Doktor Lutosławski i Pan Derwid

O! nie – nigdy wy z króla niewolnika / Nie uczynicie służalca harfiarza. JULIUSZ SŁOWACKI, „LILLA WENEDA”

21.01.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. K Komorowski (dzięki uprzejmości PWM)
/ Fot. K Komorowski (dzięki uprzejmości PWM)

Wznawiać i przypominać zaczęto te piosenki dopiero po śmierci twórcy. Niewykluczone, że Lutosławski śle w zaświatach listy, protestując przeciw upowszechnianiu swoich chałtur przez Agatę Zubel, Andrzeja Bauera i Cezarego Duchnowskiego...

Marzec roku 1957. Witold Lutosławski pisze podanie do Zarządu Głównego Stowarzyszenia Autorów ­ZAiKS. Zwraca się z prośbą o zatwierdzenie nowego pseudonimu „Derwid”. Poprzedni pseudonim „Bardos” – imię jednego z bohaterów opery „Krakowiacy i górale”, z której suita znalazła się wraz z „Małą suitą” Lutosławskiego na pierwszej polskiej płycie wolnoobrotowej z 1955 r. – okazał się również nazwiskiem węgierskiego chórmistrza i kompozytora Lajosa Bárdosa, profesora konserwatorium w Budapeszcie. Lutosławski dowiedział się o tym „w ostatniej chwili” i uznał, że w takim razie nie może go używać.

„Śpiewamy i tańczymy”

Wkrótce potem nakładem wytwórni Pronit ukazuje się tak zwana czwórka – czyli płyta z czterema piosenkami – nagrana przez Sławę Przybylską z towarzyszeniem Chóru Czejanda i zespołu instrumentalnego pod dyrekcją Wiesława Machana. Oprócz „San Domingo” Romualda Żylińskiego i „Pucybuta z Rio” Henryka Jabłońskiego na „czwórkę” trafiają dwie piosenki Derwida. Tadeusz Urgacz, autor tekstu do walca „Cyrk jedzie”, który jeszcze niedawno pisał o bohaterach pól buraczanych i dobrym, serdecznym uśmiechu Stalina, tym razem zapewniał, że „harmonia da ognia, zatańczy słoń w spodniach, będziemy się bawić jak nikt”. W refrenie tanga „Daleka podróż” głosami rewelersów „wołają oceany i kuszą zatoki kokosowe” – na dziwnie wyrafinowaną nutę, przywodzącą na myśl skojarzenia z „Morzem” Debussy’ego. Skończyły się czasy pieśni masowej. Nikt już nie chciał śpiewać chłopskich kołysanek i piosenek o pepeszach: zachłyśnięci zachodnią kulturą masową Polacy woleli słać listy z muzycznej krainy smukłych palm i papużek – wyobrażonej przez kompozytora, którego tożsamości nikt nawet nie próbował się domyślać. Bo zresztą i po co?

W tym samym czasie „prawdziwy” Lutosławski tworzył mozolnie „Muzykę żałobną”, zamówioną przez Jana Krenza z okazji dziesiątej rocznicy śmierci Bartóka. Pisał podania o kolejne zaliczki do ZAiKS-u, bo tantiemy z wykonań „Małej suity” i „Koncertu na orkiestrę” nie starczały na utrzymanie rodziny. Skrupulatnie podliczał zyski i straty, żeby ostatecznie dojść do wniosku, że komponowanie piosenek tanecznych opłaca się znacznie bardziej niż układanie muzyki do słuchowisk radiowych i przedstawień teatralnych. Pisał te piosenki dosłownie na kolanie. Nawet nie próbował ich aranżować, tylko od razu posyłał do radia oraz do Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, które publikowało je w popularnym dwutygodniku „Śpiewamy i tańczymy”. W 1957 r. powstały jeszcze dwa fokstroty („Czarownica” i „Zielony berecik”) oraz tango „Milczące serce”, wielki przebój z repertuaru Jerzego Michotka. Latem państwo Lutosławscy wreszcie zdołali się wyrwać z kraju. Po drodze do Włoch – dokąd zaprosił ich pianista Witold Małcużyński – zahaczyli o Szwajcarię i wzięli udział w uroczystym przyjęciu urodzinowym Nadii Boulanger.

Danuta Gwizdalanka i Krzysztof Meyer, autorzy fundamentalnej monografii „Droga do dojrzałości”, poświęconej życiu i twórczości Lutosławskiego do początku lat 60., nie próbują wyjaśniać, dlaczego twórca zmienił pseudonim na imię ­króla-wieszcza z pięcioaktowej tragedii Słowackiego „Lilla Weneda”. Dziwią się tylko, że Derwid „w żaden sposób nie pasuje do muzyki tanecznej”. W jednym z przypisów odwołują się do hipotezy Adriana Thomasa, wybitnego znawcy muzyki polskiej i profesora Cardiff University School of Music, który zwraca uwagę, że w 1957 albo 1958 r. Lutosławski pracował nad muzyką do adaptacji radiowej „Lilli Wenedy”. Jeszcze do tego wrócimy.

„Jak zdobywać serduszka”

Rok 1958. Wspomniany już Jerzy Michotek, ówczesny aktor warszawskiego Teatru „Syrena”, podbija serca słuchaczy modnym tangiem „Jak zdobywać serduszka”. Trochę dziś zapomniany Włodzimierz Kotarba, solista Operetki Krakowskiej, lansuje „Kapitańską balladę”. Olgierd Buczek, ulubieniec Władysława Szpilmana i stały współpracownik Polskiego Radia, zdobywa szczyty popularności walcem „Warszawski dorożkarz”, który cztery lata później doczeka się przekładu na francuski i przyjedzie na festiwal w Sopocie razem z ­Jeanne Yovanną z Grecji. Przepiękny slow-fox „Nie oczekuję dziś nikogo” w wykonaniu Reny Rolskiej zostaje uznany za przebój stycznia 1960 r. Tajemniczy Derwid święci prawdziwe triumfy.

Początek roku 1959. „Prawdziwy” Lutosławski pisze list do premiera Cyrankiewicza, z prośbą o wstawiennictwo w sprawie kredytu na budowę domu z pracownią dźwiękoszczelną. Bezskutecznie. Przerabia więc jeden z pokojów w ciasnym mieszkaniu na warszawskiej Saskiej Kępie, wyposażając go w potrójną izolację dźwiękoszczelną. Niedługo potem u Lutosławskich psuje się telefon. Kompozytor, zaprawiony już w pisaniu listów do Prezydium Rady Narodowej, m.in. w sprawie nieznośnego hałasu, jaki dobiega z głośników pobliskiego ogródka jordanowskiego, tym razem wpada w desperację i po kilku nieskutecznych próbach interwencji u urzędników zwraca się o pomoc do poczytnej gazety codziennej: „Expressu Wieczornego”. Urząd telekomunikacyjny przesyła odpowiedź, że „należy zmienić kabel, ale nie możemy narażać skarbu państwa na tak duży wydatek dla jednego abonenta”. Lutosławski z kolei nie chce narażać siebie i swojej rodziny na ryzyko połączenia z inną linią, przez co telefon znalazłby się na swoistym podsłuchu.

Mimo rozlicznych kłopotów i braku zrozumienia u władz kompozytor pracuje w pocie czoła nad „Trzema postludiami” na orkiestrę. Wkrótce zabierze się do przełomowych w swojej twórczości „Gier weneckich”.

Tymczasem Derwid pisze kolejne piosenki taneczne. Do 1963 r. ułoży ich w sumie trzydzieści sześć. Wśród wykonawców popularnych szlagierów znajdą się między innymi Mieczysław Fogg, Irena Santor, Kalina Jędrusik, Violetta Villas i Ludmiła Jakubczak. Wiesława Drojecka, która na pierwszym festiwalu w Sopocie wyśpiewała nagrodę prasy zagranicznej utworem Szpilmana „Nie wierzę piosence”, ugruntowała swoją pozycję brawurowym wykonaniem Derwidowego tanga „W naszym pustym pokoju hula wiatr”. Rena Rolska wciąż się nie domyśla, kto jest autorem jej ukochanego slow-foksa. W 1976 r., kiedy Bogusław Maciejewski, autor wydanej w Londynie książki „Twelve Polish Composers”, ujawni tożsamość Derwida, „prawdziwy” Lutosławski wpadnie w furię. Jedenaście lat później, kiedy realizatorzy serialu „Ballada o Januszku” zwrócą się w imieniu reżysera Henryka Bielskiego z prośbą o pozwolenie wykorzystania utworu „Nie oczekuję dziś nikogo”, kompozytor prześle do ZAiKS-u list, w którym dobitnie podkreśli słowa „nie zgadzam się”. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, doda, że jego piosenki nie są „przeznaczone do wznawiania czy przypominania w jakiejkolwiek formie”.

Wznawiać i przypominać zaczęto je dopiero po śmierci twórcy. Niewykluczone, że Lutosławski śle w zaświatach kolejne listy, protestując przeciwko upowszechnianiu swoich chałtur przez Agatę Zubel, Andrzeja Bauera i Cezarego Duchnowskiego, twórców projektu „El-Derwid. Plamy na słońcu”.

***

Król Wenedów Derwid, ojciec tytułowej Lilli z tragedii Słowackiego, dostał się w niewolę Lechitów i stanął przed dramatycznym wyborem: odzyska wolność, jeśli odda Lechitom córkę albo magiczną harfę, „co do krwi pędziła rycerze i w miecze kładła dusze nieśmiertelne”. Derwid poświęcił harfę. Nadaremno. Zdradliwa królowa Lechitów i tak zabiła mu córkę. Czyżby Lutosławski, który zarabiał na względny dobrobyt i spokój twórczy konspiracyjnym układaniem piosenek tanecznych, żył przez tyle lat pod presją podejrzeń, że poświęca na darmo swą magiczną harfę? Czy dlatego obrał taki pseudonim, żeby pamięć tragicznego losu wieszcza wisiała nad nim jak wyrzut sumienia?

Warto i taką hipotezę wziąć pod uwagę – zwłaszcza w kontekście skomplikowanych relacji twórców z PRL-owskim aparatem władzy. Zbyt łatwo przychodzi nam dziś oceniać. Nie sposób dociec, jak wyglądałaby „prawdziwa” twórczość Lutosławskiego, gdyby wstydliwe chałtury nie pozwoliły mu choć na chwilę uciec od absurdów tamtego świata. 

Cytaty z korespondencji Lutosławskiego zaczerpnęłam z książki Danuty Gwizdalanki i Krzysztofa Meyera „Droga do dojrzałości”, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 2004.



DOROTA KOZIŃSKA jest krytykiem muzycznym, członkiem redakcji „Ruchu Muzycznego”, tłumaczką, a także podróżniczką, autorką książki „Dobra pustynia”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Światy Witolda Lutosławskiego