Domek z kart

Oglądamy świat, w którym za polityczną siłą nie kryje się żaden projekt, żadna wizja. Oglądamy go w kultowym amerykańskim serialu. Czy tylko w nim?

30.09.2013

Czyta się kilka minut

Frank Underwood jako współczesna wersja Abrahama Lincolna, czyli Kevin Spacey na plakacie reklamującym serial „House of Cards” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE
Frank Underwood jako współczesna wersja Abrahama Lincolna, czyli Kevin Spacey na plakacie reklamującym serial „House of Cards” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE

Amerykański serial „House of Cards” stał się natchnieniem filmoznawców. Jest pierwszym wysokobudżetowym serialem pełnym celebrytów (w roli Francisa „Franka” Underwooda Kevin Spacey), którego premiera odbyła się wyłącznie na płatnej platformie internetowej Netflix. Stamtąd trafił na zakodowane platformy cyfrowe (ja sam skończyłem go właśnie oglądać dzięki usłudze VOD płatnej telewizji NC+ i z niecierpliwością czekam na drugi sezon). W ogólnodostępnych telewizjach będzie emitowany na szarym końcu. Nowoczesność oznacza w przypadku „House of Cards” dystynkcję obiegu (zamknięty, dodatkowo płatny, adresowany do klasy średniej „dającej sobie radę pomimo kryzysu”).

Właściwie wszystko, co w tym serialu interesuje filmoznawców, dotyczy formy albo medium przekazu, podczas gdy mnie – wedle pewnego anachronicznego rozróżnienia – interesuje wyłącznie jego alegoryczna treść. Z tematów filmoznawczych znajdzie się zatem w tym tekście zaledwie parę słów o genealogii serialu i jego scenariusza, bo różnica między brytyjskim pierwowzorem a jego wersją amerykańską jest znacząca.

OD PAMFLETU DO APOKALIPSY

Pierwowzorem amerykańskiej wersji „House of Cards” jest telewizyjna ekranizacja powieściowej trylogii Michaela Dobbsa („House of Cards”, „To Play the King”, „The Final Cut”), zrealizowana przez BBC w latach 90.; produkcję BBC też można jeszcze zobaczyć na płatnych polskich kanałach. To zaledwie polityczny pamflet ociekający nieco czarnym humorkiem, mogącym od biedy uchodzić za „humor angielski”. Serial ze zmarnowaną kreacją Iana Richardsona, choć w ramach samonasładzania się angielskich krytyków i twórców trafił na listę Stu Najwybitniejszych Produkcji Telewizyjnych Brytyjskiego Instytutu Filmowego.

Sama powieściowa trylogia Dobbsa jest o wiele ciekawsza, choćby z uwagi na jej autora i wyjątkową perspektywę, z jakiej miał możność obserwować politykę, zanim wreszcie zaczął o niej pisać. Dobbs był osobistym doradcą i PR-owcem Margaret Thatcher, autorem wielu jej przemówień. Później, kiedy zajął się już PR-em całej Partii Konserwatywnej, lewicowy „Guardian” nazwał go „Westminsterskim cynglem torysów z twarzą niewinnego dziecka”.

Bycie zbyt długo „politycznym cynglem z twarzą niewinnego dziecka” kończy się zawsze popadnięciem w cynizm. W swoich powieściach o Francisie Urquharcie (pierwowzorze Franka Underwooda) Dobbs ukazał porażająco szczery portret macierzystej Partii Konserwatywnej w latach tryumfującego, pozbywającego się etycznych samoograniczeń „thatcheryzmu”. To, co było w powieści Dobbsa fascynującym samorozliczeniem i rachunkiem sumienia, w wersji filmowej wyprodukowanej przez liberalne i postępowe BBC stało się płytkim pamfletem lokującym całe zło angielskiej polityki w ideowym wrogu, czyli w „skorumpowanych i brutalnych Torysach”. Amerykanie ze scenariusza BBC wzięli wiele kluczowych motywów, postaci i fabularnych rozwiązań. Ale film z tego powstał całkiem inny. Ten serial też zrobili amerykańscy „liberałowie”, ideowo podobni do „liberałów” z BBC. Oni jednak uderzyli w „swoją partię”, w Demokratów.

Jakże niewinny jest ten brytyjski pierwowzór, gdzie „dobrzy ludzie” z BBC pokazują zdegenerowanego torysa, który kłamiąc, a nawet zabijając, zostaje premierem Wielkiej Brytanii. W amerykańskiej, brutalniejszej, bez porównania bardziej „odczarowanej” i refleksyjnej wersji, Zły z bestiarium poczciwego amerykańskiego liberała, czyli Republikanin, zwolennik Tea Party, nawet nie jest pokazany, bo nie byłby interesujący. Francis „Frank” Underwood jest liderem Demokratów w Kongresie, człowiekiem, który tworzy i obala idee (te najbardziej nawet postępowe), instytucje oraz ludzi, a przede wszystkim buduje coraz silniejszą osobistą pozycję, uciekając się do manipulacji i zbrodni.

Twórcy amerykańskiego serialu wybierają ostrożność, którą wobec najbliższych sobie idei Oświecenia zaproponował niegdyś Adorno, ostrzegając, że to „w naszym sercu” – modernizatorów, bojowników o emancypację, deklaratywnych zwolenników równości – dokonuje się podstawowa próba emancypacyjnych ideałów. To „modernizatorom” najbardziej zagraża upadek w przemoc, instrumentalizację, manipulację. Z tej perspektywy fanatycy z Tea Party czy używająca ich do osłaniania własnych interesów cyniczna biznesowa oligarchia rzeczywiście nie są interesującym tematem.

„Jeśli jednak sól smak swój utraci...” – jeśli Demokraci tak wyglądają, to gdzie pozostał w naszym świecie mesjanizm religijny czy świecki, którego narzędziem miało być państwo, miała być republika, miała być republikańska polityka? Jak podnieść przeciętny scenariusz przeciętnego politycznego serialu BBC do rangi prawie arcydzieła? Amerykanie to wiedzą: trzeba nadać temu, co świeckie, wymiar religijny. Uczynić lekką fabułkę mroczną alegorią. Z pamfletowego moraliteciku zrobić apokalipsę, pasującą do naszych apokaliptycznych czasów. „Sąd Ostateczny” Memlinga, który od oryginału różni się w istotny sposób: ma tylko lewe skrzydło przedstawiające potępionych. To ono zajmuje całą przestrzeń dawnego tryptyku, bo pokazanie w tym pejzażu zbawionych z usteczkami w ciup, wzrokiem wzniesionym ku niebu, dłońmi złożonymi w modlitwie, a także dobrego demiurga i jego anielskich policjantów – byłoby bluźnierstwem, idolatrią, pogaństwem. Niektórzy z nas już to wiedzą, już się z tego wyleczyli na zawsze. A inni tę idolatrię, bluźnierstwo, pogaństwo reprodukują cynicznie, bez wiary.

MAKIAWELIZM W ŚWIECIE BEZ CELU

Amerykański „House of Cards” pokazuje świat polityki, w którym polityczna siła niczego nie osłania: żadnego projektu, żadnej wizji. Nawet kapitału społecznego, nawet społecznego pokoju (Hobbesowskie minimum), bo Francis „Frank” Underwood potrafi przyspieszyć upadek stoczni, doprowadzić do znalezienia się na bruku kilku tysięcy wściekłych ludzi, potrafi też zupełnie na zimno sprowokować strajk nauczycieli, jeśli tylko zaostrzenie społecznego konfliktu jest mu potrzebne do wzmocnienia własnej pozycji i zniszczenia konkurentów.

W „postpolitycznym” świecie „House of Cards” polityka to makiawelizm za trzy grosze, do którego sam Machiavelli – republikanin pragnący zdradzić nie tylko Księciu, ale i ludowi tajemnicę władzy skutecznej, człowiek pragnący zjednoczyć Włochy i wyrwać je spod dyktatu Francuzów, Hiszpanów, państwa papieskiego – nigdy by się nie przyznał. Polityka w „House of Cards” sprowadza się do zdobywania i utrzymywania władzy. A także do jej tracenia, skoro bowiem powracamy do świata natury i jej „wiecznych cykli”, to „cykl naturalny”, który w stadzie szympansów wynosi i strąca samca alfa, zastosowany tutaj do człowieka, do polityka, też jest nieubłagany. Kończy go najdłużej choćby odraczane „zużycie władzy”.

Naturaliści, darwiniści społeczni, nietzscheanie, którzy dziś wydają się dominować w świecie zachodniej filozofii i historii idei (niestety, zarówno po „nowoprawicowej”, jak i „nowolewicowej” stronie), dostarczając kadr także polityce i politycznemu PR-owi, powiedzą „no i gitara” (cytat za Ferdynandem Kiepskim). To jest przecież cała prawda o człowieku, tym najsprawniejszym spośród wszystkich zwierząt. Odsłonięta przed nami, ludźmi nowoczesnymi, po zerwaniu hipokrytycznych zasłon judeochrześcijaństwa, oświecenia, liberalizmu, socjaldemokracji, ich „mesjanicznych obietnic”, ich „filantropii” i „dobrej woli” ukrywających kłamstwo kapłanów religijnych i świeckich, ich dążenie do dominacji i władzy.

W świecie „House od Cards” wszystko zostaje zredukowane do władzy. W świecie Franka Underwooda nie jest możliwe zaangażowanie, nie jest możliwa wiara, nie jest możliwa nawet miłość, które nie byłyby jedynie władzą, dążeniem do dominacji, instrumentalizowaniem w tym celu Boga, postępu, filantropii (Claire, żona Underwooda, i jej fundacja „budująca studnie w Afryce”, którą jej mąż używa do swej walki o dominację, a Claire samą siebie i swoją „organizację non profit” instrumentalizować pozwala).

Redukcja wszystkich międzyludzkich relacji do relacji władzy to znak firmowy nie tylko Franka Underwooda, ale wszystkich bohaterów, mieszkańców jego świata, a nawet twórców amerykańskiej wersji serialu „House of Cards”. Dziennikarka Zoe Barnes (w niewinnym, żeby nie powiedzieć naiwnym pierwowzorze BBC dziewczyna autentycznie zakochana we Francisie Urquharcie, którego nazywa „tatusiem” bez cienia ironii), w dzisiejszym Waszyngtonie, o parę epok „odczarowania” później, zgadza się być instrumentem Franka Underwooda, lecz sama także próbuje instrumentalizować swego „pana”. Zaprzęgnąć go do własnej dominacyjnej walki, co prawdopodobnie skończy się dla niej źle, bo Underwood nie nadaje się na konia pociągowego dla innych.

Jedyne, co w tym świecie przekracza perspektywę relacji międzyludzkich zredukowanych wyłącznie do relacji władzy, to paradoksalnie nostalgia Franka Underwooda za „kompromitującą go”, więc wymagającą wymazania, stłumienia, homoseksualną przygodą z czasów młodości spędzonej w elitarnej szkole wojskowej. W porównaniu z tamtą niejasną, ale też niezaprzęgniętą do „gier tego świata” sentymentalną nostalgią, małżeństwo Franka z Claire to tylko związek biznesowy, w którym nawet pozamałżeński romans jego żony to wyłącznie wymierzona na zimno kara za niedotrzymanie przez męża zasad biznesowego partnerstwa.

POLSKI DOMEK Z KART

Warto dokonywać przekładu „House of Cards” na warunki polskie. Natychmiast zwrócimy uwagę na zbyt żarliwe powtarzanie przez ostatniego liberalnego polityka, który pozostał przy życiu, a nawet u władzy, że nie ma żadnych „wizji”, żadnych „projektów”, że nie jest zainteresowany żadną „salonową rewolucją”. Otaczanie się przez niego ludźmi, którzy ośmielają go w „makiawelizmie za trzy grosze”, bo sami żadnego innego wyobrażenia o funkcji współczesnej polityki nie mają.

Zupełnie swojski jest też stosunek Franka Underwooda, liberalnego polityka postępowej niegdyś Partii Demokratycznej, do związków zawodowych. Złamanie strajku nauczycielskiego przez PR-ową prowokację. Lider związku nauczycieli, sprowokowany przez Franka Underwooda do ciosu, po którym siniak na twarzy wpływowego polityka Partii Demokratycznej staje się kluczowym dowodem na to, że „związkowcy to bandyci stosujący przemoc” (także polska inteligencja i nowe polskie mieszczaństwo chętnie w to wierzą, nawet bez oglądania jakichkolwiek siniaków). „Dobra Claire”, wychodząca do pikietujących związkowców z resztkami z pańskiego, cateringowego stołu, z towarzyszeniem kamer telewizji informacyjnych, które natychmiast pokażą zziębniętych i wygłodniałych ludzi rzucających się na smakołyki przyniesione im przez damy i gentlemenów „walczących o fundusze” będące wielokrotnością rocznych pensji nauczycielskich.

To jest antyczny Rzym powracający w początkach XXI w., jakby tymczasem nie było dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa ani dwustu lat oświecenia. To jest świat po upadku emancypacyjnej, równościowej obietnicy. Zapewne zbyt ambitnej, jak na możliwości ludzkiej kondycji mocno zanurzonej w „świecie natury”. Jednak po upadku, po wycofaniu tej obietnicy, jak twierdził Tomasz z Akwinu, człowiek może stać się tylko „bestią”, gdyż zwierzęciem ponownie stać się nie może.

Są w Polsce politycy, dziennikarze i PR-owcy zafascynowani takim powrotem do Rzymu (szczerze mówiąc, prawie nie znam innych). Wielu ludzi mających realny dostęp do dzisiejszych liderów polskiej polityki powtarza, że szczególnie ci spośród nich, którzy mają historyczne wykształcenie lub pasję do historii, szczególnie antycznej, lubią rozprawiać w zaufanym gronie o triumwirach, cezarach, spiskach, upokorzeniu i sile, podczas gdy każda rozmowa o ideach czy społecznych projektach spotyka się z ich brakiem zainteresowania albo wręcz pogardą.

CO ZOSTAŁO Z RELIGII

Przejrzałem uważnie wszystkie 13 odcinków pierwszej serii „House of Cards” w poszukiwaniu deklaracji religijnych albo antyreligijnych. Znalazłem dwie, w dwóch różnych odcinkach. Po raz pierwszy Frank Underwood, już nie pamiętam, pytany przez kogoś albo pytający sam siebie, czy wierzy w Boga, odpowiada (tym razem zdecydowanie już samemu sobie): „Nie wierzę w Boga, bo Bóg nie wierzy w nas”. Drugie napomknienie to znowu słowa Franka: „Modlę się nie do Boga, lecz do Siebie, o Siebie i dla Siebie”.

Absolutna separacja Boga i świata (Tego Świata) to była naczelna zasada ikonoklazmu, walki z bluźnierstwem, jako nadużywaniem imienia, wizerunku, przywołania w świecie, w którym każde przywołanie – wizerunku, imienia Boga – byłoby bluźnierstwem. Zasada najlepiej chyba wykorzystana przez Hegla, w którego interpretacji Bóg wydaje się mówić poprzez swoją separację wobec stworzenia: „Ja was stworzyłem, dałem wam jedno, drugie, trzecie Objawienie, ale całą resztę, łącznie z upadkami, musicie jednak załatwić sami, bez mojej pomocy, bez interwencji, w przestrzeni przerażającej wolności, która zakłada moją nieobecność. W świecie, w którym tylko głupcy-fanatycy albo mądrale-cynicy przywołują mnie literalnie, tym czy innym imieniem”.

Słyszałem zarzut pewnego filmoznawcy, że nie powinno być w tym serialu morderstwa dokonanego osobiście przez Franka Underwooda na próbującym go szantażować upadłym i słabym kongresmenie Peterze Russo. Że to niekonsekwencja, błąd w konwencji, udającej przecież realizm. Skoro jednak ten serial jest alegorią, także morderstwo jest w nim tylko alegorią. Pokazującą głębokość upadku świata, w którego „realistycznej wersji” Underwood wynająłby zapewne do likwidacji Russo jakiegoś „cyngla”.

KOSMICZNE ZIMNO „ODCZAROWANIA”

Jeden z ojców założycieli amerykańskiej literatury grozy i science fiction, H.P. Lovecraft, szczególnie w interpretacji Michela Houellebecqa z wydanego także w Polsce eseju „H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu”, stworzył wizję modernizacji jako czystego „odczarowania”, procesu, w wyniku którego tracimy wszystkie bezpieczniki etyczne (religijne, świeckie). Dowiadujemy się, że nawet empatia, miłosierdzie, poczucie winy... to wyłącznie naturalistyczne „narzędzia przystosowania” albo „narzędzia przystosowania, które u człowieka uległy degeneracji”. Doskonalimy się w tak rozumianym procesie „modernizacji”, ale wyłącznie jako maszyny walczące o dominację, niszczące w tej walce słabszych od siebie – jednostki, wspólnoty, narody, cywilizacje. Lovecraft stworzył wizję Cthulhu, pozaziemskiej istoty, która jest „nowocześniejsza” od nas o całe tysiąclecia rozwoju, ale po zdekonstruowaniu w sobie wszystkich etycznych bezpieczników religii czy sekularyzacji pozostał w niej wyłącznie egoizm, wola mocy, żądza dominacji. „Cywilizacja Cthulhu”, czyli nieśmiertelne, ultranowoczesne potwory. „House of Cards” pokazuje „modernizację Cthulhu” na naszą ludzką miarę. Nowoczesne państwo, nowoczesną politykę, wyposażone w nowoczesne narzędzia prowadzenia wojny (media, służby, drony), w których jednak wygasa albo już całkowicie wygasł impuls etyczny, obojętnie, religijny czy świecki.

Kosmiczne zimno „House of Cards” staje się szczególnie odczuwalne na tle ciepłego, z pozoru poczciwego zaangażowania innego amerykańskiego serialu, jaki prawie jednocześnie dotarł do Polski, „Newsroomu”. Ten drugi serial przygotował znany amerykański scenarzysta, ale też – ze swego drugiego zawodu i powołania – PR-owiec Partii Demokratycznej, Aaron Sorkin. Człowiek, który odegrał ważną rolę w pierwszej zwycięskiej kampanii prezydenckiej Obamy. Był wówczas współtwórcą hasła „pokolenie Obamy” i całej akcji promocyjnej na tym haśle opartej.

Sam z moimi dzisiejszymi poglądami, gdybym był Amerykaninem, głosowałbym zapewne na Obamę. Sam napisałem dziesiątki pamfletów przeciwko polskim imitatorom Tea Party, którą w „Newsroomie” Sorkin nazywa po prostu „talibami”. Ale porównując „Newsroom” z „House of Cards”, widzę, że prawdziwa jest teza Petera Sloterdijka z „Krytyki cynicznego rozumu”, iż w naszej „odczarowanej” nowoczesności zbyt głośne wyznawanie ideowej wiary (bohaterowie „Newsroomu” to sympatyczni, „wierzący” amerykańscy liberałowie) każe podejrzewać instrumentalizację.

Istotnie, Sorkin wzbija się na wyżyny scenariuszowej sztuki, kiedy robi pierwszą serię „Newsroomu”, którą traktuje jako PR-owe narzędzie drugiej kampanii prezydenckiej Obamy z 2012 r. To kampanii Obamy podporządkowana zostaje centralna idea i bohater „Newsroomu”, „prawdziwy Republikanin starej daty”, naturalny centrysta Will McAvoy, który po prostu nie ma innego wyjścia, musi zagłosować na Obamę, bo tylko Obama – wobec szaleństwa „talibów z Tea Party” – reprezentuje konserwatywną amerykańską myśl państwową, niezależnie od partyjnego znaku, pod którym startuje. Obama wygrał po raz drugi i teraz jakieś nowe serialowe narzędzie ideowego optymizmu i zaangażowania po stronie Partii Demokratycznej będzie potrzebne najszybciej za dwa lata, przy okazji wyborów uzupełniających do amerykańskiego Kongresu, zatem Sorkin zaczął pisać scenariusz do poważniejszej ponoć filmowej wersji biografii Steve’a Jobsa, a drugą serię „Newsroomu” całkowicie odpuścił, co uczyniło z niej żałosne i chaotyczne ruiny serialu.

„House of Cards” tymczasem nie nadaje się na instrument jakiejkolwiek kampanii partyjnej, nie tylko amerykańskiej. Ani Republikanów, ani Demokratów, ani PiS-u, ani PO. Dlatego mam nadzieję, że drugi sezon tego serialu będzie tak samo udany jak pierwszy. Mimo że w USA nie mamy akurat żadnej kampanii wyborczej.


Fenomen „House of Cards”

Nie filmy, ale emitowane na platformach internetowych seriale podbijają od kilku lat serca widzów na całym świecie. „House of Cards” to trzynastoodcinkowa produkcja największej na świecie internetowej wypożyczalni filmów – Netflix. Firma wystrzega się podawania statystyk oglądalności, ale o popularności dostępnego od 1 lutego 2013 r. serialu świadczy fakt, że producent zapowiedział już jego drugą, również trzynastoodcinkową serię. Film otrzymał w tym roku nagrodę Emmy za najlepszą reżyserię.

Główny bohater, Francis Underwood jest kongresmenem i członkiem amerykańskiej Partii Demokratycznej, odpowiedzialnym za dyscyplinę partyjną. Jego intrygi, mające doprowadzić go do najwyższych rządowych stanowisk, skupiają uwagę komentatorów, publicystów, dziennikarzy i polityków na całym świecie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013