Druga ormiańska rewolucja

Bez jednego strzału, bez jednej wybitej witryny, w Armenii doszło do rewolucji i obalenia „układu zamkniętego”, który rządził od ćwierć wieku. Nowym premierem został przywódca buntu.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Nowy premier Armenii Nikol Paszinian, tutaj jeszcze jako lider protestów na wiecu w Erywaniu, 25 kwietnia 2018 r. / GLEB GARANICH / REUTERS / FORUM
Nowy premier Armenii Nikol Paszinian, tutaj jeszcze jako lider protestów na wiecu w Erywaniu, 25 kwietnia 2018 r. / GLEB GARANICH / REUTERS / FORUM

Gdyby nie barykady przegradzające główne ulice Erywania, gdyby nie liczni dziennikarze z całego świata i kordony policji wokół najważniejszych urzędów – można by pomyśleć, że w armeńskiej stolicy trwa nie rewolucja, lecz zabawa. Taka, na którą ściągnęła młodzież z całego kraju, aby – wymachując flagami i balonikami w narodowych barwach – przemierzać miasto w karnawałowych pochodach.

Za dnia demonstranci paradowali po Erywaniu, unieruchamiając na całe godziny główne ulice i skrzyżowania. I choć miasto dusiło się w korkach, nikt nie zwracał się przeciwko nim. Przeciwnie, z każdym dniem przybywało uczestników pochodów i manifestacji. Z paru tysięcy szybko zrobiło się kilkanaście, potem kilkadziesiąt. Aż ostatniego dnia, 1 maja, gdy młodzi sparaliżowali już nie tylko stolicę, lecz cały kraj, na wieczorny wiec na placu Republiki przyszło ponoć ćwierć miliona ludzi.

Układ zamknięty Sarkisjana

Najpierw, maszerując przez miasto, młodzi dodawali sobie otuchy okrzykami „Zrób ten krok!” i „Odrzuć Serża!”. Chodziło o prezydenta: Serż Sarkisjan rządził Armenią przez ostatnie dziesięć lat. Nie mogąc ubiegać się o kolejną prezydencką pięciolatkę, jeszcze w 2015 r. kazał tak zmienić konstytucję, by oddawała całą władzę szefowi rządu, którego panowania żadne przepisy nie ograniczają. 9 kwietnia zakończył kadencję jako głowa państwa i zaraz przesiadł się na fotel premiera (17 kwietnia). Ale zajmował go tylko przez sześć dni.

Kto wie, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby zamiast ubiegać się o posadę premiera, Sarkisjan zadowolił się mniej eksponowanym, ale też kluczowym stanowiskiem szefa rządzącej partii. Nie zadowolił się jednak. „Precz z Serżem!” – wystarczyło zawołać teraz, aby na plac zbiegły się tysiące. Wątpliwe, by tak wielki sprzeciw budziły dalsze rządy Karena Karapetiana – był on lubiany i szanowany, mimo że pełnił funkcję premiera pod prezydentem Sarkisjanem i należał do tej samej co on rządzącej Partii Republikańskiej.

Tym samym Sarkisjan – zaprawiony zarówno w politycznych, jak i szachowych rozgrywkach – popełnił najważniejszy błąd swego życia. Zamiast usunąć się w cień, uparł się, aby dalej rządzić jako premier. Zamknięty od ponad ćwierć wieku w gabinetach (ministerialnych, premierowskich i prezydenckich) nie dostrzegł, jak bardzo Ormianie są zmęczeni, udręczeni i upokorzeni jego rządami.

64-letni dziś Sarkisjan nie pojął także na czas, jak bardzo obywatele pragną odmiany – tego, aby odszedł wraz ze swoimi urzędnikami, dygnitarzami i zaprzyjaźnionymi oligarchami, którzy zawłaszczyli armeńskie państwo i gospodarkę. Pod koniec prezydenckiej dekady Sarkisjana ustrój Armenii nazywano „układem zamkniętym”, do którego hasło dostępu znali jedynie rządzący i ich sojusznicy.

Trzeba oddać Sarkisjanowi, że dziś szybko swoją pomyłkę zrozumiał. I że nie bronił władzy za wszelką cenę, jak inni. Kiedy zorientował się, jak wielu ma przeciwników, ustąpił i – jakby przepraszając – powiedział: „Myliłem się. Rację miał ­Nikol Paszinian”.

42-letni Paszinian od pierwszego dnia przewodził ulicznym pochodom. Nikt go nie wybierał do tej roli – za sprawą dynamiki wypadków stał się niekwestionowanym przywódcą ormiańskiej rewolucji. Kiedy więc Sarkisjan złożył stanowisko szefa rządu, młodzież ruszyła ulicami wołając „Nikol na premiera!”.

Wojna założycielska

Takich tłumów, jakie wyszły na ulice Erywania w drugiej połowie kwietnia i pierwszego dnia maja 2018 r., nie widziano od końca lat 80. XX w. – czyli od czasu, gdy Ormianie, przeczuwając rychły upadek pogrążonego w kryzysie Związku Sowieckiego, postanowili wykroić z jego gruzów własne niepodległe państwo. Wolności domagano się wtedy na śródmiejskim placu Lenina i placu Teatralnym – to tam schodziły się tysiące upojonych nagłą swobodą ludzi.

Przyjeżdżałem wtedy do Erywania i zwłaszcza w upalne letnie dni myślałem, że tak właśnie mógł wyglądać Bejrut ogarnięty wojenną gorączką. Bo wówczas to Liban uchodził za krainę wojny i chaosu: rozpalone twarze wiecujących, chrapliwe krzyki trybunów ludowych, zagrzewających do walki i jedności, obwieszeni karabinami brodaci bojownicy-fedaini wyruszający na front lub przybywający z niego na krótką przepustkę...

Narodzinom niepodległej Armenii też towarzyszyły wojna i cierpienie. Poszło o Górski Karabach – ormiańskie ziemie, które kilkadziesiąt lat wcześniej rosyjscy bolszewicy, zabiegający wtedy o życzliwość Turcji, oddali jej azerskim krewniakom. W ten sposób Karabach znalazł się w strukturze azerbejdżańskiej republiki sowieckiej.

Tymczasem Ormianie uważali Turków i Azerów za najgorszych wrogów. Sto lat temu, podczas I wojny światowej, w imperium osmańskim doszło do pogromów Ormian, których Turcy uznali za wysługujących się Rosji zdrajców. W mordach i podczas tułaczki przez pustynie zginęło ponad milion ludzi. Jako poddani Związku Sowieckiego karabascy Ormianie mogli tylko cierpliwie znosić swój los i przymusowe sąsiedztwo z Azerami. Ale gdy imperium zaczęło się rozpadać, zażądali prawa do zjednoczenia z Armenią.

Imperium sowieckie jeszcze trwało, gdy w 1988 r. w Górskim Karabachu wybuchła ormiańsko-azerska wojna. Początkowo przewagę mieli w niej Azerowie. Później górę wzięli Ormianie, zasłużenie uważani za najlepsze wojsko na całym Kaukazie. Wspierani przez ochotników z Armenii i rozproszonej po świecie ormiańskiej diaspory, karabascy Ormianie rozgromili w 1993 r. azerskie wojsko. Wyparli je ze swoich wiosek, a dodatkowo zajęli pół tuzina sąsiadujących z Karabachem azerbejdżańskich powiatów, przekształcając je w bezludną strefę buforową.

Długi cień Karabachu

Karabaski konflikt, a także straszliwe trzęsienie ziemi, które 7 grudnia 1988 r. zabiło co najmniej 25 tys. ludzi – niszcząc największe po Erywaniu armeńskie miasta Gjumri (wówczas Leninakan), Wanadzor (Kirowakan) i Spitak – zjednoczyły Ormian zarówno w sprawie wojny, jak niepodległości. Pragnęli jej nawet posłuszni Moskwie komuniści. Nie chcąc jednak zadzierać z Rosją, tą ostatnią deską ratunku przed Turkami i Azerami, chcieli odłączyć się od reszty imperium spokojnie, bez niepotrzebnego rozgłosu i sporów.

Jako jedyni w całym imperium postanowili dochodzić niepodległości zgodnie z prawem. W konstytucji Związku Sowieckiego znaleźli umieszczony nieopatrznie zapis, że tak jak każda republika miała prawo przyłączyć się do Kraju Rad, tak może z niego wystąpić, dopełniając pewnych procedur. Rozwiązanie to, dotąd czysto teoretyczne, Ormianie postanowili zastosować: przeprowadzili secesyjny plebiscyt, biorąc oficjalny rozwód.

Ale wolność miała gorzki posmak i nie osłodziła go nawet wygrana w karabaskiej wojnie. Azerowie zakręcili kurki w zasilających Armenię rurociągach i gazociągach, a Turcja zamknęła granicę z Armenią. Wieczne wojny w Gruzji zamknęły kolejną granicę. W pierwszych latach wolności Armenia pogrążała się więc w izolacji, biedzie i ciemnościach, a w okresie jesienno-zimowym także w przejmującym zimnie. Szacuje się, że do dziś jedna trzecia z trzymilionowej ludności kraju klepie biedę – ludzie za chlebem jadą do Rosji, a przesyłane przez ormiańskich gastarbei­terów ruble oraz inne waluty (słane z kolei przez dziesięciomilionową diasporę) stanowią znaczną część domowych budżetów.

Zwycięska wojna z Azerami miała też inny znaczący skutek: otworzyła jej weteranom drogę do karier, czyniąc poniekąd cały kraj zakładnikiem Karabachu. Lewon Ter-Petrosjan – pierwszy prezydent niepodległej Armenii, kiedyś ulubieniec erywańskiej ulicy, teraz oskarżany o ugodowość wobec Azerów – aby dowieść swego patriotyzmu, ściągnął do stolicy przywódcę karabaskiego powstania Roberta Koczariana i zrobił go swoim premierem. Na ministra obrony, a później policji i służb bezpieczeństwa, został awansowany wojskowy komendant powstania – znany już Serż Sarkisjan. Z kolei charyzmatyczny dowódca ormiańskich ochotników Wazgen Sarkisjan wyrósł na jednego z głównych polityków kraju.

Pod koniec lat 90. dokonali oni pałacowego przewrotu i odsunęli Ter-Petrosjana, który przekonywał do polubownego zamknięcia karabaskiego sporu z Azerami. Przez następnych 20 lat to oni, powstańczy weterani, rządzili Armenią jako jej prezydenci: najpierw Koczarian (1998–2008), a potem Sarkisjan (2008–2018).

Zawłaszczona demokracja

Karabaska wojna zaraziła też armeńską politykę przemocą. Obalenie Ter-Petrosjana w 1998 r. poprzedziły rozruchy (towarzyszyły one zresztą już jego reelekcji w 1996 r.). Potem, w 1999 r., grupa zamachowców – oskarżających władze kraju o zdradę – wtargnęła do parlamentu i otworzyła ogień. Zginęli premier Wazgen Sarkisjan, przewodniczący parlamentu i jego dwóch zastępców, minister i trzech posłów. Trzydziestu innych zostało rannych.

Do ulicznych starć dochodziło podczas obu wygranych przez Koczariana prezydenckich elekcji w 1998 i 2003 r. Gdy w 2008 r. zwycięzcą wyborów ogłoszono Sarkisjana, w rozruchach w Erywaniu zginęło co najmniej dziesięć osób; żeby przywrócić spokój, trzeba było wprowadzić w kraju stan wyjątkowy.

Ostatnie pięć lat rządów prezydenta Sarkisjana zapisało się w pamięci Ormian jako czas zwątpienia w demokrację, którą rządzący zawłaszczyli i ujeździli tak, by służyła wyłącznie im samym, zapewniała święty spokój i rządy po wsze czasy. Ludzie stracili wiarę w to, że mogą cokolwiek zmienić przestrzegając demokratycznych zwyczajów: kartką do głosowania. Nabrali zaś przekonania, że jedynym sposobem, by upominać się o krzywdy i ukrócić samowolę władz, są demonstracje i rozruchy.

Spodziewano się więc, że gdy po upływie drugiej i ostatniej prezydenckiej pięciolatki Sarkisjan postanowi panować dalej jako premier, w Erywaniu dojdzie do nowych zamieszek. Spodziewano się też, że rządzący, jak zwykle, będą bronić władzy za wszelką cenę, że poślą przeciw demonstrantom policję i wojsko.

Nikt nie sądził, że pójdzie tak łatwo, że Sarkisjan ustąpi szybko i bez oporu. Że reżim, z pozoru niewzruszony, okaże się zużyty, zmęczony sobą i słaby. Tak jak zmurszałe okazały się kiedyś komunistyczne porządki, przeciw którym na erywańskich placach zbierali się młodzi żądający wolności.

Mogłoby się nawet wydawać, że nic się nie zmieniło. Plac Lenina nazywa się dziś co prawda placem Republiki, a Teatralnemu nadano imię Wolności. Ale jak dawniej zbierają się tam młodzi marzący o rewolucji, która raz na zawsze odmieni podłą codzienność. Kiedyś przeciw nieznośnemu życiu buntowali się dzisiejsi 50-latkowie. Teraz na ulice i place wyszli synowie dawnych buntowników, rozczarowani tym, co otrzymali po ojcach w spadku.

Prawie jak partyzant

Nikol Paszinian, rocznik 1975, był za młody, by uczestniczyć w obalaniu komunizmu czy walczyć w karabaskiej wojnie. Dziś, z piątym krzyżykiem na karku i czwórką dzieci, w tym z 18-letnim synem, trudno mu uchodzić za młodzieżowca, rówieśnika buntowników.

A jednak młodzi, choć podejrzliwi wobec starszych, to jemu zaufali i bez wahania wybrali na przywódcę rewolucji. Ujął uczciwością, otwartością i odwagą, a zwłaszcza tym, że jak nikt inny potrafił słuchać i rozmawiać. Przemawiając na wiecach mówił nie tylko to, co młodzi chcieli usłyszeć, ale to, co sami, gdyby potrafili, pragnęliby wykrzyczeć. Kiedyś tak przemawiał Lewon Ter-Petrosjan, gdy domagał się dla Ormian wolności.

Paszinian mówił głównie o biedzie, upokorzeniu i beznadziei, na które skazali zwykłych ludzi ich niewdzięczni przywódcy, pyszni, chciwi, nienasyceni i obłudni. „Ale koniec z tym! – wygrażał pięścią. – Przyszedł i na was kres!”. Mówił to z takim przekonaniem, że ludzie wierzyli mu, choć jeszcze niedawno mało kto wiedział o jego istnieniu.

15 lat temu był dziennikarzem, wzywanym nieustannie do sądów za artykuły oskarżające rządzących o złodziejstwo. Dziesięć lat temu uczestniczył w krwawych rozruchach, które wybuchły po wygranej Sarkisjana w wyborach prezydenckich. A gdy zostały stłumione, przez ponad rok ukrywał się, ścigany listami gończymi jako wichrzyciel, rzekomo współwinny śmierci demonstrantów.

W końcu sam zgłosił się na policję. Skazany na siedem lat więzienia, dzięki prezydenckiej amnestii wyszedł po roku. Pięć lat temu został posłem niewielkiej partii Umowa Obywatelska, a przed rokiem bez powodzenia ubiegał się o stanowisko burmistrza Erywania.

Na wiec na placu Republiki nie przyszedł jednak w poselskim garniturze, gładko ogolony i pod krawatem, lecz brodaty, w spodniach-bojówkach, w bawełnianej wojskowej koszulce i czarnej baseballowej czapce z napisem „Odwagi!”. Wyglądał niemal jak partyzant.

Planował rewolucję już od roku – odkąd rządząca Partia Republikańska wygrała wybory parlamentarne, a jej szef Sarkisjan zaczął szykować się do przeprowadzki z pałacu prezydenckiego do gabinetu premiera. Nikol Paszinian z towarzyszami wymyślili, że jak kiedyś Mahatma Gandhi ruszą pieszo po kraju, aby buntować ludzi przeciw złej władzy, i w końcu zbiorą dość zwolenników, by na ich czele ruszyć na stolicę i przejąć stery państwa.

Buntownik premierem

Choć mało kto wierzył w powodzenie marszu, gdy 1 kwietnia – w prima aprilis – Paszinian ruszył z Gjumri w wielką wędrówkę. Gdy 12 dni później dotarł do Erywania, na placu Republiki zbierali się już ludzie, aby sprzeciwić się dalszym rządom Sarkisjana. Paszinian już nigdzie nie szedł, lecz dołączył do wiecujących (stąd jego przyodziewek włóczykija).

Błyskawicznie stał się bożyszczem wiecowych tłumów. Wciąż przemawiał, wszystkim dowodził, wszędzie go było pełno, dla każdego znalazł czas i uwagę. Wystarczyło mu dziesięć dni, by unieruchomić stolicę i zmusić Sarkisjana do ustąpienia. Minął kolejny tydzień, a odsunął od władzy rządzącą partię i zażądał dla siebie stanowiska premiera.

Kiedy Partia Republikańska odmówiła, zwolennicy Pasziniana na jego wezwanie sparaliżowali cały kraj. Postawieni pod ścianą rządzący Republikanie poddali się i pogodzili z faktem, że przez najbliższe miesiące będą pewnie jedyną na świecie opozycyjną partią mającą większość w parlamencie. I przyparci do muru przez rewolucyjne tłumy 8 maja wybrali w końcu Pasziniana na premiera.

Na wynik głosowania na placu Republiki czekał wezwany przez Pasziniana wielotysięczny tłum.

W sojuszu z Rosją

Przeciwnicy Pasziniana uważają go za awanturnika, który może i nadaje się na opozycyjnego posła, ale na premiera już nie. Nikt nie zaprzeczy, że wie, jak rozmawiać z ludźmi. Ale trudno nawet powiedzieć, jakie ma poglądy. Jako poseł opowiadał się np. za tym, żeby Armenia wycofała się z tworzonej przez Rosję Unii Euroazjatyckiej oraz z paktu obronnego, zrzeszającego kraje powstałe na gruzach Związku Sowieckiego.

Tymczasem dziś, będąc jeszcze pretendentem do władzy, przekonywał, że żadnych zmian w polityce zagranicznej nie chce, i że za najważniejszą sojuszniczkę Armenii uważa Rosję. Tę Rosję, która występuje w roli protektora Ormian, która utrzymuje w ich kraju dwie bazy wojskowe, strzeże armeńskich granic i kontroluje niemal całą armeńską gospodarkę.

W ten sposób Paszinian wszedł w buty wszystkich poprzednich prezydentów i premierów w Erywaniu, którzy – nawet jeśli wcześniej sugerowali coś innego – koniec końców potwierdzali sojusz Armenii z Rosją.

Paszinian zapewnia, że rządzić wcale nie chce (a przynajmniej jeszcze nie teraz), władza potrzebna mu jest zaś tylko po to, aby rozpisać nowe wybory i dopilnować ich uczciwości. Mówi, że tylko on może to zapewnić.

On jeden, Nikol Paszinian, jedyny sprawiedliwy. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018