Domowina

Pytanie o narodowość śląską można zadać inaczej: jak to możliwe, że region ten nie doczekał się dotychczas swojego „Hanemanna”?

14.10.2014

Czyta się kilka minut

Esej fotograficzny „Kostium dla miasta” / Fot. Bartek Barczyk / PROJEKT CENTRUM SCENOGRAFII POLSKIEJ
Esej fotograficzny „Kostium dla miasta” / Fot. Bartek Barczyk / PROJEKT CENTRUM SCENOGRAFII POLSKIEJ

Podobno Górny Śląsk przyciąga coraz mocniej. Słychać, że po latach kryzysu staje na równe nogi, że hałdy co prawda zarosły młodymi brzózkami, ale na miejsce górnictwa weszły biznesy inne, że kto chce przyzwoicie zarabiać, powinien przenieść się do Katowic. Turystów coraz więcej (4 mln rocznie – to robi wrażenie), szyb kopalniany i wstęga fabrycznego dymu w coraz mniejszym stopniu rządzą krajobrazem. Lasy, Jezu, jakie piękne lasy rosną w województwie śląskim, jakie piękne krajobrazy rozciągają się na południe od Gliwic. Czy widzieliście już zamek w Pszczynie, kopalnię Guido, centrum Zabrza, czy słyszeliście o malarzu Erwinie Sówce, co to na poważnie, nie dla śmiechu, św. Barbarę z kranikiem w wiadomym miejscu chce namalować, z kranika będzie ciekła kawa – napój dla górnika niezbędny? Erwin Sówka powiada, że Śląsk bywa złoty, że przypomina toruński piernik z kolorowymi ozdobami na polewie.


Ukryta opcja

Górny Śląsk przyciąga też uwagę specjalistów od sfer zgoła innych niż malarstwo naiwne czy struktura krajobrazu. Ponieważ gorzeje w nim najważniejsza obecnie dyskusja o tożsamości – nie wiem nawet, jakiego słowa użyć – etnicznej, narodowej, regionalnej, każdej z osobna i wszystkich razem. To nie Litwini z Puńska, nie Ukraińcy z Przemyśla ani Niemcy z Opola są dzisiaj na tak zwanej agendzie w kraju ogołoconym po wojnie z właściwie wszystkich mniejszości narodowych. Na Górnym Śląsku odżyły przysypane za PRL-u dążenia do autonomii, niezależności, do katalonizacji i uznania Ślązaków za osobny naród. Odżyły, żeby napotkać błyskawiczny odpór, oskarżenia o zdradę i „ukrytą opcję niemiecką”.

Jest więc Górny Śląsk pięknych lasów, klasztorów, gór i pałaców, jest i drugi, niewygodny, zamieszkały przez Hotentotów. Nie, to nie pomyłka. Tak radykalnego porównania do południowoafrykańskich ludów, podbitych przez Holendrów, używa czasem Zbigniew Kadłubek. Jest otwarcie artykułowane poczucie obcości wobec tego, co polskie. Jest wieloletnia katowicka awantura, w której jedni zaciekle bronią powstańców śląskich, inni zaś wskazują, że podejrzanie dobrze odnaleźli się oni w czasach PRL-u. Są w końcu zdania równie niepokojące jak te z eseju „Nagrobek ciotki Cili” Stefana Szymutki, zdania pokazujące odrębność tak zasadniczą, że mieszkańcom innych części kraju trudno w nią uwierzyć: „Nawet »Pan Tadeusz« wywoływał frustrację. Jak można było zachwycić się litewskim chłodnikiem, kiedy proszony obiad kojarzył się z tartymi kluskami i modrom kapustom? Jak można było czuć się swojo wśród kontuszowych gości, jeśli za uroczysty strój nauczono uważać czorny ancug i bioło koszula?”.

Spróbujmy zrekonstruować choć pokrótce to, o czym w folderach turystycznych nie ma wzmianki.


Pejzaże Twardocha

Jednym z najistotniejszych głosów w kwestii tożsamości wydaje się mało znany tekst Szczepana Twardocha „Tożsamość samotna”, opublikowany w 2012 r. w „Znaku”. Znakomity prozaik zostanie raczej zapamiętany za późniejsze zdanie „Pier... się, Polsko”, komentujące decyzję Sądu Najwyższego, który odmówił uznania Ślązaków za osobny naród. Szkoda, bo esej ten w błyskotliwy sposób zdaje sprawę z doświadczeń prywatnych, ale pomaga też zrozumieć fenomen społeczności, dla której Górny Śląsk jest punktem dojścia, centrum, kropką postawioną nad geograficzno-duchowym „i”.

Twardoch, w przeciwieństwie do większości swoich pisarskich rówieśników, również z niedalekich okolic, nie ma w sobie nic z nomady. Jego prywatna mapa wygląda na wyrysowaną bardzo zdecydowanie, i choć nie brak w niej miejsc odległych, punktem 0,0 pozostaje niewielki fragment, wytyczony toponimią, która dla większości z nas mówi niewiele. Las Łabędzki, Gierałtowice, Beksza, Wilcza, Golejów, Ostropa – miejsca te tworzą figurę, w której mieści się nie tylko dotychczasowe życie autora, ale też ponad trzysta lat historii jego rodziny.

„I to jest wszystko: nieregularny wielokąt, kilkaset kilometrów kwadratowych, jakieś dwadzieścia na trzydzieści. Wszystko w nim. Ja w nim, on we mnie, ja nim, on mną. Nie są to jedyne we mnie oswojone przestrzenie: należy do nich od dawna centrum Krakowa, wyznaczyłem główne szlaki przez Wisłę w Warszawie i przez Dunaj w Budapeszcie. Wiem, którym żlebem z doliny Bjørndalen należy wspiąć się na płaskowyż Fuglefjella i którędy potem iść do Colesdalen i że z Longyearbyen mogę dojść do Barenstburga, nie wyciągając wcale mapy i nocując nielegalnie (według norweskiego prawa) po nabrzeżnych chatkach. Nie potrzebuję również mapy, żeby w trzy dni (gdyby zależało mi na pośpiechu) przepłynąć z Węgorzewa do Rucianego i pamiętam nawet, jak z Central Parku dostać się na Wall Street – metrem albo długim spacerem, chociaż byłem tam tylko parę dni. W tamtych światach jednak mnie nie ma.

A moją ziemię przerastam jak grzybnia, sięgam myślą do martwych przodków w tej ziemi rozpuszczonych i razem z nimi płynę w jej sokach, melodia tego krajobrazu płynie w mojej krwi i odnajduję się w tym zrośnięciu z ziemią potężny, umocowany, jak bunkier, którego stalowa kopuła wieńczy betonowe podziemia – a jednocześnie żałosny, śmieszny, głupi, ograniczony, jak średniowieczny rzemieślniczy uczeń, który nigdy nie wyruszył w swoją podróż i nigdy czeladnikiem się nie stanie. Całe życie w świecie, w którym mógłbym poruszać się z zamkniętymi oczami”.

Na marginesie warto zauważyć, że bardzo podobny, i równie wdzięczny językowo chwyt, jakby onomastyka górnośląska posiadała w sobie moc tajemnych zaklęć, zastosował w „Lajermanie” Aleksander Nawarecki, pisząc w otwierającym książkę eseju „Pod klopsztangą”: „Rawa płynie przez śródmieście Katowic, a właściwie pod nim, co zawsze mnie dziwiło i przerażało. Natomiast Kłodnica przecina peryferie miasta. W jej górnym biegu, na pograniczu z Chorzowem i Rudą Śląską, tam, gdzie wpada rzeczułka Ślepiotka i potok Kokociniec, jest dosyć zielono, cicho i pusto. Wody, choć ciemne od przetaczanych ścieków, prąd mają bystry, meandrują malowniczo wśród bujnych łąk i karłowatych lasów, obok czynnych jeszcze hałd, szybów górniczych i splątanych sieci torów kolejowych. (...) Chadzam tam często, zwykle żółtym szlakiem albo czarnym – obok domu grabarza. Chętnie też opowiadam o tym zakątku, szczególnie cudzoziemcom – nie tylko dlatego, że są wrażliwi na ekologię, lecz także dla przyjemności wymawiania fraz: the Ślepiotka river, the Kokociniec stream”.



Przybliżenie

Wróćmy jednak do eseju Szczepana Twardocha. Gdyby poprzestać na zacytowanym fragmencie, pozostałby on wyłącznie pięknym literacko manifestem przywiązania do niewielkiego kawałka przestrzeni i nadawałby się do kolekcji sentymentalnych opisów prowincji, których w polskiej literaturze ostatniego ćwierćwiecza pojawiło się bardzo dużo. W „Tożsamości samotnej” pisarz idzie jednak znacznie dalej, badając w sobie ciągle obecne napięcie pomiędzy niemieckością, polskością i śląskością. W tej buchalterii prosta matematyka zawodzi, a znak równości zastąpiony jest przybliżeniem. Polskość? „Nie mogę się polskości wyprzeć, ani przyjąć jej za swoją. Nie jestem Polakiem tak jak Polakiem jest Polak i jednocześnie nie jestem Nie-Polakiem tak, jak Nie-Polakiem jest Niemiec czy Bantu”. Niemieckość? „Jest mi dziś bez wątpienia dalsza, niż byłaby komukolwiek z moich przodków”. Śląskość? „W końcu nie mam ochoty, ani charakterologicznej możliwości, by zostać działaczem. Nie wyobrażam sobie siebie w roli »budziciela śląskości«. Nie umiem przełknąć śmieszności różnych publicystycznych festiwali »śląskiej dumy«, tych wyliczanek noblistów (że więcej niż z Polski), Eichendorffa i śląskiej szlachty, którzy przecież ze współczesnymi plebejskimi Ślązakami mają niewiele więcej wspólnego niż Mickiewicz, Miłosz czy hetman Koniecpolski. Śmieszą mnie może nie tak, jak »Śląsk Opolski zawsze polski« tudzież »powroty odwiecznych piastowskich ziem do macierzy«, ale śmieszą. A śmieszność wydaje mi się gorsza od śmierci, bo zabija bardziej”.

Czy coś się z owego napięcia (choć równie adekwatna jest używana przez Twardocha figura kłącza) może wyłonić? Chyba jedynie z uporem podkreślana osobność, jednocześnie budowana na przywiązaniu do ziemi i głębokiej rezerwie wobec wszystkiego, co ponadindywidualne, niezależnie od tego, pod jaką flagą maszeruje. Naprawdę bliski pozostaje kawałek ziemi wraz z garstką najbliższych i przyjaciół, tytułowa domowina. „(...) polubiłem to słowo, chyba sztucznie importowane do śląszczyzny, bo lepiej pasuje niż »ojczyzna« albo zupełnie nie grający w moim uchu niemiecki Heimat. Domowina to coś otaczającego dom. Nie jest ona wspólnym dobrem, nie jest Lewiatanem, niczego nie daje i nie wymaga, bo domowina nie jest czymś zewnętrznym, z czym można się utożsamić. Ona jest we mnie, gdzie są jej granice. Ja jestem nią, jakby stanowiła osnowę, na której jestem utkany” – pisze autor „Morfiny”.


Kanon górnośląski

Pytanie o obecną tożsamość górnośląską można zadać inaczej: jak to możliwe, że region ten nie doczekał się po 1989 r. swojego „Hanemanna”? Książki, która z epickim rozmachem spróbowałaby spiąć świat przedwojenny z późniejszym, opisać biegnące w poprzek rodzin podziały, wojnę, dramat rozstań i późniejszą emigrację; która zdałaby sprawę z trójkolorowego tła, na jakim toczą się obecne dyskusje, z kłączy oplątujących „pnioki”, z wędrówek „ptoków” szukających na Górnym Śląsku swojego Eldorado? Czy też uznajemy, że ową pracę wykonał częściowo Horst Bienek?

Być może to rezerwa właśnie – jedyna recepta na schizofreniczną dialektykę bliskości i dystansu – sprawiła, że w ostatnim ćwierćwieczu Górny Śląsk nie doczekał się swojego Stefana Chwina, mistrza melancholii i precyzyjnego detalu jednocześnie. Przedwojenny mit wydaje się obarczony zbyt wieloma wątpliwościami, a bezkrytyczne przepisywanie go na język nowej prozy pozbawione sensu.

Dla większości górnośląskich rówieśników Twardocha śląskość nie jest najważniejszym problemem. W „Gnoju” Wojciecha Kuczoka geograficzny sztafaż nie ma wielkiego znaczenia, to książka, niestety, uniwersalna, rozgrywająca się w każdym mieście tego kraju. Żeby pokazać rozpad przedwojennego świata, akcję epickiej „Ziemi Nod” Radosław Kobierski umieścił w przedwojennym Tarnowie. Jedyną literacką próbą porównywalną z książką Stefana Chwina są wydane w 1991 r. „Dwa miasta” Adama Zagajewskiego, książka szczególna, bo przecież przedwojennych Gliwic właściwie w niej nie ma – ich rolę pełni mityczny Lwów.

Szukając głębszych uzasadnień tej nieobecności, znajduję aż nadto kontekstów i tropów. To przecież nie przypadek, że w zredagowanej przez wspomnianego już, zaprzysięgłego, choć również bardzo ostrożnego regionalistę Zbigniewa Kadłubka antologii „99 książek, czyli mały kanon górnośląski” znajdziemy m.in. „Muzeum ziemi ojczystej” Siegfrieda Lenza – najważniejszą niemiecką książkę poświęconą utraconym Mazurom, manifest przywiązania i radykalnej niechęci wobec prób cukrowania historii podejmowanych przez ziomkostwa. To nie przypadek w końcu, że już w 2001 r. Stefan Szymutko w przywoływanym eseju (dlaczego, swoją drogą, eseistyczny uchwyt okazuje się poręczny do opisania górnośląskiego kłącza – czy nie z powodu wielowątkowości, dygresji, ironii?) „Nagrobek ciotki Cili” pisał o swojej nieufności wobec nacjonalistów i regionalistów, ostrzegając przed trudnymi do uniknięcia próbami zawłaszczania przez jednych lub drugich.



Ironia i karbid

Jak groźne bywa nieostrożne wchodzenie do tej samej rzeki, czy to Rawa, Przemsza czy Kłodnica, pokazał Ruch Autonomii Śląska, za sprawą którego wskrzeszono z martwych klub FC Katowice, przed wojną FC Kattowitz. Owszem, był to klub fundowany na pieniądzach niemieckich kupców, owszem, można go traktować jak jeden z poręcznych symboli niechęci przedwojennych władz polskich do Górnego Śląska – w 1927 r., podczas meczu z Wisłą Kraków, w kuriozalnych okolicznościach (ustawiony sędzia, wojsko na trybunach) klub stracił szanse na zdobycie pierwszego miejsca w polskiej ekstraklasie. Było bowiem nie do pomyślenia, żeby wręczać polski puchar drużynie o niemieckiej nazwie. Jest też jednak i druga strona medalu, o której pisze w książce „Biały orzeł, czarny orzeł” Thomas Urban: w latach 30. kupcy zniknęli, wyparci przez młodych nazistów. Bezkrytyczne, oparte wyłącznie na sentymentach odwoływanie się do przeszłości jest w przypadku Górnego Śląska pułapką.

Być może też przyczyna jest inna: górnośląska tożsamość zdaje się opierać raczej na ostrej, brutalnej nieraz ironii (również autoironii) niż na melancholii. Jeśli tak, to nie da się jej zrozumieć bez książki Janoscha „Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny”, gdzie dramat miesza się z czarnym humorem, sarkazm z gwałtem, a sowizdrzalska dosadność z medytacją na temat losu społeczności pogranicza.

Na ile żywotny jest to temat, świadczy popularność granego przez Teatr Korez spektaklu na podstawie książki. Od 2004 r. do dzisiaj skromna, kameralna sztuka pokazywana jest nieustannie przy nadkompletach nie tylko śląskiej publiczności. Nic dziwnego, skoro u Janoscha pojawiają się takie zdania: „Pierwszy ojciec Świętkowej, Kotyrba, nawet umarł przez ten karbid. Ściślej: z powodu karbidu! Wtedy, w okresie wielkiej biedy, gdzie ludzie nie mieli co jeść, Kotyrba chciał z wiadrem karbidu przekroczyć granicę, bo w Bielszowicach gospodarze dawali za to słoninę i mąkę. I był akurat w środku Czerniawki, wiadro na głowie (Czerniawka była najwyżej metr pięćdziesiąt głęboka, a Kotyrba miał metr siedemdziesiąt jeden), kiedy niemieccy celnicy do niego wygarnęli, strzał prosto w głowę, a woda zagotowała się w tym miejscu jak wulkan. Pomyślcie tylko, ile było tego karbidu!

Polacy odstrzeliwali mniej ludzi. Ale o tym każdy mówił co innego: Zając twierdził, że to dlatego, iż są porządniejsi i że żal im każdego. Pelka mówił, że to dlatego, iż nie mają precyzyjnej broni i nie potrafią celować”.

Po czym Janosch dodaje:

„On sam miał kiedyś polski karabin, zupełnie nowy, a na trzeci dzień już mu się muszka chwiała”.

Czy nic ponad to nie da się o górnośląskiej tożsamości powiedzieć? Skądże. Wieść niesie, że dialogi w najnowszej książce Szczepana Twardocha napisane są w gwarze śląskiej.


MICHAŁ OLSZEWSKI (ur. 1977) jest pisarzem, dziennikarzem, publicystą i ekologiem. Był dziennikarzem krakowskiego wydania „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”. Jego debiutem prozatorskim był zbiór opowiadań „Do Amsterdamu” (2003), który otrzymał pierwszą nagrodę w III edycji konkursu „Znak – Proza”. Opublikował także „Chwalcie łąki umajone”, „Low Tech”, zbiór felietonów „Zapiski na biletach” oraz „Eco-book o Eko-Bogu”, zapis rozmów o ekologii przeprowadzonych z franciszkaninem o. Stanisławem Jaromim. Wkrótce nakładem wydawnictwa Czarne ukażą się „Najlepsze buty na świecie”.


Podczas tegorocznej edycji Festiwalu Conrada odbędzie się dyskusja pt. „Śląsk, czyli ojczyzna”, w której wezmą udział: RYSZARD KOZIOŁEK, ALEKSANDER NAWARECKI oraz SZCZEPAN TWARDOCH. Debatę poprowadzi autor niniejszego tekstu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2014