Książki do wstrzyknięcia

DOROTA KOTAS: Wcześniej było tam graffiti z wąsatą gębą. Taki mam widok z okna. Nie podobał mi się, więc pomalowałam błękitną farbą całą ścianę, a żeby nie była nudna, napisałam na niej „czułość”, ale to było dawno. Potem na dole ktoś dopisał „seks”, co mi się spodobało, ale niestety później ktoś to słowo zamalował i na razie tak zostało.
Spójrz w prawo: na ścianie jest inne graffiti – różowe UFO. Lubię je, bo jest odleciane, podobnie jak „lipcowa lesba” na podwórku obok, chociaż nie mam pojęcia, czy to jest afirmacja, czy może ktoś miał na myśli co innego. W dodatku „lesba” jest napisana na różowo i pod skosem – ten brak pionu jest ujmujący, bo wykracza z porządku, łamie dyscyplinę. A zwróciłaś uwagę na hasło w przejściu: „strefa wolna od nienawiści”? Nikt nie wierzy, kiedy mówię, że to nie ja pisałam.
Samo imię – Orlando. Jest dla kogoś, kto może być kimkolwiek zechce. Podoba mi się, jakie jest pojemne i nie narzuca żadnej konkretnej formy. Lubię to w języku, kiedy jest na wolności, a nie lubię, kiedy słowa są zbyt jednoznaczne. Ja też wolę nazywać siebie Kotas niż Dorota.
To miasto nie jest jednoznacznie piękne. Z okna mam widok na śmietnik, więc kiepsko, ale często znajduję w nim piękne meble, więc dobrze. Jest też sporo darmowego jedzenia po terminie przydatności. Żywiłam się w taki sposób długo, kiedy oszczędzałam. Nie tylko z biedy. Podobało mi się, że mogłam upolować niespodziewane produkty. Jednego dnia – zwiędłe marchewki, a innego – dziesiątki opakowań kinder czekolady. Czasami przez kilka dni z rzędu jadłam tylko i wyłącznie guacamole. Pod tym względem miasto jest wygodne i pożywne.
Mocno wierzę w to, że jeśli ktoś lubi historie, to na pewno lubi i docenia również garderobę z drugiej ręki. Może poczuć się kimś innym. Ubranie zamyka ciała w formie – dlatego tak kusi, by mieć je wszystkie. Kocham ubrania, ale najbardziej te brzydkie i stare. Zależy mi, by były miękkie i ciepłe, stąd słabość do polarów. Kiedyś miałam fazę na kombinezony robotnicze. Wszystkie były za duże, ale mam maszynę do szycia, więc to nie problem. Orlando też się przebiera, bo konwencja płci wymaga, aby stosować się do pewnych reguł. Na szczęście można je przekraczać. Dostrzega się wtedy, jak niewygodna jest damska garderoba.
Przecież zupełnie inaczej żyje się z ciałem ubranym w sukienkę, a inaczej w polarze z kapturem i dużą ilością kieszeni, do których mieszczą się ręce.
Nie planowałam nigdy posiadania rasowego psa. Jednak sam się zjawił, ktoś w wakacje zostawił go w lesie. Teraz Ruta ma 10 lat, ale najczęściej zachowuje się jak szczeniak, tyle że o siwym pysku i z atakami padaczki, które zdarzają się, gdy ma zbyt wiele emocji. Gdy była młodsza, skończyła kurs na dogoterapeutkę. Odwiedzałyśmy razem pacjentów m.in. w Centrum Alzheimera. Wizyty prawie zawsze zaczynałyśmy u pani Basi, która nie mówiła, w ogóle się nie poruszała, drgały jej tylko powieki. Całymi dniami leżała w łóżku przed włączonym telewizorem. Niektórzy mówili, że kiedy do pokoju wchodzą psy, to ona leciutko się uśmiecha, tak jakby kiedyś miała psa i dobre wspomnienia.
Moja dziewczyna na to nie pozwala. Kiedyś było tak, zawsze byłam z psem, a jeśli gdzieś nie mogłam z nim być, to obrażałam się strasznie i postanawiałam nigdy więcej tam nie wracać. Nie chciałam w ogóle przebywać w miejscach, gdzie dla zwierząt obowiązywał zakaz wstępu, bo to wydawało mi się zbyt niesprawiedliwe.
Udawałam, że to mój pies terapeutyczny, który musi mi towarzyszyć, bo rzeczywiście mam autyzm, choć wtedy nie miałam na to żadnych dokumentów. Jednak to działało, więc studiowałam razem z Rutką socjologię i antropologię płci. Pies chodził ze mną na wykłady, czasami siedział na krześle przy stole, ale głównie spał w nogach i nikomu nie przeszkadzał. Z czasem powiększyła się moja rodzina, weszłam w związek, przygarnęłam dwa koty – i teraz wszystkie zwierzęta śpią razem w kuchni. W moim domu muszą być zwierzęta.
Mam słabość do przedmiotów z przeszłością. Tę szafeczkę, co wisi nad twoją głową, kupiłyśmy od pana, który powiedział, że stanowiła wyposażenie gabinetu pielęgniarki. I rzeczywiście wewnątrz znalazłyśmy stare leki, gazy, bandaże, nieklejące się już plastry. Matka Boska, ta na górnej półeczce, ma trochę obdrapaną twarz, bo jest z targu staroci we Wrocławiu, kosztowała 10 zł. Kiedy wyjeżdżamy gdzieś z moją dziewczyną, najpierw sprawdzamy, co jest w okolicy i nie są to nigdy muzea, tylko raczej miejsca, w których można szperać, najlepiej z ogromem rzeczy ustawionych w kartonach na podłodze. Mamy mapę z pinezkami – targi staroci i lumpeksy zaznaczone są sercem. Kupujemy to, co nas jakoś woła – na przykład w Bytomiu złotą skrzynkę za 30 zł. Pani, która ją nam sprzedawała, powiedziała, że to „markowa skrzynka po kawie Jacobs”. Potem zapytała, na co tę skrzynkę chcemy przeznaczyć. My na to, że na kapliczkę na działce ROD. I wtedy zapaliły się jej oczy: widać było, jak nam zazdrości, że sama na to nie wpadła.
Kupiłam ją właściwie za Gdynię, bo pieniądze z Conrada zostawiłam sobie na życie, by nie pracować, tylko mieć więcej czasu na pisanie. Działka to moje sanatorium. Ekscytuje mnie wszystko, co nadaje się do zasadzenia. Zbieram różne dziwne nasiona i sprawdzam, czy coś z nich wyrośnie. Mamy szklarnię – zbudowałyśmy ją same ze starych okien. Jest też wanna, w której urządzamy kąpiele – w upalne dni wanna w ogrodzie ratuje nam życie. Rosną stare drzewa – najważniejszy powód, dla którego wybrałam tę, a nie inną działkę. Podobno te drzewa mają już ponad 80 lat, krzewy tyle samo. Przez całą zimę jem naleśniki z dżemem z wiśni albo agrestoporzeczki, które zbieram na swojej działce, i snuję fantazje o przyszłym sezonie: czy zaowocuje świdośliwa? na jaki kolor pomalować wannę w tym roku? – i tym podobne.
W gimnazjum byłam oazówką. Kiedy mnie to znudziło, cała rodzina przemieniła się akurat w katolików-radykałów. W tym wydaniu religia służyła głównie do tego, by osądzać i oceniać innych. W domu, z którego pochodzę, religia często przybierała formy groteskowe: mieliśmy obraz z Jezusem w wersji 3D – prezent od babci. Obwieściła, że Jezus będzie u nas wisiał, dopóki grzech nie zniknie z tego domu. Trójwymiarowy Jezus kiwał się na krzyżu w przód i w tył, mrugał okiem, krew się leje, a w tle są fioletowe chmury. Wszystko wydrukowane na licznych warstwach plastiku.
Mieszkaliśmy w Garwolinie, na obrzeżach miasta, przy obwodnicy, którą wtedy budowano. Podświetlane kapliczki i stare kobiety, które w maju śpiewały pod posążkiem na skrzyżowaniach dróg, to było coś wyjątkowego. Brałam w tym udział, bo miło było siedzieć na skrzyżowaniu i śpiewać piosenki. Ciepły wieczór, pani mieszkająca w domu na rogu rozdaje teksty na kartkach, a reszta przepisuje je sobie do zeszytu. Mam sentyment do tych pieśni.
To raczej folklor i sposób na spędzanie razem czasu. Szczególnie podobają mi się kolędy – im starsze i im smutniejsze, tym podobają mi się bardziej. Lubię też pieśni, w których mieszają się słowa z różnych języków, trochę po polsku, trochę łemkowszczyzny. Jest w nich coś transowego, kiedy śpiewa się je zimą, przy stole, po nocach, a za oknem jest mróz – czas się w pewnym sensie zatrzymuje. To też element spotykania się z ludźmi i robienia razem czegoś niecodziennego.
W Garwolinie nie było rozrywek. Jedyną alternatywę stanowiło harcerstwo. Oaza była okazją do poznawania innych osób. Mogłam brać udział w wyjazdach, stosunkowo tanich, moich rodziców było na to stać. Rekolekcje trwały 15 dni, każdy dzień miał mieć symbolikę innej tajemnicy różańca. Chodziłam też na pielgrzymki do Częstochowy, gdyż pociągał mnie ich survivalowy klimat: spanie w namiotach, gotowanie na butlach z gazem i mycie się po domach u obcych ludzi.
Całkiem sporo lesbijek, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Byłam w grupie dziewczyn, wszystkie mniej więcej w moim wieku, a opiekowała się nami animatorka starsza o sześć lat, studentka. To wszystko miało aurę romantyczności: siedziało się przy zapalonej świecy i prowadziło głębokie rozmowy. Na spotkaniach jadłyśmy żelki kupowane na sztuki w sklepie naprzeciwko kościoła, czytałyśmy ezoteryczne opowiadania o „ciepłym i puchatym” oraz modliłyśmy się o dobrych mężów. Po modlitwach była gra w mafię. Podobało mi się też wchodzenie do niedostępnych miejsc, np. czuwania z leżeniem na podłodze przy samym ołtarzu – panowała tam taka intymna atmosfera, dziewczyny płakały ze wzruszenia. Oraz ogniska przy plebaniach: młodzi księża grający na gitarach, czasem opowiadali o swoich tragicznych miłościach. Pisałyśmy modlitwy wiernych, które odczytywałyśmy w trakcie mszy i wszyscy nas słuchali, my mówiłyśmy: „Ciebie prosimy”, a ludzie odpowiadali: „wysłuchaj nas Panie” – było super. Czułam się lepsza od wszystkich, którzy kończyli te refreny, ponieważ mogłam je zapodawać i wymyślić sama, za kogo modli się cały kościół.
Im byłam starsza, tym wyraźniej widziałam hipokryzję i rzeczy, które już mi nie odpowiadały. Kłopotliwa była dla mnie zwłaszcza moda maryjna – od dziewcząt wymagało się chodzenia w rękawach do łokcia i spódnicy za kolana. Klęczałyśmy przed księdzem, który kontrolował, czy nasze spódnice dotykają do podłogi. Na obozach chłopcy zgłaszali się do dziewczyn per „aniołki” – wykonywałyśmy im na czołach znak krzyża i całowałyśmy w czoło. Bardzo nie chciało mi się tego robić, ale raczej nie było przestrzeni na odmowę i oczywiście księża też zgłaszali się po „aniołki” na dobranoc. Na pierwszym wyjeździe wiele dzieci płakało z tęsknoty, a klerycy je pocieszali. Apostazji dokonałam mieszkając już w Warszawie. Nie chciałam być przypisana do struktury, której poglądów nie podzielam.
Formalność. Powiedziałam: jeśli Kościół uważa, że ja „jestem chora na homoseksualizm”, albo że jestem „zarazą”, to nie chcę być w jego statystykach. Ksiądz, na którego trafiłam, nie był tym zdziwiony i nie dyskutował.
Na studiach. Nie miałam na to języka, gdy byłam nastolatką. Oczywiście wiedziałam, że istnieją geje i lesbijki, ale głównie teoretycznie, i myślałam, że to jakieś złe osoby. Mężczyźni homoseksualni są bardziej obecni w świadomości społecznej. Równocześnie wiele osób uważa, że geje mają trudniej niż lesbijki, muszą się ukrywać, istnieje wobec nich silniejszy ostracyzm. Tymczasem lesbijki traktowane są jako obiekt fantazji erotycznych mężczyzn, nakłada się na nie kategorię porno, tak jakby cała ich tożsamość sprowadzała się do jednego wątku. Jak się kogoś seksualizuje, to także unieważnia – lesbijki traktowane są jak przyjaciółki, a ich tożsamość jako coś tymczasowego, chwilowy kaprys.
Gdy byłam nastolatką, czytałam blogi lesbijek, próbowałam rozkminić, kim one właściwie są i jak żyją. Wydawały się całkowicie zwyczajne. Ale Kościół przed nimi ostrzegał, a ja nie miałam nikogo, z kim mogłabym to przegadać, nie myślałam też, że to może być coś o mnie. Odkrywanie siebie jako lesbijki to był więc długotrwały proces sprawdzania, oczywiście z wielkim poczuciem winy, że pójdę za to do piekła.
Teraz mam poczucie winy, że kiedyś miałam takie poczucie winy. Pewnie mogłabym mieć lżejsze życie, bez zadręczania się, gdybym tylko urodziła się w większym mieście, w innej rodzinie i trochę później.
Zaskakuje, że powieść z 1928 r. jest napisana tak swobodnie. To, kto jest jakiej płci, nie jest głównym tematem, a rodzajem żartu. Czy Orlando jest mężczyzną czy kobietą – nie zmienia zupełnie tego, kim właściwie jest. Zmieniają się tylko atrybuty, stroje, zachowanie ludzi wokół. Wynika z tego, że płeć jest rodzajem kostiumu, który można zmienić. ©
DOROTA KOTAS (1994) jest pisarką. Za swoją pierwszą książkę „Pustostany” (2019) otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii proza, Nagrodę Conrada i nominację do Nagrody im. W. Gombrowicza za najlepszy debiut. W Wydawnictwie Literackim ukazała się właśnie powieść Virginii Woolf „Orlando” w tłumaczeniu Tomasza Bieronia i ze wstępem Doroty Kotas.
Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Masz konto? Zaloguj się
365 zł 115 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)