Don Kichot polskiej kultury

Wszyscy znają go dzięki ptakowi Dudiemu. Andrzej Dudziński przybrał nawet ksywkę „Dudi”. Ale czupryna trochę posiwiała: słynny malarz, grafik i ilustrator obchodzi 40-lecie pracy twórczej.

26.06.2012

Czyta się kilka minut

Andrzej Dudziński, "Dzika geometria 40", kredka olejowa i pastel /
Andrzej Dudziński, "Dzika geometria 40", kredka olejowa i pastel /

W Sopocie z czasów dzieciństwa – jak sam często powtarza – „socjalizm mieszał się z przedwojennością, a prowincjonalność z wielkim światem”. W klimacie odwilży 1956 roku działał choćby słynny trójmiejski teatr studencki Bim-Bom, a życie towarzyskie toczyło się przy stolikach w SPATiF-ie. – Taki klimat musiał obudzić ciąg do wielkiego świata – tłumaczy Dudziński.

Studiował architekturę na Politechnice Gdańskiej w latach 1966–1968, a następnie architekturę wnętrz i grafikę w gdańskiej PWSSP. Ale naukę ukończył na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, w pracowni Henryka Tomaszewskiego. Cóż, wyuczoną profesję szybko zdradził dla malarstwa, rysunku, plakatu, ilustracji prasowej. – To jedna ze zdrad podstawowych w życiu. Taka, która pozwala się uratować – mówi Dudziński.

Jeszcze jako student warszawskiej ASP zaczął publikować czarno-białe rysunki satyryczne w prasie: najpierw w miesięczniku „Polska”, potem w „Szpilkach” i w „Kulturze”. Pamięta swój pierwszy rysunek: żebrak siedzący przed katedrą, z której stoi tylko fasada, niczym z teatralnej scenografii. Podpis nie był konieczny.

W roku 1970 wyjechał do Londynu – na miesiąc. Został dwa lata. Tu nawiązał kontakt z Feliksem Topolskim, który szukającego pracy Dudzińskiego wysłał podobno do redakcji niszowych czasopism, takich jak „Ink”, „Frendz” czy „Time Out”. I tak się zaczął atak na światowe łamy. Ale ważniejsza od tych miejsc była atmosfera miasta żyjącego jeszcze zdobyczami rewolucji 1968 roku. Londyn wydawał się wtedy metropolią absolutnej wolności, stolicą obyczajowej swobody, mekką popkultury. Był dokładnie taki, jak w opowiadającym o latach 60. „Powiększeniu” Antonioniego: twórczy, szalony, nieobliczalny. Tu powstawała kultowa muzyka, sztuka, moda. Tu rodziła się sława Davida Bowiego, Vivienne Westwood, Richarda Hamiltona, Rolling Stonesów. Na scenie artystycznej nie brakowało pop-artu czy op-artu. Dla artystów to było spełnione marzenie o raju. Jak wspomina Andrzej Dudziński, to był jeden z najważniejszych przystanków w jego karierze artystycznej. – Dziś trudno to sobie wyobrazić, bo Londyn nieco zszarzał. Ale w tamtym czasie to było niezwykłe doznanie dla młodego człowieka. Być w miejscu, w którym ogniskowało się dosłownie wszystko, czym żył świat – tłumaczy.

Wraz z żoną, Magdaleną Dygat, córką znanego pisarza, „uwierzyli w Gierka”, w zmiany nad Wisłą. Postanowili wrócić. W Warszawie Dudziński obracał się w świecie intelektualnej elity: Jonasz Kofta, Kabaret Pod Egidą, Salon Niezależnych. Znów zaczął współpracę ze „Szpilkami”, w których narodziło się jego najsłynniejsze dziecko – ptak Dudi. To alter ego autora, obśmiewające absurdy PRL-u, łamiące reguły, „olewające system”. Trafił w swój czas: w Polsce epoki Gierka żywy był mit „Hair” i hipisów z Zachodu. Nie mógł się więc rozczochrany ptak nie spodobać czytelnikom. A sam Dudziński zagościł na łamach m.in. magazynu „Ty i Ja” czy „Polityki”. Później jego rysunki publikowały jeszcze m.in. „NaGłos”, „Przekrój”, „Radar”, „Rzeczpospolita”, „Gazeta Wyborcza”, „Tygodnik Powszechny”. Ale to było dużo później...

W 1977 roku artysta trafił na konferencję grafików do Aspen w stanie Kolorado. Nie wrócił do kraju, osiadł w Nowym Jorku. Znów metropolia żyjąca z adnotacją: „artystyczna nadaktywność”. Tam trafił do redakcji „The Atlantic Monthly”, „The Boston Globe”, „Newsweeka”, „New York Timesa”, „Playboya”, „The Rolling Stone”, „Vanity Fair”, „The Washington Post”, „Time’a”, a także największej gazety polonijnej – „Nowego Dziennika”. W 1981 roku Dudziński został pedagogiem na Wydziale Ilustracji w Parsons School of Design w Nowym Jorku.

Gdy podjął współpracę z dziennikiem „New York Times”, musiał porzucić swoje uwielbienie dla koloru. Wciąż bawił się kreską i aluzją, lecz wszystko toczyło się w rytmie czerni i bieli. – To był stan przejściowy, o czym doskonale wiedziałem, zresztą odreagowywałem to tworząc inne prace – mówi artysta. – To była gazeta dla inteligencji, której podobał się ten metaforyczny humor. Ale muszę dodać, że tamtejsi czytelnicy i redaktorzy, którzy nie przechodzili „treningu z cenzurą”, czasem nie rozumieli zbyt aluzyjnych rysunków. Zdarzało się, że trzeba je było nieco uprościć. I to była podstawowa różnica, którą wtedy widziałem między pracą w Polsce a w Stanach: u nas artysta był święty. Nie wyobrażam sobie, by „Literatura” zatrzymała rysunek Henryka Tomaszewskiego, choć czasem nikt nie wiedział, o co dokładnie mu chodziło. Łamy miały być forum dla autora. I w Polsce to rozumiano – zaznacza Dudziński.

W pracach tworzonych pod pseudonimem „Jan Kowalski”, powstających dla „NYT”, nie bał się pokazywać ludzi przygniecionych ciężarem komunistycznego reżimu. Stąd jego popularność w USA: rysunkowe komentarze o antysowieckim nastawieniu wpisały się w potrzeby tamtejszego rynku prasowego.

Dudziński w międzyczasie został laureatem wielu prestiżowych nagród, przyznawanych w kraju i za granicą, m.in. przez Międzynarodowe Targi Książki w Berlinie, Polskie Towarzystwo Wydawców Książek, Society of Newspaper Design, Society of Illustrators, The American Institute of Graphic Arts.

Na przełomie lat 80. i 90. pojawił się w twórczości Dudzińskiego drugi po Dudim sławny stwór – Pokrak. Początkowo był bohaterem obrazów, ale od 1992 roku na 6 lat zagościł na łamach „Tygodnika Powszechnego”, w którym Dudziński otrzymał stałą rubrykę na cotygodniową satyrę. To był zresztą ważny moment w życiu samego Dudzińskiego i jego żony: zapadła decyzja o powrocie do Polski. – Tamten czas był dla mnie ważny, stąd mój wielki sentyment do „Tygodnika Powszechnego”. Na tych łamach na nowo „urządzałem się” w Polsce – tłumaczy artysta.

Co ciekawe, znany z „Tygodnikowych” łamów Pokrak zdobył – podobnie jak Dudi – rzesze wiernych fanów. O ile wielbicielem Dudiego był np. Roland Topor, o tyle jego młodszego brata doceniał Czesław Miłosz, który jego purnonsens wywodził wprost z tradycji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i „Zielonej Gęsi”. Z kolei Stanisław Barańczak uważał Dudiego za Don Kichota polskiej kultury, u którego boku pojawił się Sancho Pansa, czyli Pokrak.

Ale Dudziński – co zresztą sam podkreśla – równolegle ze swą „satyryczną działalnością” pracował nad innymi projektami artystycznymi, w których rzeczywistość często wybiegała w stronę abstrakcji. W cyklu „Koperty” posługiwał się opakowaniami na listy. To miało być „studium przypadku”: tropił ślady, jakie na papierze zostawiono po drodze, którą list przeszedł od nadawcy do odbiorcy. Z pomocą przyszła kredka, akryl, czasem grafit. Powstawały dzieła, które artystę pokazały jako pogrobowca sztuki gestu. Poza tym jednak Dudziński tworzy także obrazy zdradzające jego zatrzymanie w równych odległościach pomiędzy rozmaitymi nurtami abstrakcji a surrealizmem. Nie boi się pomieszania form, porządków, zaskakujących zestawień, nakładania się technik – od kolażu, przez rysunek, po malarstwo.

Zdradza, że w latach 90. czas dzielił równo między Polskę i Stany Zjednoczone, lecz ostatnio ta równowaga przechyla się na korzyść kraju nad Wisłą. – Nawet Nowy Jork, z całą jego różnorodnością i twórczym pędem, może zmęczyć – tłumaczy Dudziński.

I żartuje – przy okazji jubileuszu – że już chyba „pora umierać”, skoro nawet noblista zdążył zachwycić się Pokrakiem, który wyszedł spod jego ręki: – To bardzo autorytatywne potwierdzenie wcześniejszych przypuszczeń – jeśli mogę sobie pozwolić po 40 latach pracy na mały komplement pod własnym adresem, choć wiem, że nie powinno się... – przerywa na moment, by dokończyć: – Nie, cofam, powinno się. Właśnie powinno. Dożyliśmy czasów, gdy zapomniano o kindersztubie. Dziś należy się chełpić, rozpychać, zachwycać samym sobą. Amerykański styl dotarł nad Wisłę i przenicował nas na wylot. Świat się skurczył, upodobnił do siebie, często na niekorzyść. Tylko ta odległość pozostała. A szkoda. Chciałbym, żeby Nowy Jork był nieco bliżej.


Wystawa potrwa do 4 września.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2012