DRUGI DZIENNIK PILCHA

Miłość ojczyzny nadziei na fascynujące masakry nie niesie. Dlaczego?

17.12.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

Dlatego że Polski nikt już nie kocha. Obóz patriotyczny nie kocha ojczyzny z definicji, z tradycji i z pragmatyki, i z czego tam jeszcze. Miłość ojczyzny jako wehikuł prowadzący do sukcesu politycznego – ileż razy można, gadać się nie chce. Reszta nie kocha Polski, bo skosmopoliciała. Łącznie ze mną.

20 listopada | Ostatni raz widziałem Albrechta Lemppa pięć lat temu. Przez telefon gadaliśmy nie tak dawno, ale od tamtego letniego popołudnia piątka przeleciała jak życie.

Kraków zanurzony w tężejącym, ale wciąż życiodajnym upale, kruche mury Collegium Maius krztyny cienia czy chłodu nie dają; Albrechtowi to nie wadzi, wręcz przeciwnie: zdaje się być w swoim żywiole i jest w swoim żywiole, i wszelki żywioł, i wszelkie stworzenie go chwali. Albrecht odbiera „Transatlantyk” – przyznaną mu przez Instytut Książki nagrodę za promowanie w świecie literatury polskiej.

Gdy powiadam, że jest w swoim żywiole, nie mam na myśli odbierania nagród – Albrecht był człowiek skromny, a nagród czy innych wyróżnień na pewno należało mu się więcej, niż dostał. Był skromny tym rodzajem skromności, która zna swoją wartość, pełna jest godności i nigdy nie przybiera obłudnej pozy szaraczka--nieboraczka. U nas taki fason umiaru jest nieznany. U nas skromność z automatu ruguje rozum i daje pyszałkowate seanse masochizmu. U nas nie chodzi się tak prosto, jak Albrecht chodził. Widzę go, jak idzie przez krakowski, a może norymberski rynek, widzę go tak, jak go pierwszy raz zobaczyłem (przyszli z Elą do redakcji „Tygodnika”, załatwialiśmy jakieś sprawy żywych); widzę go w czarnym płaszczu i czerwonym szaliku, pamiętam to specjalnie, bo miałem identyczny zestaw i była to głębinowa identyczność, on miał markowe ciuchy kupione w jakiejś solidnej monachijskiej galerii handlowej, ale i mój lodenowy płaszcz i kaszmirowy szalik to nie była jakaś postpeerelowska tandeta – to były, jak mawiała matka, „prawie nowe” zrzuty przysłane przez zachodnioniemieckich ewangelików. Lutrem AL niestety nie był. Dobrze, że przynajmniej był Germańcem. Był, bo już nie jest i już nie wie, kim był. Już nie wie, że mówił językami, że nosił okulary, że mieszkał w Polsce, już go życie nie obchodzi. Już obcy żywioł bierze go w swoje posiadanie, już nie jego żywioł: proch.

21 listopada | Albrecht w swoim żywiole to Albrecht w polskości, w polszczyźnie, w Polsce. Oczywiście co innego Polska zgromadzona w Collegium Maius, co innego Polska jako taka. Co innego kultura, co innego natura, co innego książki, co innego żywioły. Czy te polskie żywioły, czy ten polski żywioł w całości mu sprzyjał? – to jest inna kwestia. Myślicie, że wchodzę w jakąś czczą retorykę, bo przecież „w całości” nic nikomu nie sprzyja, a już „polski żywioł” sprzyjający „w całości” poskramiającemu i porządkującemu rzeczywistość Niemcowi to jest abstrakcja? Żebyście się nie zdziwili. A że w próbie portretu Albrechta tradycyjnych propolskich efektów nie podobna uniknąć, to chyba jasne?

22 listopada | Był Polski ciekaw, Polska go śmieszyła i Polska go zdumiewała, tłumaczył książki polskie, miał żonę Polkę, córkę – siłą rzeczy – pół-Polkę. Polska, ma się rozumieć, irytowała go i do szału doprowadzała, i sądząc po skali i temperaturze tego szału – przepraszam za słowo – kochał Polskę.

Znacie takie sytuacje i takie dialogi: „Kochasz ją?”. „Sądząc po tym, jak mnie wkurwia, tak”. Czy dla miłości ojczyzny jest tu analogia? „Kochasz swój kraj?” „Sądząc po tym, jak mnie wkurwia, tak”? Może i tak. Ale raczej nie. Owszem, suchar wielce rozumny będzie twierdził, że prawdziwa miłość ma polegać nie na zaślepieniu, lecz na krytycznym widzeniu, ale miłość wedle sucharów nas nie ciekawi. Nie ciekawi nas miłość bez zaślepienia, bez obłąkania, bez gorączki, bez furii, bez męczarni i bez paru innych porażeń.

Miłość ojczyzny nadziei na tego rodzaju fascynujące masakry nie niesie. Dlaczego? Dlatego że Polski nikt już nie kocha. Obóz patriotyczny nie kocha ojczyzny z definicji, z tradycji i z pragmatyki, i z czego tam jeszcze. Miłość ojczyzny jako wehikuł prowadzący do sukcesu politycznego – ileż razy można, gadać się nie chce.

Reszta nie kocha Polski, bo skosmopoliciała. Łącznie ze mną. Mój kosmopolityzm, prócz tego, iż nie jestem polskim katolikiem, polega na lansowaniu tezy, że dziś znakiem patriotyzmu młodego człowieka jest piątka z matematyki. Z historii czy polskiego też może mieć piątkę czy szóstkę, czy jaki tam teraz dają celujący stopień. Proszę bardzo. Ale prawdziwy wysiłek to jest umieć matematykę, a cóż jest wart patriotyzm bez wysiłku? Specjalna spekulacja ani specjalne bluźnierstwo to nie jest, ale jest to propozycja na tyle rozsądna, że jako dowód nie tylko kosmopolityzmu, ale i zdrady ojczyzny nadawałaby się świetnie. Wiadomo, że żartuję, przed czynieniem sobie nadziei na męczeństwo sam wielokroć ostrzegałem. A fakt pozostaje faktem: dziś Polski nikt nie kocha. Dziś Polskę kochają wyłącznie pojedynczy, mniej lub bardziej ekscentryczni cudzoziemcy.

Kochać Polskę – zawsze i wszędzie – trudna, delikatnie mówiąc, miłość. Dla nich łatwiejsza, bo wybrana, bo nie pierwsza i nie fundamentalna? Bo prawdziwa ojczyzna w rezerwie? Zależy jaka.

Albrecht pod tym względem miał trudno, a nawet całkiem miał przejebane. Był Niemcem kochającym Polskę. Polska była jego drugą, Niemcy pierwszą ojczyną. Można gorzej? Być Polakiem kochającym Rosję? Gorzej? Dużo gorzej? Zwłaszcza teraz? No, nie wiem – a raczej jako rusofil wiem aż nadto dobrze – ale zostawmy to, zostawmy Wielką Historię, zstąpmy z jej wyżyn, przypatrzmy się codzienności, przypatrzmy się, jak wygląda codzienne życie Niemca popadającego w polskość, pochłanianego przez Polskę i mieszkającego w Polsce, bo Albrecht tak kochał, że tu mieszkał. Mógł mieszkać tam, a mieszkał tu, poza miłosnym obłędem ciężko taką decyzję wytłumaczyć.

Owszem, mówiło się, że jako ulubieniec Karla Dedeciusa upatrzony przezeń na następcę w Instytucie Polskim w Darmstadt – uciekł przed zbyt gotową i zbyt wyglansowaną rolą życiową. Dedecius – złoty człowiek, ale i mocny człowiek, z jednej strony trudno o lepszą fuchę niż być zastępcą Dyrektora w Darmstadt, z drugiej strony, żeby być zastępcą Dedeciusa, trzeba być naprawdę dobrym i trzeba brać pod uwagę, że to wicedyrektorowanie (wicededeciusowanie) może trochę potrwać, że może – prawdę powiedziawszy – potrwać do końca życia, bo Dedecius w takiej formie, że chyba nie jednego, a paru zastępców-następców przetrzyma. Mistrzostwo zwłaszcza w czas osiągnięte rzadko idzie w parze z cierpliwością. Albrecht był naprawdę dobry i ostro zdawał sobie sprawę, że tak, jak jest, może być do śmierci, a on chciał, żeby było inaczej, bujniej, nieobliczalniej, i zrobił, jak chciał: wybrał pełne przygód życie w Polsce. Tak powiada wersja najbardziej obiegowa – jakie były inne i czy w ogóle były inne – teraz tego sam Albrecht nie wie, ach, on już nawet, że był Albrechtem, nie wie, nie wie, że był Niemcem kochającym Polskę, nie wie, że żył 60 lat, nie wie, że wszystko się skończyło. Skąd by miał jakieś wersje minionego życia znać? Mógł ich i za życia nie znać albo znać nie do końca, nieświadomie, podświadomie. Może działały pojedyncze argumenty, może pasowała mu dwujęzyczność Oli, taniość (relatywna) życia w Polsce? Może po prostu jemu się bardzo tutaj podobało? Smakował naszą paranoję? Uzależniał się od niej? Polaczał? Przyjechał szczupły i wysportowany, na naszych bigosach, kotletach, pierogach wschodnioeuropejskie brzuszysko mu wyrosło? Słowiańskiego piwska też schodziło więcej? Na początku polszczyzna jego była krystaliczna, z czasem zaczął mówić prawdziwą: niewyraźną, śladowo gramatyczną, z szokującą akcentacją? Miał w tym upodobanie? Pociągała go wulgarność polskich przygód?

Nawet jak go pociągała, nie docenił – zdaje się – jej intensywności. Zdaje się, przecenił płynność transformacji. I w jednym, i w drugim szybko się połapał. „Połapać się” nie znaczy jednak: „poradzić sobie”. Ile mógł, tyle dawał rady – reszta jest miłością.

Był Niemcem kochającym Polskę. Póki mieszkali z Elą i Olą na krakowskim Kazimierzu, było okej. Nudy jak w Darmstadt. Dopiero gdy się przeprowadzili do wielkiego pięciopokojowego apartamentu na Placu Inwalidów (dawniej Wolności) – zrobiło się ciekawie, zaczęły się przygody. Włamanie jedno, drugie, kolejne. Namierzeni przez rabusiów, obrabowywani byli na okrągło. Namierzeni zostali najwyraźniej na stałe, rabusie widząc Niemca w wielkim mieszkaniu w samym centrum miasta, skupili się na nim, olali pozostałe cele, przestępczość w Krakowie – z wyjątkiem Placu Inwalidów – spadła, na Placu, ściśle pod jednym określonym numerem, niepomiernie wzrosła. Lemppowie okradani byli co tydzień, bywało częściej, z czasem praktycznie każde wyjście z domu – ryzyko; każdy wyjazd – prawdopodobieństwo; każdy powrót – absolutna pewność, że przed rozpakowaniem walizek trzeba będzie posprzątać po włamywaczach. Każdy tak bezkarnie okradany przez Polaków Niemiec wróciłby do Niemiec. Lempp snadź trawiony nadzieją – właściwie na co?, że mniejsze tam wzbudzi zainteresowanie? – przeniósł się do Warszawy.

23 listopada | Był czas, że znaliśmy się dobrze. Zarazem jednak był to schyłek moich możliwości – nie bójmy się przesady – podróżniczych. Paru wspólnym trasom podołaliśmy, ale powoli się wykruszałem. Powoli, a jak szybciej, to w ostatniej chwili. Kiedyś czekał na mnie na lotnisku w Moskwie, gdy zatelefonowałem, że nie ma mnie w samolocie właśnie podchodzącym do lądowania na Szeremietiewie, zaczął krzyczeć głośno, ale niewprawnie. Jego głos najwyraźniej nie znał takich stanów, krzyczał – jeśli można tak powiedzieć – na oślep. Debiutował w dziedzinie wrzasku. Chyba coś go zdenerwowało. Na pewno nie ja. Moje wyjaśnienie było nieodparte: nie dolatywałem do Moskwy, albowiem byłem w Warszawie. Trudno o dobitniejszy brak kontrowersji.

Kolegować się z Albrechtem bez podróżowania było trudno, by nie rzec – wykluczone. Ja nieruchomiałem, on fruwał. Pewnie pora przestać się dziwić, że ludzie umierają, ale Albrecht na wieki nieruchomy?

Raz pojechaliśmy do Wiednia. Czytał własny, dobrze mu znany i niedawno uczyniony przekład. I nagle zauważył w tekście jakiś efekt nowy, dotąd niezauważony, niewyeksponowany czy jak? I nagle z chłopięcym wdziękiem – tak jakby czytał tę rzecz pierwszy raz w życiu – wybuchnął niepohamowanym śmiechem i śmiał się dziko, i nie mógł przestać, i położył i spalił cały wiedeński wieczorek literacki. Czyż muszę dodawać, iż była to jedna z najradośniejszych chwil w moim pełnym grozy życiu?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 52-53/2012