Druga strona pamięci

Niemiecka debata o "wypędzeniach" nie różni się tak bardzo od debat historycznych w Polsce czy na Ukrainie. Inna jest paleta aktorów publicznej dyskusji, mniejszy może poziom emocji. Pozostaje jednak ten sam sens: próba zapisania nowej konstrukcji pamięci i współczesnej tożsamości.

07.04.2009

Czyta się kilka minut

Dla niektórych termin Europa Środkowo-Wschodnia jest tylko konstrukcją polityczno-historyczną, stworzoną na potrzebę odgraniczenia się od ZSRR. Inni nazywają ją Mitteleuropa i widzą jej granice cofnięte na południe, identyfikując ją z Monarchią Habsburską. Dla opozycjonistów z lat 80. XX w. była wartością wyobrażoną, w wielkim sporze o obecność krajów "bloku wschodniego" w tworzeniu tożsamości Europy. Jeszcze inni w ogóle odrzucają koncepcję badań historycznych opartych na tzw. area studies, czyli badaniach wybranych terytoriów.

Nie wchodzę w ten spór (choć chętnie będę podkreślać sens koncepcji np. Oskara Haleckiego, Jeno Szűcsa, Istvana Bibo czy Jerzego Kłoczowskiego, którzy dostrzegają historyczną odrębność Europy Środkowo-Wschodniej). "Moją" Europę Środkowo--Wschodnią wyznacza obszar badawczych poszukiwań. Mieści się on mniej więcej między Warmią i Mazurami (dawnymi Prusami Wschodnimi), całym obszarem pogranicza polsko-niemieckiego, Wilnem, Lwowem, Berlinem, fragmentami Czech i pogranicza słowacko-węgierskiego. Mógłbym ją też określić - nawiązując do Czesława Miłosza - "rodzinną Europą". Tak się bowiem składa, że z większością tych miejsc związany jestem tradycją rodzinną bądź osobistym doświadczeniem.

Nie jest to naukowo zdefiniowana Europa Środkowo-Wschodnia. W tej wersji, którą przedstawiłem, mamy do czynienia nie z całą, lecz istotnym fragmentem Europy Środkowo-Wschodniej. Dla tych, którzy się dziwią, że widzę tu Berlin, odpowiem, że to nie przypadek: od wczesnośredniowiecznej "barbarzyńskiej Europy" (którą opisał Karol Modzelewski), przez dzieje Zakonu Krzyżackiego, znaczenie Prus i tzw. kolonizacji wschodniej w epoce nowożytnej, uważam także wschodnią część Niemiec za fragment Europy Środkowo-Wschodniej.

Gdybym miał zdefiniować historię tak rozumianej Europy Środkowo-Wschodniej ostatnich dwóch wieków, to wśród jej stałych elementów byłaby po pierwsze hekatomba wojny, czyli specyficzne doświadczenie obu wojen światowych, naznaczone z jednej strony radością z powstania nowoczesnych państw narodowych i, z drugiej strony, tragedią okupacji (niemieckiej i sowieckiej) oraz zagłady Żydów.

Byłaby tu też, po drugie, nieciągłość historycznych procesów, wyrażająca się w braku państwowości w długim wieku XIX, a w XX w. w zmianach granic i przymusowych transferach ludności na niespotykaną dotąd skalę.

Po trzecie: hybrydyczność, wyrażająca się współistnieniem na małym obszarze mozaiki grup etnicznych. W procesie nation building dochodziło tu często do procesów charakterystycznych dla społeczności migracyjnych. Różnica polegała na tym, że generatorem tych procesów nie byli "obcy", lecz społeczność, która przez wieki tworzyła homogeniczną wspólnotę.

Po czwarte wreszcie, półwieczne doświadczenie komunizmu.

Te cztery cechy w części należą do doświadczeń zarówno Europy Zachodniej, jak i Wschodniej. Ale tylko w całości składają się na odrębność Europy Środkowo-Wschodniej.

"Przebudzenie" i przypadek

Narody Europy Środkowo-Wschodniej nie są "czystymi" konstrukcjami ideologicznymi. Języków (dialektów, które mogły się stać skodyfikowanymi językami) i tradycji było tu dużo więcej, niż wskazywałaby na to dzisiejsza mapa państw narodowych.

Hybrydyczność struktury etnicznej - polegająca na przenikaniu się wielu wpływów kulturowych na małym obszarze - powodowała, że często "przypadek" decydował o przebiegu procesu tworzenia się narodu jako "wspólnoty wyobrażonej". Wcześniej zorganizowane elity narodowe wykorzystywały przewagę intelektualno-organizacyjną, by zawłaszczać do "własnego narodu" słabsze i gorzej zorganizowane społeczności etniczne (choć i one dysponowały odmiennym kapitałem kulturowym).

Tak działo się na pograniczu polsko-niemieckim (np. Kaszubi, Ślązacy czy Mazurzy), polsko-litewskim czy polsko-ukraińskim (polonizacja szlachty litewskiej i rusińskiej). Przykłady można mnożyć. Stąd zwodnicze jest używanie pojęcia "budziciela", nawet jeśli pochodzi ono od wybitnego czeskiego historyka Miroslava Hrocha. Zakłada ono bowiem jakiś pierwotny stan poczucia narodowego, do którego wracamy przez "przebudzenie".

Nie! Tacy klasycy historyczności narodów jak Benedykt Ziętara czy Henryk Samsonowicz nie odrzucają pośrednio procesu konstruowania. Samsonowicz przekonująco ukazywał potencjalną możliwość ukształtowania się narodu mazowieckiego! Epigonalną formą, odwołującą się do XIX-wiecznych wzorców konstruowania narodów, jest dziś np. ruch rusiński czy śląski. W latach 90. XX w. proklamowano nawet terytorium "państwa rusińskiego" (ze stolicą w mieście Andy’ego Warhola, słowackich Medzilaborcach).

Ślązak Kazimierz Kutz stwierdził kiedyś: "Chcemy mieć takie same prawa jak inne mniejszości narodowe lub etniczne, np. niemiecka, ukraińska, litewska czy romska. W Europie rekonstruuje się stare kultury etniczne i języki regionalne, bo nawet najmniejsze kultury są bogactwem i urodą Europy". Nawet jeśli Kutz opisywany proces nazywa rekonstrukcją (tj. odtwarzaniem tego, co istniało), to zjawiska, które mu towarzyszą w wymiarze społecznym, są próbą ułożenia (konstruowania) z tradycji i z całkiem współczesnych dążeń nowej jakości kulturowej: skodyfikowanej grupy etnicznej albo wręcz narodu śląskiego.

Koniec epoki świadków

Przedstawiciele Stowarzyszenia Wolność dla Historii (Liberté pour l‘Histoire) - podpisanego m.in. przez Krzysztofa Pomiana i Karola Modzelewskiego - tak pisali w tzw. Apelu z Blois w 2008 r.: "Historia nie może stać się niewolnikiem bieżących wydarzeń, nie można jej pisać pod dyktando konkurujących ze sobą pamięci. W wolnym kraju nie jest rzeczą władz politycznych definiowanie prawdy historycznej ani ograniczanie swobód historyków za pomocą sankcji karnych. (...) Kierujemy nasz apel do władz publicznych, by uświadomić im, że o ile należy do nich dbałość o pamięć zbiorową, o tyle nie powinny one ustalać w drodze procesu legislacyjnego dogmatów historycznych, które mogą poważnie ograniczyć wolność historyków i wolność intelektualną".

Urzędowo zadekretowane potworności nic nie zmienią w rozumieniu historii. Wyobraźmy sobie - pisał Timothy Garton Ash, jeden z sygnatariuszy apelu - negocjacje za zamkniętymi brukselskimi drzwiami: "Polacy mówią Francuzom: fajno, ormiańskie ludobójstwo za ukraiński Wielki Głód. Czysty Gogol". I Ash dodawał: "Żeby stawić czoła takim rzeczom, trzeba przede wszystkim o nich wiedzieć. Trzeba uczyć o nich w szkołach, upamiętniać je publicznie. Żeby uczyć, trzeba badać. Odkrywać, sprawdzać, przesiewać dowody, weryfikując możliwe przeciwne interpretacje. Proces ten - suma historycznych badań i debat - wymaga pełnej wolności ograniczonej jedynie ściśle wytyczonym prawem o zniesławieniu i pomówieniu...".

Sądzę, że nie przypadkiem Ash odwołał się do satyrycznego świata z utworów Gogola i polsko-ukraińskiego "sojuszu historycznego". Zderzenia narodowych interesów, których źródła tkwią w hybrydycznej przeszłości, dostarcza szczególnie Europa Środkowo-Wschodnia. Starczy odwołać się do realnych sporów i wynikającej z nich konkurencji pamięci: słowacko-węgierskiej, polsko-niemieckiej, białorusko-litewskiej, czesko-niemieckiej czy polsko-ukraińskiej. Wszystkie one stanowią ważny czynnik bieżącej polityki. I otwierają też nową przestrzeń debaty, która niekoniecznie musi być zagrożona politycznym dekretowaniem.

Zagraża jej natomiast "koniec epoki świadków". Jan Assmann dostrzega w nim uniwersalne zjawisko, sięgające tradycji rzymskiej. Punktem granicznym, końcem seaculum, była śmierć ostatniego członka generacji świadków historii. Współcześnie możemy te zjawiska obserwować na przykładzie zaczynającej się w połowie lat 70. XX w. eksplozji memuarystyki związanej z przeżyciami Holokaustu czy w Niemczech od połowy lat 80. XX w., gdy rozpoczyna się wielki "spór historyków" (trwający w gruncie rzeczy do dziś).

Na przypadek Polski i krajów Europy Środkowo-Wschodniej nakłada się dodatkowo czynnik polityczny: zmiana systemu, znosząca zakazy cenzury. "Koniec epoki świadków" jest zjawiskiem obiektywnym. Odblokowuje ono w naturalny sposób konieczny mechanizm nowej interpretacji historii. Rodzi jednocześnie uboczne zjawisko polityki pamięci: buchalterię ofiar i szukanie nowych dominant własnej tożsamości w oparciu o historię.

Wygnańcy: kwestia proporcji

Odwołam się do pewnego przykładu. Chodzi o problem przymusowego transferu ludności, głównie po II wojnie światowej: niemieckie "Vertreibung", polskie "przesiedlenia" i "deportacje", czeski "odsun". Już w samej nazwie zawarta jest narodowa specyfika recepcji tego zjawiska. Problemem staje się nie "czy mówić i upamiętniać?", tylko "jak upamiętniać?" i "jakie kryteria opowieści przyjąć dla wysiedleń w wielkiej narracji o XX w.?".

Śledząc publiczne (nie naukowe; tu istnieje duża zgodność) debaty na ten temat, odnoszę wrażenie, że ostatnio zwycięża magia wielkich liczb i "potrzeba zadośćuczynienia ofiarom", nawet za cenę fałszowania historii. Choć nikt nie dekretuje historii, kształtuje się hegemonialny dyskurs, którego rdzeniem jest "niesprawiedliwie zapomniane cierpienie" własnego narodu. Wszyscy, którzy próbują np. racjonalizować liczbę ofiar czy opisywać tzw. dyskurs o wypędzeniach w wykonaniu Związku Wypędzonych nie tylko w kategoriach praw człowieka, ale również np. jako zeuropeizowanej kontynuacji elementów języka folkistowskiego lat 20. i 30. XX w., stają się marginesem debaty, nierozumiejącym "cierpień ofiary".

W warmińskiej wsi Purda (gdzie przez dwa lata prowadziłem badania z polskimi i niemieckimi studentami) jedynymi "wypędzonymi" byli "importowani" urzędnicy miejscowych struktur NSDAP, którzy w 1945 r. uciekali przed odpowiedzialnością. Oni i ich potomkowie są również "wypędzonymi z ziemi rodzinnej". Natomiast masowe wyjazdy zaczęły się w latach 50., a ich apogeum przypadło na lata 70. Siła pamięci kulturowej jest jednak taka, że w niektórych wspomnieniach automatycznie pojawia się kategoria "Vertreibung".

Dziś w niemiecko-niemieckiej debacie "wypędzenia" nie zostają zadekretowane, ale zapisane w państwowo usankcjonowanej formule: "Wiek XX jako wiek wypędzeń". Jak w konfrontacji z tak zdefiniowanym wiekiem XX mogą się czuć sąsiedzi, którzy doświadczyli niemieckiej i sowieckiej okupacji, wyniszczających skutków II wojny światowej, dwóch totalitaryzmów? Czy nie grozi ta formuła zacieraniu proporcji i znaczenia wydarzeń historycznych? Dominacji "pamięci" nad "historią"?

Ostatnio często dowiaduję się o projektach, w których polscy i niemieccy "wypędzeni" nad Odrą i Nysą opowiadają sobie tragiczne losy utraty ziemi rodzinnej. Ktoś nawet spuentował to zjawisko: "O, w ten sposób, przez wspólnotę losów, Polacy i Niemcy mogą się lepiej zrozumieć". Czy rzeczywiście? W tej opowieści ginie fakt, że zanim połączył ich "wspólny los" na początku 1945 r., przeciętny Polak przeżył 4 lata tragicznej okupacji niemieckiej. Ta okupacja była prymarnym doświadczeniem jego losu. W tym czasie dzisiejsi "wypędzeni" przeżywali "czas kobiet", które czekały na mężów i synów walczących na frontach. Może w formule "pamiętając o drugiej stronie" potrafilibyśmy wnieść do tej opowieści nową wartość?

Polsko-niemieckie wyzwanie

Patrząc z perspektywy polityki pamięci krajów Europy Środkowo-Wschodniej, mam wrażenie, że niemiecka debata o "wypędzeniach" od roku 2000 wcale nie tak bardzo różni się od tożsamościowych debat historycznych np. w Polsce czy na Ukrainie. Inna, bardziej zróżnicowana, jest paleta aktorów publicznej dyskusji, mniejszy może poziom emocji. Pozostaje jednak ten sam sens: próba zapisania nowej konstrukcji pamięci i współczesnej tożsamości.

W Polsce - po doświadczeniach komunizmu - jest to spór o pryncypia. W Niemczech - tylko o fragment autowizerunku. Stąd w przypadku Polski ta próba ma ciągle jeszcze charakter nie tyle sporu historyków, co sporu ideologicznego. Chodzi o to, jakie miejsce zajmą kategorie "naród" i "narodowa historia" w konstrukcji nowoczesnej tożsamości. Jej uczestnicy częściej niż rzeczowych argumentów używają epitetów: patriotyczny-antypatriotyczny, narodowy-kosmopolityczny itd.

Ash klucz do "ucieczki" w dekretowaniu historii odnajduje w sformułowaniu: "Trzeba przede wszystkim wiedzieć, trzeba uczyć w szkołach". Jedną z takich dróg wskazał przykład niemiecko-francuskiego podręcznika do historii. Podczas promocji drugiego tomu Wolf Lepenis (socjolog kultury, znany też z publikacji w języku polskim) wypowiedział przesłanie, którego sens jest taki: ten podręcznik jest ważny, ale prawdziwym wyzwaniem będzie podręcznik polsko-niemiecki. Nie tylko ze względu na relacje polsko-niemieckie, ale dlatego, że przybliży on Europie Zachodniej zapomniany fragment historii Europy Wschodniej.

Pierwsze wyniki pracy grupy ekspertów polskich i niemieckich wskazują, że mamy szansę na stworzenie wyjątkowego projektu. Politycy nie dekretują tu historii, ale stwarzają korzystne warunki ramowe dla jego zafunkcjonowania. Nie sądzę, by ta droga stała się modelem dla Europy. Ale na pewno zrywa jeden z ostatnich elementów "żelaznej kurtyny", i to w wykonaniu historyków z dwóch chyba najbardziej ze sobą skonfliktowanych narodów w XX w.

A przykład oddziałuje dalej, czego dowodem była np. wielka konferencja francusko-polsko-ukraińska w Kijowie ("Geopolityka - pojednanie i pamięć") w grudniu 2008 r. Również dla tych projektów przesłanie o zrozumienie dla "innej pamięci" ma sens.

Pamięć i zagrożenia

Wspominałem, że żyjemy w czasach "odkrycia nowego źródła" historycznego: świadka historii. Żyjemy w czasach dominacji "pamięci zbiorowej" nad "historią", często w duchu przesłania: "bo historia jest przecież też pamięcią". Im więcej zajmuję się tą problematyką, tym bardziej ogarnia mnie sceptycyzm wobec kultu dla takiej tendencji. Cieszą się socjologowie i kulturoznawcy: wreszcie historycy odchodzą od historii zdarzeniowej. Ale "pamiętać o drugiej stronie" znaczy tutaj tyle, by szukać balansu między różnymi podejściami do przeszłości.

Fundamentalną przestrogę dla całego kompleksu badawczego pamięci zbiorowej sformułował jeden z największych jej krytyków i jednocześnie jeden z najwybitniejszych niemieckich historyków Reinhart ­Koselleck (zmarły niedawno autor m.in. wydanej również po polsku "Semantyki historycznej"). Dostrzegał on niebezpieczeństwo w zatarciu różnic między historią zdarzeniową (tzw. pierwszego stopnia) a wyobrażoną (drugiego stopnia, czyli głównie badaniem pamięci zbiorowej). Brak równowagi między tymi kategoriami może prowadzić do zaburzenia postrzegania i opisywania tzw. rzeczywistości historycznej. Te niebezpieczeństwa można zredukować do trzech konkluzji: "odrealnienia" historii, braku reprezentatywności, budowania konstrukcji teologicznych. W efekcie różnice między na przykład II i III Rzeszą sprowadzą się nie do realiów, lecz ich postrzegania na poziomie historii zbiorowych wyobrażeń.

Pod koniec życia Koselleck sam jednak sięgał do badań nad pamięcią, tyle że w kontekście indywidualnym, zainspirowany m.in. refleksją nad doświadczeniami osobistymi. W 2006 r. w opublikowanym na łamach kwartalnika "Borussia" artykule sformułował przestrogę przed fetyszyzowaniem "wyobrażeń kolektywnych" jako historycznej rzeczywistości. Koselleck dostrzega jednocześnie rolę świadka, który dotknięty "przymusem milczenia" ma odwagę, by w pewnym momencie zacząć mówić. Zadanie dla nas, historyków, polega wówczas na tym, aby indywidualną narrację wbudować w kontekst historyczny - nie tracąc równowagi między indywidualizacją a kontekstualizacją patrzenia na przeszłość.

Nowa konkurencja pamięci narodowych

Piszę o krytycznych uwagach Kosellecka pod adresem pamięci zbiorowej także dlatego, gdyż z zespołem ponad 100 autorów podjęliśmy się wielkiego zadania: opisania polsko-niemieckich "miejsc pamięci". Sceptycyzm niektórych badaczy spowodował, że "bilateralne miejsca pamięci" zdefiniowaliśmy jako historyczne fenomeny. W tym pojęciu zawarta jest zarówno metaforyczna siła wydarzeń, postaci, miejsc topograficznych, symboli i pomników, jak również kontekst ich funkcjonowania w konkretnej przestrzeni faktów i zdarzeń. Tak więc odnosimy się również do historii wzajemnych oddziaływań. Badamy mechanizmy życia publicznego, które prowadzą do tego, że właśnie "takie", a nie "inne" wydarzenie staje się elementem konstruującym grupy ludzi, którzy uważają się/uważali się za Niemców czy Polaków.

Dzisiejsze rekonstruowanie pamięci przyczynia się do umacniania albo konkurencji narodowych konstrukcji tożsamościowych. Uświadomiłem to sobie szczególnie ostro, przygotowując wystawę "My berlińczycy" - o Polakach mieszkających w Berlinie w ostatnich 200 latach. Okazało się, że najtrudniej jest odpowiedzieć na pytanie: kto jest Polakiem w Berlinie? Pierwszy raz doświadczyłem tego problemu, gdy musiałem znaleźć kolegę w dzielnicy Prenzlauer Berg. Znałem ulicę, nie znałem numeru i czytałem nazwiska na kolejnych domach, by w przedostatnim odnaleźć właściwe. Większość brzmiała znajomo: słowiańsko-polsko, ale ze złamaniem wszelkich reguł ortografii języka polskiego! Czy to byli jeszcze Polacy? Czy jest Polakiem Ślązak mówiący wasserpolnisch? A przybywający z polskiego sztetla "Żyd ze Wschodu"? Kogo włączyć, a kogo wykluczyć z opowieści o polskim Berlinie? I jak w takiej przestrzeni kulturowej, gdzie nakładają się różne fale migracji, "zachowuje się" pamięć?

Nie umiem na te wszystkie pytania odpowiedzieć. Ale wiem, że w sporach o "pamięć" warto o nich pamiętać. A przenosząc je na hybrydyczną strukturę Europy Środkowo-Wschodniej, dostrzegam jeszcze większe wyzwanie: masowy wymiar procesów narodowotwórczych trwał tam często do początków XX w. Siłą rzeczy, opisując zbiorową pamięć w przestrzeni długiego trwania, dotykamy tylko procentowo niewielkiego odsetka (elity) "Polaków", "Ukraińców", "Litwinów" czy "Słowaków" itd., stwarzając niebezpieczeństwo zawłaszczania do nich również tych, którzy nie czuli jednowymiarowej identyfikacji narodowej.

***

Historia Europy pisana była najokrutniejszymi wojnami i ciągłym negocjowaniem, które prowadziło do odbudowy i tworzenia nowej pokojowej rzeczywistości. W dzisiejszym dialogu europejskim widzę pozytywną przesłankę do wychodzenia ze ślepej uliczki konkurencji pamięci. W wielkiej dyskusji o pamięci zbiorowej, jej konstruowaniu i badaniu dostrzegam pozytywny ładunek poszukiwania nowych metod poznawczych i otwartości w kreowaniu obecności historii/pamięci w przestrzeni publicznej. Bez konieczności doświadczania nowych tragedii.

Prof. ROBERT TRABA jest dyrektorem Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie. Historyk, politolog i kulturoznawca, był współzałożycielem olsztyńskiego stowarzyszenia Wspólnota Kulturowa "Borussia" i redaktorem naczelnym pisma "Borussia". Przewodniczący Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej, autor książek z dziejów polsko-niemieckich. Centrum jest pierwszą polską placówką historyczno-edukacyjną w Berlinie. Tekst jest fragmentem książki "Przeszłość w teraźniejszości", która ukaże się w czerwcu nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2009

Artykuł pochodzi z dodatku „Polska pamięć 2009 (15/2009)