mówiąc, niespecjalnie życzliwie. Spłatała mi jednak figla, bo lekturę skończyłem jeszcze tego samego dnia i poczułem się na tyle nawrócony, że napisałem najprzychylniejszą recenzję wydawniczą od lat. Innymi słowy nikt, w tym znacznie sławniejsze od Catton nazwiska, nie zaskoczył mnie tak pozytywnie.

Inscenizowanie literatury

Zaskoczeniu dorównywał bowiem zachwyt – nad precyzyjną konstrukcją, ale i szczegółowymi rozwiązaniami językowymi i narracyjnymi. Recenzent wewnętrzny doradza, ma więc inne obowiązki niż prasowy, toteż tu i ówdzie uznałem za stosowne nieco pogrymasić, napomykając o sporadycznych „mieliznach” (czyli kilku silnie spoetyzowanych fragmentach książki), o „wysokich wymaganiach”, jakie „Próba” stawia czytelnikowi, czy o ryzyku, jakie trzeba by podjąć, wydając i promując zupełnie jeszcze anonimową pisarkę (miała to być sugestia, że książka najprawdopodobniej nie przyniesie zysku). Znacznie gęściej sypało mi się jednak niewydumanymi komplementami.

Zacząłem od nazwania powieści „co najmniej bardzo dobrą”, asekuracyjnie przyznając w tym samym zdaniu, że wbrew moim wcześniejszym wątpliwościom to właśnie literackie wykształcenie pomogło Catton dobrać i zachować odpowiednią do treści „Próby” formę, kompozycję i styl.

Dalej mogło być tylko lepiej. Bo w przypadku tej książki już na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z propozycją ambitną, skierowaną do czytelnika poszukującego czegoś więcej niż rozrywki czy zwierciadlanego zapisu rzeczywistości – czyli np. takich zagadnień, jak wzajemny stosunek fikcji i rzeczywistości, teorie mimesis czy też metafikcji. A z literaturoznawczego punktu widzenia pierwsza powieść Catton wpisuje się wyraźnie w neomodernistyczny nurt ponowoczesności i można ją śmiało uznać za metafikcyjną, jako że podstawowy temat „Próby” to fikcja sama w sobie oraz sposoby jej tworzenia czy przedstawiania. Równie dobrze można jednak czytać ten tekst jako raport z inicjacyjnych męczarni wkraczania w wiek dorosły, czystą gatunkowo Bildungsroman z pełnowymiarowymi postaciami, dramaturgią i fabułą, rozgrywającą się na dwóch płaszczyznach i w dwóch szkołach artystycznych: muzycznej dla dziewcząt i koedukacyjnej aktorskiej. Ośrodkiem intrygi jest skandal w pierwszej z nich – nauczyciel wdał się w seksualną relację z nieletnią uczennicą i został zwolniony z pracy. Incydentem tym żyje lokalna społeczność – wychowawcy, uczniowie, ich rodzice i prasa.

Zabronionych kontaktów między pedagogiem i szóstoklasistką nie oglądamy nigdy bezpośrednio, a akcja rozgrywa się raczej wśród różnobrzmiących pogłosek na temat owej niesmacznej historii. Jest ona tematem rozmów, domysłów i plotek, lecz także osią fabuły przedstawienia, które studenci pierwszego roku szkoły aktorskiej przygotowują na zaliczenie. Ostatecznie staje się ono punktem łączącym obie płaszczyzny „Próby”, również w aspekcie temporalnym – albowiem upływ czasu wątku szkoły muzycznej mierzony jest w dniach (nazwami dni tygodnia), a wątek aktorski w miesiącach. Linie narracyjne nie biegną więc w tym samym rytmie i nakładają się na siebie dopiero w finale.

Jakby tego było mało, nielinearna opowieść często cofa się bądź wybiega do przodu, toteż godny uwagi staje się sposób, w jaki autorka radzi sobie z łączeniem szeregów zdarzeń, przecinających się najpierw tylko brzegowo za sprawą postaci Stanleya, studenta pierwszego roku szkoły aktorskiej, i Isolde, młodszej siostry wykorzystanej seksualnie dziewczyny. Między parą bohaterów zawiązuje się nić czegoś więcej niż jedynie sympatii – co Catton wykorzystuje jako kolejne odbicie wyjściowego skandalu (Isolde jest nieletnia, Stanley formalnie dorosły). Chłopak dopiero przed zamykającym książkę przedstawieniem orientuje się, że ma odegrać dramat oparty na nieszczęściu, które dotknęło siostrę jego dziewczyny, przez co o mało nie rezygnuje z występu. Do wzięcia w nim udziału przekonuje go nauka wyniesiona ze szkoły aktorskiej: wypadki sceniczne to stanowiąca samoistny byt fikcja, a nie odwzorowanie prawdziwego życia.

W ten sposób fabułę zamyka widoczny od samego początku podstawowy motyw przedstawienia (w każdym znaczeniu tego słowa), gry i reprezentacji. Nie bez kozery w „Próbie” kilkakrotnie przywoływany jest Hamlet (obok Grotowskiego i Artauda). Wszystkie postaci „Próby” grają dosłownie i w przenośni. Na przykład uczennice – ich publicznością są dziennikarze, rówieśnicy, nauczyciele, rodzice, a nawet one same, ponieważ histeria wokół skandalu każe im się zastanawiać nad własną seksualnością i odgrywać w wyobraźni sceny, w których zapewne nie wzięłyby nigdy udziału. Odbywa się to wszystko z zastosowaniem klasycznych dla dramatu środków wyrazu: monologów, dialogów, uwag „na stronie”, a nawet didaskaliów. To najważniejszy dowód, że forma powieści odpowiada węzłowemu motywowi i harmonijnie współgra z problematyką.

Nauczyciele Stanleya nieustannie podkreślają „sztuczność sztuki”, wygłaszając tezy o tym, że scena nie jest ani prawdziwym życiem, ani jego kopią, lecz po prostu miejscem, gdzie uobecnia się i pokazuje pewne osobliwe zdarzenia i rzeczy. Że na scenie przedstawiamy coś, co raczej nie wydarzyłoby się w rzeczywistości, i że scena to miejsce, gdzie ludzie uzyskują dostęp do czegoś w inny sposób niedostępnego.

Olśniewający eksperyment

Catton odważyła się w „Próbie” na ryzykowny zabieg: upodobniła powieść do przedstawienia teatralnego. W fikcji literackiej i teatrze prawda znajduje się na podobnej pozycji, postaci „Próby” zatem nie „są” ani nie „żyją”, a raczej biorą udział w przedstawieniu, grają przed publicznością, jaką jest dla nich czytelnik – nie są odbiciami „prawdziwych” osób, lecz niezależnymi od nich wytworami języka, istniejącymi niezależnie i na innym poziomie ontologicznym. Czy są więc aktorami? Ich język jest wysoce wystylizowany, często hieratyczny, uniezwyklony i pełen patosu; mówią różnymi głosami, czasem zamieniają się na role, a czasami odgrywają ich kilka naraz. Prawdziwy aktor jest jednak zawsze człowiekiem z krwi i kości, czego nie da się powiedzieć o żadnej postaci z powieści – jeśli zatem bohaterowie Catton to faktycznie aktorzy, to możemy obcować jedynie z ich scenicznymi wcieleniami.

Skutki zastosowania takiego chwytu są do przewidzenia: „Próba” odrzuca realizm i na każdym kroku podkreśla swój tekstowy status. Ta ubrana, niczym manekin, w szatę powieści filozoficzna rozprawka na temat sposobów istnienia światów fikcjonalnych jako metafikcja miejscami idzie śmielej i dalej niż jej liczni i niejednokrotnie wybitni poprzednicy. W latach 70. XX w., kiedy taka literatura zdobywała uznanie w kręgach akademickich, debiutancką powieść Catton określono by najpewniej mianem „eksperymentalnej” – i byłby to (jest) eksperyment udany. Na dodatek nie do powtórzenia, bo tak zbudowanej książki nie da się naśladować, chyba że przez plagiat. Kłopot z metafikcją polegał jednak na tym, że często bywała ona przedmiotem analiz uniwersyteckich, ale rzadko trafiała do szerszego obiegu. Wyjątki w rodzaju „Lolity” Nabokova można do dziś policzyć na palcach jednej dłoni.

Mimo to moje pierwotne obawy, że „Próba” może się spodobać tylko komuś, kogo naprawdę obchodzi problem „fikcja kontra rzeczywistość”, rychło okazały się płonne. Przy drugiej lekturze zacząłem się łapać na tym, że momentami zupełnie przestaję dostrzegać formalną rekwizytornię książki i zaczynam traktować debiut Catton jako uniwersalną psychologicznie opowieść o wchodzeniu w dorosłość.

Sugestywność wykreowanego przez autorkę świata okazała się zbyt kusząca, by można ją zlekceważyć. Wielu krytyków i czytelników podchodzi do tej powieści właśnie jak do historii o sztuce dorastania, a nie o filozoficznych problemach z mimesis. Realistycznie odczytywany metafikcyjny eksperyment niespodziewanie stał się międzynarodowym bestsellerem, także w Polsce. Po wielkim, światowym już sukcesie „Wszystkiego, co lśni” (2013, wyd. polskie 2014) nie powinno to może dziwić – druga, „łatwiejsza” książka stworzyła grunt dla pierwszej, „trudniejszej” – choć obie pozycje dzieli pięć lat, a w tym czasie debiut samodzielnie też zupełnie dobrze dawał sobie radę.

W 2008 r. w Polsce go jednak nie opublikowano. Zainteresowany Catton wydawca (którym nie było jeszcze wtedy krakowskie Wydawnictwo Literackie) widocznie wziął sobie do serca zakończenie mojego omówienia: „Jako nowe słowo w metafikcji »Próba« jest osiągnięciem na pewno ponadprzeciętnym, ale jako propozycja wydawnicza utworem komercyjnie mocno ryzykownym, przynajmniej dopóty, dopóki (…) nie owieje go ewentualna sława arcydzieła, co wydaje się mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe”.

Opiumowe rozkosze

W roku 2013 sprawa się wyjaśniła – Catton za „Wszystko, co lśni” dostała prestiżową Nagrodę Bookera, stając się najmłodszą (miała wówczas 28 lat) laureatką w dziejach tego wyróżnienia, a do tego czasu „Próba” również otarła się o arcydzielność i zebrała kilka mniej znaczących niż Booker, ale niebagatelnych nagród. Gdy zatem Wydawnictwo Literackie zaproponowało mi tłumaczenie „Wszystkiego…”, nie mogłem odmówić, choćby dlatego, że czułem się po trosze współodpowiedzialny za nadwiślańskie losy Catton. Wprawdzie wciąż cenię „Próbę” o włosek wyżej, ale w swojej drugiej książce autorka nie tylko mnie zafrapowała wyjątkową (i nieoczekiwaną) umiejętnością prowadzenia pasjonującej, skomplikowanej i blisko tysiącstronicowej (w polskim przekładzie) fabuły o walorach tak bardzo komercyjnych, jak bardzo metafikcyjna zdała mi się „Próba”. W drugiej powieści Catton odsłoniła więc jakby nową twarz, dobitnie potwierdzając swoje umiejętności techniczne i talent, obejmujące właściwie każdy gatunek literacki i rejestr językowy.

Streszczanie „Wszystkiego…” w lapidarnym szkicu mijałoby się z celem, powiedzmy więc tylko, że tym razem dostaliśmy przygodowo-awanturniczy pastisz powieści wiktoriańskiej – coś w rodzaju skrzyżowania Wilkiego Collinsa z Dickensem. Jest rok 1866, gorączka złota w Nowej Zelandii sięga zenitu. Do hotelowej palarni w zalanym deszczem miasteczku Hokitika wkracza prawnik, Walter Moody, który właśnie zszedł na ląd ze statku, gdzie sztormową nocą zetknął się z mrożącą krew w żyłach zjawą. W pokoju odbywa się dziwna narada dwunastu miejscowych mężczyzn rozmaitych ras i zawodów, których łączą wspólne tajemnice i niezwykłe wydarzenia, jak choćby zniknięcie najbogatszego mieszkańca Hokitika, mogące przynajmniej kilku z nich zaprowadzić do więzienia, jeśli nie rozwikłają tej i czterech dalszych zagadek. Moody początkowo budzi nieufność zebranych, ale w końcu każdy przedstawia mu swoją wersję wydarzeń, różniącą się zasadniczo od pozostałych. Wniosek z tego taki, że wszyscy mamy własne prawdy, tylko częściowo pokrywające się z prawdami innych. Nawet jeśli ta wielokrotnie już prezentowana w literaturze teza mało kogo zdoła dziś zadziwić, to czy tak zarysowany prolog nie wciąga bez ratunku? Zwłaszcza jeśli ingrediencjami sosu, w którym dryfują szkatułkowe historie „Wszystkiego…”, są m.in.: tajemnicza śmierć, szantaż, miłość, upadła kobieta, dom publiczny, polityka, opium i wielki skarb. Z kolei struktura utworu opiera się na indywidualnych wykresach astrologicznych dwunastu mężczyzn z palarni, a powieść została podzielona na tyleż części – każda kolejna jest o połowę krótsza niż poprzednia, co przypomina dwanaście faz księżycowych.

Zgoda, „Wszystko…” można nazwać historią dla czytelnika „dzieckiem podszytego”, wychowanego może bardziej na Dumasie i Sue niż Thackerayu i Yeatsie – ale czy ktoś, kto na serio zajmuje się literaturą, może nie być dzieckiem podszyty? Chodzi o czytelnika, który w lekturze powraca do czasów dzieciństwa – obcując z fikcją, pragnie nade wszystko przenieść się w wyimaginowany świat, zagubić w nim bez reszty, po wiedzę zaś i fakty sięga do źródeł niebeletrystycznych. Kto umie czytać jak dziecko, nie może nie czerpać z drugiej książki Catton najwyższych „opiumowych” rozkoszy estetycznych, wynikających z odurzenia czystym kunsztem narracji, cyrkową urodą bajania, sztuką układania klocków wielowątkowej fabuły. To, co Catton ma do powiedzenia w kategoriach intelektualnych czy filozoficznych, schodzi teraz, szczególnie przy pierwszej lekturze, na drugi plan (inaczej niż w „Próbie”) – bo w Hokitika zajmuje nas po prostu piękno samego wywodu. I skoro przewodnim hasłem tegorocznej edycji Festiwalu Conrada jest „Intensywność”, to największym walorem „Wszystkiego…” nazwałbym „intensywną” efektowność opowieści, tak jak za największy walor „Próby” mam jednak „intensywną” klaustrofobiczność jej iluzyjnej konstrukcji. Sztuka jest po to, by nie zabiła nas prawda…

„Próba” była kameralna, rozgrywała się w niedookreślonym czasie i miejscu, właściwie wszędzie i nigdzie, oscylowała wokół metafikcji – „Wszystko…” jest zaś operą, próbą zmitologizowania mało znanej historii Nowej Zelandii i jednocześnie mięsistą, klasyczną opowieścią, stosującą się do zasad poetyki realistycznej. Łatwo wymienilibyśmy więcej różnic, ciekawsza jednak okazuje się celowo wyeksponowana sztuczność – teatralność – łącząca oba utwory, gdyż mimo drobiazgowej dbałości o szczegóły i starannie realistycznego kamuflażu „Wszystkiego…”, im dalej w egzotyczny las, tym drzewa w tej powieści znów coraz wyraźniej okazują się scenografią, a bohaterowie aktorami. Siła owej na wskroś literackiej literatury jest jednak do tego stopnia zniewalająca i niejednoznaczna, że często decydujemy się nie zauważać jej konwencji inscenizacyjnych.

I chyba m.in. dlatego autorce udało się ustrzelić dublet. Odnieść podwójny sukces, przekonując do siebie tak literackie wygi, jak i laików. Jedną z miar tego sukcesu jest zrozumiałe zainteresowanie, jakie twórczość Catton zdążyła już rozbudzić w kręgach filmowych: Alison Maclean, nowozelandzka reżyserka, zrealizowała właśnie „Próbę” (premiera odbyła się w tym roku na festiwalu w Toronto), a BBC zapowiada sześcioodcinkową adaptację „Wszystkiego…”. Jurorzy Bookera ochrzcili tę powieść mianem nowozelandzkiego „Miasteczka Twin Peaks”, zapewne mamy więc prawo do mocno wyśrubowanych oczekiwań, zwłaszcza że BBC to solidna firma, a scenariusz ma napisać ponoć sama autorka. Tym, którzy nie czytali jeszcze powieści, radziłbym zacząć od niej, gdyż nawet najlepsza adaptacja musi choć częściowo wyrwać książce język, a wszak to jego magia potrafi zaczarować nawet dekoracje z gipsu i tektury. Niezależnie jednak od jakości ekranizacji obu powieści warto cierpliwie czekać na następny pisarski ruch Eleanor Catton. Niech żywi nie tracą uzasadnionej nadziei, że będzie równie nieprzewidywalny, jak dwa pierwsze. ©

ELEANOR CATTON (ur. 1985) jest najmłodszą w historii laureatką Nagrody Bookera. Urodziła się w London w Kanadzie. Gdy miała sześć lat, jej rodzina przeniosła się do Nowej Zelandii. W 2008 r. debiutowała napisaną jako praca dyplomowa powieścią „Próba”. Pięć lat później, w wieku 28 lat, wydała „Wszystko, co lśni”, powieść poświęconą gorączce złota, która opanowała Nową Zelandię w latach 60. XIX w. Właśnie ta książka w 2013 r. przyniosła jej jedno z najważniejszych wyróżnień literackich. Autorka nie ukrywa, że boryka się z problemem swojej tożsamości jako „autorki nowozelandzkiej”; w 2015 r. na festiwalu w Indiach wywołała skandal, oskarżając nowozelandzkie elity polityczne o chciwość i brak zainteresowania kulturą. Prowadzi zajęcia z creative writing w Manukau Institute of Technology.

MACIEJ ŚWIERKOCKI (ur. 1961) jest tłumaczem literatury anglojęzycznej, pisarzem, scenarzystą, krytykiem literackim. Doktor nauk humanistycznych, ukończył filologię angielską i filozofię na Uniwersytecie Łódzkim. Autor kilku powieści, m.in. „Ziemia obiecana raz jeszcze” (1993) czy „Naród zatracenia” (2014); książek krytycznoliterackich, m.in. „Echa postmodernizmu” (2010); scenariuszy filmowych i blisko 70 przekładów książkowych z języka angielskiego, w tym obu wydanych w Polsce powieści Eleanor Catton.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2016

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad (03/2016): Intensywność