Dowolność słowa

Już od dawna internet nie jest pośrednikiem, drogą, która pozwoli nam dojechać do wybranej świątyni. Sam stał się tą świątynią, ba – zbiorowym bogiem.

28.08.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA
FOT. GRAŻYNA MAKARA

Codziennie miliardy wiernych idą do niego, by zapytać: „Jak żyć?”. Powierzają mu wątpliwości, szukają w nim relacji, nadziei, pielęgnują duszę. Porannym i wieczornym „scrollowaniem” Facebooka wielu z nas zastąpiło pacierze. Sieć jest wszechogarniająca. Czas idoli osobowych się skończył; dziś idol jest jeden, cała reszta to jedynie goście zaproszeni przezeń na występy. Nic dziwnego, że gdy tylko pojawiają się pomysły regulowania internetu, współcześni reagują tak, jakby ktoś próbował reglamentować im dostęp do powietrza.

Oto przykład: „Gazeta Wyborcza” ogłosiła, że prawo do komentowania tekstów zamieszczonych w internetowym wydaniu zamierza dać wyłącznie prenumeratorom. Jakiż lament! Ideologiczni przeciwnicy dziennika zaraz zaczęli dąć (jak to oni), że oto michnikowska sotnia po raz kolejny idzie gwałcić gimnazjum płochych a szlachetnych dziewic, jakim bez wątpienia jest dyżurujące dotąd na forum „Wyborczej” grono wyznawców Szeregowego Posła i jego „polhungaryzmu”. Wielu mniej odlecianych znajomych też zgłaszało jednak swoje nieukontentowanie, pisząc, że to zamach na wolność słowa, że tak się tępi pluralizm... Otóż myślę, że jest dokładnie na odwrót.

Wolność słowa nie jest wszak tożsama z dowolnością słowa. Ani też z jego rozwolnieniem. Zasada ogólna jest prosta: mam mieć prawo do wyrażania swojej opinii. Wyrażam ją jednak w przestrzeni, w której współistnieje ze mną siedem miliardów ludzi. A każdy z nich ma swoje prawa. Prawo do wolności słowa musi więc kohabitować z innymi, regulującymi życie społeczności. Podlega takim samym ograniczeniom jak choćby wolność posiadania dóbr. Gdy zapragnę mieć rower, nie mogę przecież pójść i wyrwać go dziecku lub staruszce. Czy nie warto poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego w świecie, w którym oczywiste jest dla nas to, że nie można kraść, przestało być oczywiste to, że nie można kogoś oczerniać, opisywać wulgaryzmami, życzyć mu śmierci?

Po drugie, wolność słowa bywa ograniczona okolicznościami. Kto z państwa chciałby, by Pipiściński, który odczuł właśnie publicystyczne parcie i bezwzględną konieczność natychmiastowego popuszczenia światozbawczej refleksji, zrealizował owo swoje święte prawo w waszym salonie, gdy wy właśnie chcecie obejrzeć w spokoju film albo uraczyć się dyskusją z przyjaciółmi? A kiedy mu to uniemożliwicie, krzyczał, że to cenzura? Powtarzam to wszystkim, którzy częstują mnie tekstami o „wolności słowa” na moim facebookowym profilu. Absolutną „wolność słowa” proszę sobie realizować w swojej przestrzeni, tam z godnością przyjmować hejterów, czytać bluzgi, nic mi do tego. Tu jest przestrzeń opalikowana przeze mnie i obowiązują w niej moje zasady. „Święte prawo” ma się do życia, do wolności, do dachu nad głową, do wody, do mieszkania, do rzetelnej informacji. Nie do wylewania wszystkiego u każdego, jak leci.

Takie 20 lat temu, gdy zaczynałem pracę w dziennikarstwie, próg wejścia do debaty publicznej był w innym zgoła miejscu niż dzisiaj. Chciałeś zaprezentować swoje poglądy? Musiałeś napisać tekst. Tekst czytało dwóch albo czterech redaktorów. Nie zmieniali ci tez czy point – badali spójność argumentacji, prosili o wyjaśnienia. Dziś? Publicystą zostaje się, kupując pakiet danych w Orange albo Playu. Tekst oszołoma albo stylizacyjne wyznania żony futbolisty wyświetlają się na tym samym ekranie i w oczach wielu ważą tyle samo co esej naukowca, pisany przez kilka miesięcy reportaż albo encyklika. Czy to źle, że Bastylia została zburzona, i teraz lud może gadać z mównic, dotąd zarezerwowanych dla takiej czy innej kasty? Odwróćmy pytanie: a czy to dobrze? Czy dziś, gdy na forum każdy może zostać obrzucony porcją odchodów, gdy fabryki fałszywych informacji 24/7 wypluwają z siebie manipulacje, gdy politycy otwarcie przyznają się do trzymania na smyczy band twitterowych trolli – naprawdę żyje nam się fajniej? Stajemy się mądrzejszymi ludźmi? Bardziej wiemy już, gdzie iść, gdy (na moich oczach) tyle samo lajków zdobywa cytat z Jana Pawła II oraz bluzg na wyborcę innej partii? To jest ten pluralizm, za który mam teraz ginąć? Wolność słowa, która otworzy bramy raju?

Po tym, co w przestrzeni publicznej wylewa się z Polaków po Smoleńsku, nikt nie przekona mnie już, że fundamentalnym warunkiem rozwoju jest „niczym nieskrępowana wymiana myśli”. Okazało się bowiem, że zupełnie inaczej definiujemy pojęcie „myśli”. Jasne, widzę sens w tym, by, gdy ktoś pisze ewidentne głupoty, komentujący demos miał możliwość sprostowania jego tez. Nie o to się tu jednak spieramy – czy w ogóle się spierać, czy grać w piłkę. Ale o to, czy da się w nią sensownie grać po zniesieniu – w imię świętej wolności – zasad. Gdy usunięto sędziów, nie ma żółtych kartek, a na boisko w każdej chwili wbiec może każdy, strzelając do dowolnej bramki.

Kiedy „Wyborcza” zamknie dostęp do forum grupom nie czytających, ale toczących swoje fekalne wojny trolli, i gdy to samo zrobi druga strona, być może ludzie rzeczywiście okopią się w swoich internetowych grajdołkach. Ale znów – czy gdy walczyli na terytorium przeciwnika, było z tego wiele dobra? Podziały społeczne w ciągu ostatnich lat zmniejszyły się czy katastrofalnie zwiększyły? Że bez możliwości otwartej nawalanki w necie byłoby jeszcze gorzej? A skąd wiadomo, że nie byłoby lepiej? A może ludzie nie zapominaliby tak łatwo, że nie są awatarami? I gdyby jeden z drugim miał rzucić drugiemu w twarz: „ty kaczy faszysto” albo: „ty KOD-omito”, toby jednak nie rzucił, bo gdy człowiek stoi przed tobą i jeszcze może trzyma dziecko za rękę, to jakoś tak głupio? A gdy choć raz rzuci w internecie, łatwiej mu będzie zrobić to później w realu? Przecież dostał za to siedem lajków i cztery „Wow!”. Znaczy się: i można, i warto.

Internet, świat mediów, to nie osobny byt, nie rzeczywistość, a narzędzie do jej obsługi. A skoro tak (o czym wiemy od czasów Wieży Babel), prawo miłości zawsze powinno być nadrzędne wobec prawa do słowotoku. To, że mogę mówić, ani na chwilę nie zwalnia mnie z konieczności dopytywania siebie: czy (tu, teraz, w ten sposób) mówić powinienem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2017