Droga Janiny L.

Najpierw zabrali jej dzieci. Potem ją – z dworca PKP do szpitala psychiatrycznego. Mówią, że tam pękło jej serce.

05.10.2015

Czyta się kilka minut

 / il. Hana Slaninova
/ il. Hana Slaninova

Niektórzy oskarżali Janinę L., że nie była dobrą matką. Inni mówili, że była dobrą, ale nieporadną. Odkąd zaczęli zabierać jej dzieci, była w drodze. Różne były to drogi. Krótkie, 24-kilometrowe, długie, 260-kilometrowe. Z połączeniami dobrymi i bez połączeń. Wszystkie drogi prowadziły do dzieci.

Z ostatniej Janina L. nie wróciła.

Stacja XI

Ze szpitala psychiatrycznego 16-letnia Kinga, córka Janiny L., pamięta wpatrzone w nią oczy chorych.
Bała się ich. Wielkich, nieruchomych, zamglonych. Takich wcześniej nie widziała.

Kobiety szeptały:
– W nocy postawiła łóżko w pionie.
– Schowała się za nim.
– Uciec chciała.

Kinga przeszła obok nich pospiesznie. Zatrzymała się przy łóżku mamy. Janina L. leżała z przywiązanymi do ram nadgarstkami.

Stacja I

Kinga widziała się z mamą w domu, 8 września. Na koniec. Miały za sobą ciężką noc. O drugiej nad ranem spotkały się w korytarzu. Kinga wstała do toalety. Janina L. nie położyła się jeszcze, krążyła między kuchnią a pokojem. Przed szóstą siedziała na łóżku. Parząc kawę, Kinga obserwowała mamę przez uchylone drzwi. Płakała. W skrzyżowanych na piersiach rękach ściskała czerwony dziecięcy sweter. Na kolanach miała album ze zdjęciami. Był zamknięty, ale Kinga wiedziała, że to ten, w którym trzymała ich zdjęcia z czasów, kiedy byli jeszcze mali. Z czwórki rodzeństwa najstarszy jest Adam, ma 19 lat, później jest ona, Łukasz – dwa lata od niej młodszy, i Magda – 12-latka.

– Dobrze się czujesz mamo?
Nie odpowiedziała.

Mniej mówi od kilku dni. Odkąd zawiozła Łukasza do Dobrodzienia. Tam, w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym, ma mu być lepiej. Podobnie jak dwa lata wcześniej jej dzieciom miało być lepiej w domu dziecka.

Stacja II

Janina L. skończyła szkołę specjalną i zawodową, wyuczyła się na kucharkę; nie pracuje, tylko czasami sprząta przystanki autobusowe w gminie. Mąż na rencie. Mieszkają tuż przy ruchliwej szosie, parę kilometrów od granicy województw śląskiego i małopolskiego. Jednopiętrowy dom; pranie rozwieszone na płocie. Kilku sąsiadów; z tyłu zabudowań las.

Do przedszkola mają niecałe trzy kilometry wzdłuż szosy, do szkoły bliżej. Samochodu nie mają.
Kiedy Kinga i Adam są mali, Janina L. zawozi ich do przedszkola, a później do szkoły, na rowerze. Dziewczynkę z kręconymi blond włosami wkłada do wiklinowego koszyczka, zamontowanego na kierownicy. Chłopczyka o rumianych policzkach sadza na bagażniku.

Nauczyciele z lokalnej podstawówki mówią, że jeśli któreś z dzieci zapomniało ekierki albo zeszytu, wracała po nie do domu. Była, kiedy zaczynały się lekcje. Była, kiedy się kończyły. Czasami siedziała przed wejściem do szkoły, na betonowych schodach. Czasami na ławce, na korytarzu. Zwykle w długiej spódnicy i o kilka rozmiarów za dużej bluzce. Czekała. A kiedy drzwi sali się otwierały, rozpościerała ramiona. W domu, na dużym stole, rozkładała podręczniki i razem z dziećmi odrabiała zadania. Niektóre były dla niej trudne. W szkole pytała, jak dzieci sobie radzą, czy są grzeczne. Nie opuściła żadnej wywiadówki.

Kiedy na początku roku zabrakło jej na podręczniki, prosiła, by nauczyciele je skserowali. Martwiła się, kiedy cała klasa jechała na wycieczkę w góry, a ich nie było stać. Jak wychowawczyni mówiła, że pomoże i dopłaci, płakała. Obiecywała, że odda. I oddawała. Pytała, czy w ramach wdzięczności może umyć w domu okna. „Paniczko” – zwracała się do nauczycielek, drzwi otwierała, przepuszczała. Kiedy odśnieżała gminny parking i widziała nadjeżdżający samochód, biegła, by łopatą odgarnąć śnieg sprzed drzwi.

Kinga skończyła szóstą klasę z czerwonym paskiem na świadectwie. Adam niektóre klasy musiał powtarzać.
O odebraniu dzieci Janinie L. nikt jeszcze nie myśli. To się zmieni, gdy naukę zacznie młodsze rodzeństwo. Nie pójdą jednak do tej samej szkoły, którą skończyli Adam i Kinga, tylko – przez wzgląd na swoje możliwości – do Zespołu Szkół nr 3 Specjalnych im. Janusza Korczaka w Pszczynie. Do placówki oddalonej od domu L. o 12 km będzie ich dowoził bus.

Stacja III

W lutym 2013 r. państwo L. dowiadują się, że Sąd Rejonowy w Pszczynie ograniczył ich władzę rodzicielską, a dzieci mają zostać umieszczone w instytucjonalnej pieczy zastępczej.

Decyzję – pisze sąd – podjęto „z powodu niezaradności życiowej rodziców oraz ich niewydolności opiekuńczo-wychowawczej, ponadto złych warunków bytowych rodziny, poważnych zaniedbań higienicznych u dzieci oraz demoralizacji dzieci”.

O problemach w rodzinie L. sąd zawiadomili pedagodzy z Zespołu Szkół Specjalnych. Zwracali uwagę na „poważne zaniedbania higieniczne dzieci, ubrania niestosowne do wieku dzieci, agresywne zachowanie dzieci w szkole, w tym wobec matki, brak zainteresowania sytuacją dzieci ze strony ojca”.

Janina L. z decyzją sądu się nie zgadza. I dzieci oddać nie chce.

Młodsze kurator zabiera ze szkoły 18 września. Dwamiesiące później, 20 listopada, przyjeżdża do domu po Adama i Kingę. Dzwonek do drzwi o siódmej rano. Na spakowanie się mają kilkanaście minut. Kinga zabiera tylko to, co najpotrzebniejsze, szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów i prostownicę. Wszystko w niewielkiej torebce. Adam nie zabiera niczego. Janina L. płacze. – Wyciągnę was stamtąd – obiecuje.


Stacja IV

Cała czwórka trafia do Centrum Wsparcia Dziecka i Rodziny „Przystań” w Pszczynie. Teraz Janina L. ma do nich dalej, rowerem nie dojedzie. Z wioski ostatnie busy doPszczyny odjeżdżają po 17. W drugą stronę – kilkadziesiąt minut później. Na weekend mogą do domu wrócić razem. Janina L. jeździ więc po dzieci w każdy piątek po 15., a odwozi w każdą niedzielę ostatnim busem. Kiedy już je odprowadzi, próbuje złapać stopa do domu. Nie zawsze udaje się od razu. Zdarza się, że nie udaje się wcale.

Ci, którzy ją znają, zatrzymują się. Wsiada. Czasami przemarznięta. Innym razem przemoknięta. Zwykle osłabiona. Opowiada o dzieciach. Martwi się, czy teraz, kiedy nie może być obok na co dzień, nie stanie się im coś złego w drodze do szkoły. Najbardziej jednak tym, że to przez nią mieszkają w domu dziecka.

Stacja V

W gabinecie Grzegorza Kuczery, dyrektora Zespołu Szkół nr 3 Specjalnych im. Janusza Korczaka jest monitor pokazujący obraz z korytarza. Kamera jest skierowana na ławkę, na której czekam.

– To było nasze wspólne stanowisko, pedagoga, wychowawców, moje – mówi dyrektor, gdy pytam, dlaczego wnioskowali o odebranie Janinie L. dzieci.

Dyrektor nie ma wątpliwości: to była jedynie słuszna decyzja, a jej podjęcie wyszło dzieciom na dobre. – Rodzina niedomagała – mówi. O szczegółach niedomagania rozmawiać nie chce. Podobnie jak szkolna pedagog, do której dzwoni w trakcie naszej rozmowy.

Stacja VI

Ludzie z wioski mówią, że Janina L. kochała swoje dzieci. Mówią też, że nie potrafiła o nie zadbać. Choć była kucharką, gotować nie lubiła. W domu zwykle nie sprzątała. Sama też zadbana nie była. Włosy krótko ścięte, bluzki umorusane. Kiedy dzieci były małe, wyglądały podobnie. Na okrągło te same ubrania. Czasami za duże, innym razem za małe. Zwykle nieuprane. Zawsze niemodne. Kiedy wychowawcy dzwonili, że dzieci mają wszy, zabierała je do domu, czyściła głowy i strzygła. Dzień później włosy sterczały każdy w inną stronę.

O to, żeby w domu było, co trzeba, dbała sama. Kiedy w sąsiednich wioskach Caritas rozdawał dary, doczepiała do roweru drewnianą przyczepkę na kółkach i zwoziła: cukier, mleko, mąkę, kaszę, makarony. Kiedy organizowano wystawki nieużywanych mebli, znosiła lampy, fotele, szafki. Kiedy zbliżała się zima, załatwiała opał.

Pomagali sąsiedzi. Czasami ktoś samochodem zawiózł, przywiózł. Wspierała gminna pomoc społeczna. Zaglądał ksiądz. Zwłaszcza wtedy, kiedy Janina L. obraziła się na Pana Boga, że pozwolił zabrać jej dzieci, i przestała chodzić do kościoła. Ksiądz tłumaczył, że na Pana Boga nie ma się co obrażać. Uwierzyła mu, poszła do spowiedzi.

Stacja VII

Poza sądem i pszczyńską szkołą decyzji o odebraniu dzieci nie rozumiał nikt.

Dzieci też nie wiedziały, dlaczego nie mogą mieszkać w domu. Kinga myśli, że to przez wszystkie złe rzeczy, które jej bracia zrobili jeszcze przed tym, zanim trafili do domu dziecka. Nie słuchali mamy, za nic mieli jej słowa.

Z Łukaszem największy problem był rano. Ledwo zjadł śniadanie, od razu uciekał do lasu. Janina L. mogła wołać, prosić. Wszystko na nic. Innym razem zamykał się w łazience i wychodził po kilku godzinach. Tak – coraz częściej – udawało mu się uniknąć lekcji w pszczyńskiej szkole. Nie chciał się uczyć i kropka. Z wiekiem stawał się też coraz bardziej agresywny, głównie wobec matki, rzadziej w szkole.

Przewinienia Adama były poważniejsze. Jego koledzy z podstawówki mówią, że był bystry, tyle że uczyć się nie chciał. Że szybko ulegał wpływom otoczenia. Kiedy miał wokół siebie dobrych kolegów, z nim też nie było problemów. Kiedy wpadał w złe towarzystwo, stawał się taki jak ono. Miarka się przebrała, gdy w sklepie spożywczym zagroził sprzedawczyni nożem i zażądał pieniędzy. Wtedy trafił na kilka miesięcy do aresztu.

Janina L. obwiniała się, że to przez nią. Że nie wychowała, jak należy. Może zbyt łagodna była, za wiele przebaczała. Odwiedzała Adama za kratkami.

Janina L. wie, że teraz, kiedy jej dzieci są w domu dziecka, w jej domu wiele musi się zmienić. I zmienia się. Ściany w pokoju Kingi, wcześniej fioletowe, teraz są jasne. W miejscu małej lampy pojawia się duża, na podłodze panele, na ścianach w kuchni kafelki. A do sądu płyną pisane przez Janinę L. wnioski o zwolnienie dzieci z placówki.

Dzieci też chcą wrócić. Magda wieczorami przychodzi do Kingi, by się przytulić. Czasami płacze. Kinga nie lubi nowego miejsca. Dobrze dogaduje się z panią psycholog, gorzej z jedną z wychowawczyń. Ta ma ją straszyć, choć, jak przyznaje dyrektor placówki, takie zachowania są niedopuszczalne.

Kinga wspomina jednak, że słyszała od wychowawczyni, iż za karę nie pojedzie na weekend do domu.
Kiedy jednej soboty została, wychowawczyni miała jej powiedzieć: „Inne dzieci nie mają w ogóle rodziców. Nie mają gdzie wracać”.

Kinga tego, że już nigdy nie zamieszka w domu, bała się najbardziej.
Chodziła spać wcześnie, przed 18. Żeby dojechać do swojego gimnazjum w wiosce, wstawała przed piątą rano.

Po czterech miesiącach w domu dziecka ważyła 11 kilogramów mniej.
W końcu uciekła do domu. Nie na długo.

Stacja VIII

Pierwszy dom dziecka opuścił Adam, 24 lutego 2014 r. był już pełnoletni. Miesiąc później wyszła Kinga. Tamtą datę pamięta bardzo dobrze: 28 marca 2014 r. Na mamę czekała w oknie pokoju, który dzieliła z trzema innymi dziewczynami. Kiedy zobaczyła, że Janina L. idzie radosna, wiedziała, że się udało. Tego samego dnia wróciły razem do domu. Już na stałe. Magda i Łukasz musieli poczekać jeszcze pół roku, do 20 listopada 2014 r.

Elżbieta Moskal, dyrektor Centrum Wsparcia Dziecka i Rodziny „Przystań” w Pszczynie, przyznaje, że jej współpraca z Janiną L. była przez cały czas pobytu dzieci w placówce bardzo dobra. Że popierała jej starania o odzyskanie dzieci.
Eksperci, którzy zajmują się pieczą zastępczą, nie mają wątpliwości. Cztery miesiące – w przypadku starszych dzieci, i nieco ponad rok – w przypadku młodszych, pokazują, że w rodzinie Janiny L. nie było poważnych problemów. Gdyby były, uporanie się z nimi w tak krótkim czasie nie byłoby możliwe.

Stacja IX

Na początku tego roku szkolnego Janina L. odwozi młodszego syna do Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Dobrodzieniu. To placówka dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnością umysłową w stopniu lekkim i umiarkowanym. Przy szkole funkcjonuje internat, w którym Łukasz ma mieszkać.

Janina L. nie chce kolejnej rozłąki z dzieckiem. Zwłaszcza że teraz będzie ich dzieliło 130 kilometrów. Podpisuje jednak wniosek o przyjęcie Łukasza do placówki i dowozi orzeczenie o zagrożeniu niedostosowaniem społecznym dziecka, wydane przez lokalną poradnię psychologiczno-pedagogiczną.

Wraca późno, po 22. Idzie jeszcze do sąsiadki. Wypija kawę i herbatę, zjada dwie kanapki. Płacze. Opowiada o nowym miejscu Łukasza, o tym, że zabrakło jej na bilet, bo choć pieniądze miała wyliczone, to Łukasz chciał tic taki. Więc mu kupiła.

1 września zawozi mu tylko część rzeczy z listy 52 wymaganych przez placówkę. Są na niej m.in.: 2 piżamy z długim rękawem, 10 par majtek, tyle samo par skarpetek, 4pary krótkich spodenek, po dwie – długich jeansowych i dresowych, 5 swetrów, kurtki na różne pory roku, po dwie pary butów sportowych i tenisówek, 4 szczoteczki do zębów, 8 mydeł w kostce, 4 szampony, 2 pięciokilogramowe proszki do prania, ryza papieru A4, 20 zeszytów, do tego przybory szkolne, podręczniki. Dużo jak dla Janiny L.

Resztę planuje dowieźć w kolejnym tygodniu. 7 września, w poniedziałek wieczorem, sprawdza połączenia.
Kinga pierwszy raz od miesięcy widzi mamę słuchającą radia. Zwykle czas spędzała w swoim pokoju, niedaleko kuchni. Ale od kilku dni jest „jakaś nieswoja”, osowiała, smutna, milcząca.

We wtorek, 8 września, miały iść na busa razem. Janina L. wyszła jednak wcześniej. Do dużej, niebieskiej torby na kółkach zapakowała rzeczy dla Łukasza: proszki, podręczniki, trochę ubrań i okularki do pływania.

Kiedy Kinga usłyszała, że mama krząta się przy wyjściu, zawołała ją jeszcze i wyjrzała na korytarz. Zobaczyła torbę przejeżdżającą już przez próg. Janina L. wyszła bez słowa. Kinga była przekonana, że spotkają się za chwilę na przystanku. Gdy tam dotarła, mamy już nie było. Poszła pieszo, najpewniej na przystanek w sąsiedniej wiosce.
Kinga się martwiła. Zadzwoniła do mamy po dziewiątej. Ta nie odebrała.

Stacja X

Pociąg EN 76 „ELF”, relacji Katowice–Zwardoń, którym Janina L. miała dojechać do syna, wyjechał z Katowic o godz. 9.46. W bezprzedziałowym wagonie siedziało kilka osób.

Na prośbę konduktora o okazanie biletu Janina L. miała coś krzyknąć.

Konduktor nie zrozumiał jej słów. Pytał: dokąd jedzie, gdzie mieszka, czy podróżuje sama? Janina L. nie odpowiadała. Nie zareagowała też, gdy powiedział, że wezwie policję.

Pociąg dojeżdżał do stacji Tychy. Tam, na peronie, czekali na Janinę L. dwaj policjanci. Pracownicy kolei przyznają, że całe zajście nie spowodowało opóźnień w rozkładzie.

Wychodząc z pociągu, Janina L. ciągnęła za sobą torbę. Z raportu policyjnego wynika, że była godzina 10.07.
Poszli w stronę radiowozu. Najpierw rozmawiali przy nim, ale kiedy Janina L. spróbowała uciec, wsadzili ją do środka.

Przeszukali jej bagaż. Znaleźli dowód osobisty. Zwrócili się do niej po imieniu. Nie zareagowała. Nie odpowiedziała też na ich pytania: czy wie, gdzie jest, dokąd jedzie, czy podróżuje sama.

O 10.23 wezwali karetkę. 19 minut później ambulans był na miejscu. Kierownik zespołu ratownictwa medycznego ze Stacji Pogotowia Ratunkowego w Tychach podjął decyzję o przewiezieniu Janiny L. do Państwowego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Rybniku.

Ani podczas rozmowy z policjantami, ani podczas transportu karetką Janina L. nie była agresywna. Nie robiła też niczego, co wskazywałoby, że zamierza targnąć się na swoje zdrowie lub życie. Jadący z nią ratownicy medyczni twierdzą, że do szpitala dojechała w pozycji siedzącej.

Z karty medycznych czynności ratunkowych Janiny L.: ciśnienie 140/80; tętno 63, 16 oddechów na minutę, tony serca czyste/głośne.

Na izbę przyjęć rybnickiego szpitala psychiatrycznego dotarli o 12.06.
Decyzję o hospitalizacji podjął tamtejszy lekarz dyżurny. Janina L. została skierowana na Oddział VI Psychiatryczny Ogólny. Ze wstępnych badań na oddziale: stan somatyczny ogólny pacjentki dobry.


Stacja XII

Z informacji zanotowanych przez lekarzy podczas przyjmowania Janiny L. wynika, że była wystraszona, czuła zagrożenie, szarpała pielęgniarki za odzież. Opowiadała o synu.

Rzucała się na podłogę. Nie chciała wstać. Stawiała opór przy połykaniu leków. Wezwano grupę interwencyjną. Po badaniach została unieruchomiona na osiem i pół godziny.

W szpitalu odwiedza ją siostra. Do łóżka prowadzi siostrę pielęgniarka. Janina L. jest przywiązana pasami.
– Niech pani powie, chciała sobie pani zrobić krzywdę, prawda? – pyta pielęgniarka.
Janina L. nie odpowiada.

– Chcesz wodę? – pyta siostra.
Chce. Szklankę trzyma obiema rękami.
Mówi o Adamie, pyta, czy zabrała go policja.

Siostra przyjeżdża do Janiny L. także w piątek, 11 września. – Zmieniona była – mówi. – Miała głębokie cienie pod oczami. Wpatrywała się w jedno miejsce.

Kiedy poszły do sali, gdzie pacjenci mogą przyjmować gości, Janina L. powłóczyła nogami. Kiedy wróciły, nie potrafiła położyć się samodzielnie. Najpierw uklękła na łóżku. Potem próbowała zejść. Znów usiadła.

Kiedy się żegnały, mocno się przytuliła. Nie chciała puścić siostry.

Kwadrans przed drugą w nocy pielęgniarki znalazły Janinę L. leżącą na łóżku z twarzą w poduszce. Z dokumentacji medycznej wynika, że przyczyną śmierci było nagłe zatrzymanie krążenia. Podjęta akcja resuscytacyjna nie powiodła się. O 2.32 stwierdzono zgon.

Szpital zlecił wykonanie sekcji zwłok, bo – jak przyznał dyrektor placówki Andrzej Krawczyk – przyczyny śmierci Janiny L. były niejasne. Prokuratury nie zawiadomił, ponieważ – jak mówił – nie ma takiego obowiązku, jeśli nie było udziału osób trzecich.

Prokuratura po naszym telefonie poprosiła szpital o dokumentację. Po przejrzeniu jej nie chce wszczynać postępowania.

Stacja XIII

Janina L. nigdy nie leczyła się psychiatrycznie. Na udostępnienie przez szpital dokumentacji medycznej i wyników sekcji zwłok jej rodzina czekała ponad dwa tygodnie. W protokole sekcyjnym przy „rozpoznaniu klinicznym” jest zapis, że nastąpił „zgon nagły z powodu nieznanej przyczyny”. W epikryzie wymieniono: chorobę niedokrwienną serca, obrzęk płuc, miażdżycę naczyń tętniczych, stłuszczenie wątroby, niewydolność wielonarządową.

Janina L. miała 41 lat.

Jeszcze kilka dni wcześniej jeździła na rowerze. Od trzech dni była tylko coraz bardziej smutna. Zdarzało się, że zamykała się na dłużej w łazience. Albo nakazywała mężowi ruchem ręki, by milczał. Sprawiała wrażenie, jakby się przed kimś ukrywała. Mówiła stale o dzieciach. Bała się o nie. Śniła, że dzieje im się krzywda.

Kinga mówi, że ordynatorka odczytała im jako powód śmierci mamy silną psychozę, miażdżycę i chorobę niedokrwienną serca. Powiedziała też, że zadaniem szpitala jest wyciszenie pacjenta i uspokojenie go. Oraz doprowadzenie do tego, by pacjent zaczął współpracować.
W wiosce mówią, że Janinie L. serce pękło. ©℗

Imiona dzieci Janiny L. zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2015