Donbas we krwi

Nie doszłoby do zestrzelenia cywilnego samolotu pod Donieckiem, gdyby nie „pełzająca interwencja” Rosji. Oto opowieść o dramacie ludzi ze wschodniej Ukrainy.

20.07.2014

Czyta się kilka minut

Mieszkańcy Semeniwki poszkodowani w walkach sił rządowych z separatystami. Zagłębie Donieckie, 15 lipca 2014 r. / Fot. Alex Kuzmin / DEMOTIX / CORBIS
Mieszkańcy Semeniwki poszkodowani w walkach sił rządowych z separatystami. Zagłębie Donieckie, 15 lipca 2014 r. / Fot. Alex Kuzmin / DEMOTIX / CORBIS

Nowe walki, kolejne ofiary: to codzienna porcja informacji, jakie przynoszą ukraińskie media. Nie tylko na wschodzie kraju, lecz także media lokalne, prowincjonalne z centralnych i zachodnich obwodów – te ostatnie szczególnie wyczulone na los żołnierzy na przykład z Kołomyi, Wołynia czy Połtawy, rzuconych pod Łuhańsk.

Od kwietnia po stronie ukraińskiej samych tylko wojskowych i żołnierzy Gwardii Narodowej zginęło niemal trzystu, rannych jest około tysiąca. Ofiar cywilnych i ofiar po stronie separatystów nikt nie jest w stanie zliczyć.

Dziś miejscem walk staje się metropolia doniecka. Okoliczne miejscowości, ostrzeliwane przez artylerię, opustoszały. – Ludzi zmęczyli separatyści. Myślę, że mało kto jeszcze w nich wierzy – mówi Artem z Doniecka. Ale wielu mieszkańców postanowiło wybrać swoisty ketman. – Jestem przyjacielem Donieckiej Republiki – tak mówi Roman separatystom, gdy ich spotyka. Gdy odchodzi dalej, dodaje po cichu: – To szumowiny.

Choć Rosja coraz bardziej angażuje się w konflikt – przerzucając stale przez granicę ciężki sprzęt i nowych „ochotników” – separatyści są rozczarowani, że jak dotąd, do minionego czwartku, Kreml nie dokonał otwartej inwazji. Komendant wojskowy „Donieckiej Republiki”, Rosjanin Igor Girkin (pseudonim „Strełkow”) co chwila prosi Putina o wsparcie. Rosja na razie najwyraźniej nie chce angażować się oficjalnie – nieoficjalnie czyni to nieustannie. Ale to najwyraźniej za mało, by pokonać Ukraińców, którzy w końcu przeszli do kontrofensywy.


Wojenny walc


Jeszcze w maju, po nielegalnym „referendum” – zgodnie z którym powstała „Doniecka Republika Ludowa”, nieuznana przez nikogo – w Doniecku toczyło się aktywne życie. Na bulwarze Puszkina, który prowadzi do Obwodowej Administracji Państwowej, od marca okupowanej przez separatystów, nadal było pełno ludzi; siedzieli na ławkach i w knajpach.

Dziś lokale są niemal puste. – Mamy znacznie mniej klientów. Wszystko przez to, co się dzieje w naszym obwodzie – mówi kelnerka Oksana w kawiarni na bulwarze. Tutaj jednak i tak sytuacja jest niezła: sporo lokali pracuje. Gdzie indziej trzeba się naszukać, by znaleźć otwarty sklep czy restaurację. – To nie jest tak, że wszyscy wyjechali. Wielu ludzi siedzi w domach, boją się wychodzić na ulicę – twierdzi Pawło, taksówkarz (gdy chce się wjechać na teren kontrolowany przez separatystów, taksówka jest paradoksalnie niezłym środkiem komunikacji). Aleksandr Borodaj, tytułujący się premierem „Donieckiej Republiki”, twierdzi, że z miasta wyjechało dotąd 70 tys. ludzi, prawie co dziesiąty mieszkaniec. Zweryfikować tego nie sposób.

Pawło uważa, że poparcie dla separatystów znacznie spadło wśród mieszkańców, którzy są teraz przestraszeni i zmęczeni. – Kradną auta. Po prostu: jak im się spodoba, to biorą. Przecież te wszystkie drogie SUV-y nie były ich – mówi. – Już nawet nie noszę zegarka, żeby go nie stracić – dodaje. Sam też nie popiera separatystów, ale nie chce na razie opuszczać Doniecka. – Nie mam rodziny gdzie indziej, która przygarnęłaby mnie na stałe. Nie wiem, jak miałbym z żoną i dwójką dzieci ułożyć sobie gdzieś życie na nowo, bez żadnego wsparcia – mówi.

A życie w Doniecku staje się coraz trudniejsze. Walki dotarły już na obrzeża miasta, wkrótce mogą ogarnąć centrum. Na drzwiach klatek schodowych są rozmieszczone informacje, w której piwnicy można się schować, gdy zacznie się ostrzał. Jest też coraz więcej mniejszych niedogodności – mniejszych w porównaniu z ostrzałem – jak ograniczony dostęp do ciepłej wody czy coraz mniej bankomatów, z których można wypłacić pieniądze. Na razie nie ma problemów z jedzeniem. Ale niewykluczone, że i one się zaczną – tak było w Sławiańsku, dopiero niedawno opuszczonym przez separatystów.

Ci ostatni próbują tworzyć wrażenie, że wszystko jest w porządku. Jednego wieczora organizują wieczór walca. Mieli na niego przyjechać bojownicy, ale większości nie udało się przybyć ze względu na toczące się walki. Kolejnego dnia rozstawili scenę, na której występowały (anonimowe) zespoły. Na oba „wydarzenia kulturalne” przyszło może po kilkadziesiąt osób.


Miasteczko duchów


W Marince pod Donieckiem ostrzał artyleryjski trwa od kilku dni. Zginęło kilka, inni mówią, że kilkanaście osób cywilnych. Kto strzela? Separatyści twierdzą, że Ukraińcy. – Wszyscy głosowaliśmy w referendum na „Doniecką Republikę”. Nie jesteśmy im potrzebni – mówi Garik, emeryt. Nie chciał uciekać, choć w jego dom trafił pocisk. – To moja ziemia, nie chcę się wyprowadzać – mówi.

Garik twierdzi, że został ostatnim mieszkańcem Marinki, że wszyscy inni wyjechali. Naprawdę jest jedną z kilkudziesięciu osób, które zostały. Po pierwszym ostrzale miasteczko szybko opustoszało. Co jakiś czas odjeżdżały tylko auta wypchane rzeczami. Ludzie biorą, co mogą, bo wiedzą, że może już nie być po co wracać. Gdy pocisk artyleryjski wpadnie do mieszkania, nie ma nawet czego zbierać. A jeśli pocisk nie wpadnie, to przyjdą złodzieje.

W trakcie kolejnych bombardowań już niespecjalnie miał kto uciekać. Podczas jednego z ostrzałów dwóch starszych mężczyzn chowa się do piwnicy. Nie planują się stąd ruszać, wolą pić wódkę. Inny mężczyzna siedzi na ławce. Nie wygląda na przestraszonego. – Jestem ochrzczony – mówi z obojętnym wyrazem twarzy. W tle wybuchy: raz blisko, czasem dalej.

Na pobliskiej tzw. blokadzie – ufortyfikowanym przydrożnym posterunku – kilku separatystów wciąż kontroluje auta. Reszta oddziału schowała się w bunkrze, zbudowanym jeszcze w czasach sowieckich. Tu też wyraźnie słychać wybuchające pociski. Wyrzutnia rakiet nie bez kozery nazywa się „Grad”. Pociski uderzają w ziemię co ułamek sekundy.


Do zobaczenia we Lwowie


W bunkrze spotykam kilkanaście osób. Mało kto ma za sobą dłuższą służbę wojskową. Są tu na przykład mechanik, górnik, kowal; tak się przedstawiają. – Nie noszę kamizelki kuloodpornej, zamiast tego mam modlitwę. Ona mnie obroni – mówi mężczyzna, który przedstawia się pseudonimem „Wal”. Wokół ręki przewiązał opaskę z Psalmem 80. „Zachowaj nas przy życiu, byśmy wzywali Twojego imienia. / Panie, Boże Zastępów, odnów nas i ukaż Twe pogodne oblicze, abyśmy doznali zbawienia”. – Tego kule się nie imają – mówi.

Największym doświadczeniem może pochwalić się dowódca, pseudonim „Kimeryjczyk” (czyli, w wolnym przekładzie: „Człowiek z Krymu”). Mówi, że przez 25 lat służył w donieckiej milicji. W oddziale jest też jego syn, pseudonim „Francuz”.

Zanim „Kimeryjczyk” dołączył w marcu do separatystów, miał mało spokojne zakończenie kariery w milicji. Mówi, że wiele dni stał na kijowskim Majdanie. – Byliśmy tam, żeby pilnować porządku – twierdzi. O protestach ma jak najgorszą opinię: uważa, że to sami demonstranci zastrzelili swoich współtowarzyszy w lutym, by wywrzeć presję na ówczesnym prezydencie Janukowyczu. Winę za to ma ponosić już na wpół mityczny Prawy Sektor – nacjonalistyczna koalicja, która powstała na początku Majdanu. „Kimeryjczyk” przekonuje, że teraz Sektor strzela do ukraińskich żołnierzy, którzy próbują dezerterować.

Są przekonani, że wygrają. – Zwyciężymy, bo po naszej stronie jest prawda – mówi „Wal”. – Jeszcze napijemy się kawy we Lwowie – uśmiecha się szeroko. Dowódca też jest przekonany o zwycięstwie, choć nie spodziewa się pomocy z Rosji. – Jest tu nas może pięćdziesięciu, może dostaniemy posiłki, może będzie nas stu – zastanawia się. Ale zapewnia, że będzie walczyć do końca. Nawet jeśli na Rosję nie ma co liczyć.


Z batalionem „Donbas”


Artemiwsk, jakiś czas później – już na terenie kontrolowanym przez armię ukraińską.

Scena jak z filmu. Wieczorem pod hotel podjeżdżają dwa czarne auta. Pierwszy wjeżdża mercedes z niebiesko-żółtymi naklejkami „zjednoczona Ukraina”. Za nim SUV. W środku ludzie z karabinami i w mundurach. Dziennikarze dosiadają się – i za chwilę zostaną zawiezieni do bazy ochotniczego batalionu „Donbas” (jeszcze niedawno był to internat). „Donbas” to słynna jednostka ochotnicza, liczy 500 ludzi.

Na parkingu przed internatem transporter opancerzony. – Jak nalejesz diesla, możesz jechać – mówi chłopak, który przedstawia się pseudonimem „Boost” (także w batalionie „Donbas” używają pseudonimów: z obawy o los bliskich, którzy zostali na terenie kontrolowanym przez separatystów). – Od państwa nie dostajemy złamanego grosza. Niby mamy dostawać 1300 hrywien żołdu miesięcznie, ale jeszcze ich nie widzieliśmy. Nie o pieniądze tu chodzi – dodaje.

Od niedawna batalion „Donbas” podlega oficjalnie ukraińskiej Gwardii Narodowej. Wcześniej był jednostką paramilitarną. Ochotnicy mówią, że teraz czekają na zgodę Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aby założyć oficjalnie kolejne dwa bataliony: „Krym” i „Łuhańsk”. – Chce się do nas dołączyć trzy tysiące ludzi – twierdzi „Boost”.

Takie oddziały jak „Donbas” różnią się od tych, które od początku podlegały oficjalnym strukturom państwa. Bo „Donbas” to nie tylko wojsko – to także podmiot polityczny. Niedawno grupa ochotników z „Donbasu” pojechała do Kijowa, zorganizowali demonstrację pod siedzibą prezydenta Poroszenki. Domagali się wprowadzenia stanu wojennego i dozbrojenia ukraińskich sił, by „zniszczyć terrorystów”.

– Wcześniej myślałem o tym, że po konflikcie zaangażujemy się w politykę. Ale tam jest tyle brudu, że nie wiem, czy chcemy się w tym babrać – mówi dowódca batalionu „Donbas”, legendarny dziś wśród Ukraińców Semen Semenczenko. – Oczywiście to nie znaczy, że nie bierzemy odpowiedzialności. Jesteśmy w stanie wziąć ją na siebie w każdym momencie.


Gorłówka, królestwo „Biesa”


Przed internatem-bazą – kilka aut; niektóre mają ślady po kulach. W jednym: otwór na wysokości głowy kierowcy. – W środku był cały we krwi – mówi gwardzista, który wiózł nas z hotelu. – Żeby to było zrozumiałe: to oni, separatyści, zaczęli nas, Ukraińców, atakować naprawdę mocno, więc im odpowiadamy – jakby się tłumaczy.

Rusza kolumna, złożona z czterech aut. Mamy objechać linię frontu. Pierwsze to „auto bojowe”: pick-up, na pace pięciu żołnierzy, na dachu zamontowany cekaem. Gdy opuszczamy miasto, przeładowują broń i uważnie się rozglądają. Za nimi dżip, w nim gwardzista i dwóch dziennikarzy. Potem kolejne auto z dziennikarzami. Kolumnę zamyka mercedes z gwardzistami.

„Boost” instruuje dziennikarzy. – Słuchajcie tego, kto z wami jedzie, to przeżyjecie. Tutaj napis „prasa” was nie ochroni.

Etap pierwszy: najbardziej niebezpieczna blokada, w kierunku Gorłówki. Miasto leży koło Artemiwska, wciąż jest kontrolowane przez separatystów. To właśnie Rosjanie z Gorłówki porwali w minionym tygodniu katolickiego księdza Wiktora Wąsowicza (polskiego pochodzenia).

W Gorłówce rządzi grupa dowodzona przez Rosjanina Igora Bezlera, pseudonim „Bies”. Za jego sprawą miasto zostało uznane za najstraszniejsze i najniebezpieczniejsze. Na nagraniach w sieci „Bies” chwalił się, że dokonał egzekucji dwóch ukraińskich jeńców. „Nie jeźdź tam!” – powtarzał niemal każdy na pytanie, jak wygląda sytuacja w Gorłówce. Tylko quasi-oficjalni przedstawiciele „Donieckiej Republiki” twierdzili, że nie ma się czego bać. Ale nie wspomnieli, że „Bies” niespecjalnie się nimi przejmuje. Od początku „powstania” w Donbasie Gorłówka to separatystyczne miasto-państwo, niechętnie współpracujące z innymi grupami zbrojnymi. Właśnie z grupą „Biesa” batalion „Donbas” ma najczęściej do czynienia.


Pozdrowienia dla separatystów


Gdy dojeżdżamy do linii frontu, na wysuniętej blokadzie nie ma nikogo. Na noc „Donbas” nie zostawia tu żołnierzy. – Separatyści boją się tutaj zapuszczać po nocy, a my nie chcemy niepotrzebnie narażać ludzi – mówi „Żak”, dowódca kompanii. Jest w pełnym rynsztunku, twarz pomalował farbami maskującymi.

Według wywiadowców, którzy dostarczają informacji batalionowi „Donbas”, w odległości czterech kilometrów jest stanowisko granatników; co chwila pojawiają się też informacje o ruchach separatystów. Ściany posterunku, z betonowych bloków, noszą ślady po pociskach. – Powinno tu stać regularne wojsko ukraińskie – mówi „Boost”. Ale regularnego wojska nie ma, więc to batalion „Donbas” robi wyrywkowe kontrole.

Zaczyna się dzień. Kilku ludzi obstawia pobocza, zabezpiecza teren. „Żak” co chwila ogląda teren przez lornetkę. Reszta oddziału kontroluje przejeżdżające auta. Kierowcy muszą otwierać bagażniki i schowki. – Ten kontrolujcie! – pokazuje na ciężarówkę z napisem „chleb”. Na takie „Żak” zwraca szczególną uwagę. Niedawno wywiadowcy donieśli, że w takich autach separatyści przerzucają broń. Podobno chcą odbudować swoją pozycję w strefach, nad którymi kontrolę przejęły niedawno siły ukraińskie.

Nasza kolumna rusza w dalszą drogę, tym razem na zachód. Samochody przejeżdżają przez miasteczko. Reakcje są różne. Wśród niektórych mieszkańców uzbrojeni mężczyźni wzbudzają strach, inni zachowują się, jakby był to najnormalniejszy widok na świecie. Są też tacy, którzy uśmiechają się i przyjaźnie machają do gwardzistów.

Kolejne blokady, kolejne posterunki. Tutaj stoją nie tylko gwardziści z różnych oddziałów ochotniczych, ale także regularna armia. Transportery opancerzone, czołgi. Na lufie jednego z nich napis: „Gorące pozdrowienia dla separatystów”.


Co jeszcze nadejdzie?


Semen Semenczenko, twórca i dowódca batalionu „Donbas”, mówi, że na zwycięstwo rewolucji, która zaczęła się na Majdanie, trzeba jeszcze poczekać. Że obalenie prezydenta Wiktora Janukowycza było tylko początkiem drogi. Że obecny konflikt z Rosją i wspieranym przez nią separatyzmem to kontynuacja tego procesu.

– Zwycięstwo nie może polegać na tym, że będziemy wywieszać ukraińskie flagi w każdym mieście. Zwyciężymy dopiero wtedy, gdy zbudujemy nowe państwo – mówi Semenczenko. – A to będzie trudne – dodaje. – Zżera nas korupcja, złodziejstwo, sprzedajność. To także przyczyna tego, co dzieje się teraz w Donbasie.

Dziś marzenia Semenczenki może zniweczyć przede wszystkim Rosja. W ostatnich dniach znów wzrosły obawy, że Kreml dokona otwartej już inwazji. – Jeszcze niedawno myślałem, że ten konflikt zakończy się do końca tego roku. Ale wygląda na to, że nie – mówi Semenczenko.

Także on nie wyklucza, że dojdzie do otwartej interwencji rosyjskiej. Na przykład pod pretekstem wprowadzenia „pokojowego kontyngentu”, który miałby „ustabilizować” sytuację.

– Co wtedy – Semenczenko powtarza pytanie. – Wtedy będzie otwarta wojna z Rosją. A my będziemy dalej walczyć.


Tekst ukończono 17 lipca w południe. O zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego pod Donieckiem oraz o politycznych skutkach tej tragedii piszemy w tym numerze, w dziale „Obraz Tygodnia".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2014