Dokąd maszeruje niepodległość

Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora, więc próby nadania Świętu Niepodległości ludycznego charakteru długo nie chciały się powieść. Dopiero rok 2010 nadał mu dwuznacznego wigoru.

05.11.2018

Czyta się kilka minut

Marsz Niepodległości, Warszawa, 11 listopada 2017 r. / ARKADIUSZ ZIOŁEK / EAST NEWS
Marsz Niepodległości, Warszawa, 11 listopada 2017 r. / ARKADIUSZ ZIOŁEK / EAST NEWS

Już za kilka dni moment oczekiwany i zapowiadany od dawna: 11 listopada 2018, setna rocznica odzyskania niepodległości. Warto przypomnieć i uświadomić sobie, co dotychczas wydarzyło się wokół tego święta.

Tradycja wynaleziona

Wskazanie daty początkowej, wokół której wspólnota może budować formy pamięci i tożsamości, to jedna z podstawowych państwowych konieczności. Jej wyznaczenie zawsze jest rezultatem przyjętego współcześnie rozumienia historii.

Tak właśnie było z datą 11 listopada, która nawet w swoim najbliższym sąsiedztwie miała wielu konkurentów, np. 7 listopada – powołanie rządu Ignacego Daszyńskiego, 14 listopada – samorozwiązane Rady Regencyjnej, 22 listopada – ustanowienie urzędu Tymczasowego Naczelnika Państwa i objęcie go przez Józefa Piłsudskiego. O ile niewybranie tego pierwszego wydaje się dość łatwe do wyjaśnienia (rząd Daszyńskiego mimo swego pierwszeństwa nie odegrał większej roli, a jego premier był socjalistą), o tyle niewybranie innych dat związanych z Piłsudskim wyraźnie wskazuje na intencje, z jakich wyrastała decyzja o ustanowieniu Święta Niepodległości właśnie 11 listopada.

Historycznie wychwytywane wydarzenia, jakie miały miejsce tego dnia, to podpisanie przez Niemcy rozejmu kończącego I wojnę światową oraz przekazanie Piłsudskiemu dowództwa wojsk polskich pozostających pod kontrolą Rady Regencyjnej. Jednocześnie był to pierwszy pełny dzień działalności Piłsudskiego w Warszawie, do której przybył 10 listopada, a także dzień starć zbrojnych ze stacjonującymi w Warszawie oddziałami niemieckimi, które nie chciały złożyć broni.


Czytaj także: Paweł Bravo: Sto lat, Polsko!


Na wybór 11 listopada składają się zatem cztery elementy: osoba Józefa Piłsudskiego, który ustanawia niepodległość już samym swoim pojawieniem się; ­nadrzędność wojska wraz z przypisywanymi mu walorami (służebność, dyscyplina, oddanie sprawie, ofiarność), które pozwalają widzieć w nim projekt przyszłego społeczeństwa; czyn zbrojny, wprawdzie o charakterze ograniczonym, ale przez powiązanie z wcześniejszymi powstaniami stanowiący znak sprawczości społeczeństwa; połączenie z datą zakończenia wojny w Europie, nadające szczególne znaczenie udziałowi w niej polskich sił zbrojnych, w tym oczywiście na pierwszym miejscu Legionów.

Święto pamiątek

Dołączyć do tego trzeba jeszcze jeden element, być może nienależący do porządku motywacji, ale na pewno będący efektem umieszczenia Święta Niepodległości właśnie w listopadzie, w pobliżu świąt zadusznych, co nadawało i nadaje obchodom odnowienia państwa zabarwienie żałobne. Elementem święta stało się oddanie hołdu tym, którzy za niepodległość walczyli i oddali życie, co wobec wielkości ich ofiary przesycało rocznicę tryumfu atmosferą żałoby, wzmacnianą przez jesienne „okoliczności przyrody”.

Ten poważny i zaduszkowy charakter 11 listopada widać szczególnie w zestawieniu z innym narodowym świętem, obchodzonym 3 maja. Miało ono wszelkie dane, by stać się postulowanym przez wielu świętem radości i dumy z osiągnięć Polaków: rocznica wyjątkowego, ustrojowego i postępowego aktu woli, obchodzona dojrzałą wiosną, w sąsiedztwie religijnych świąt odrodzonego życia, stanowiła wręcz wymarzone przedstawienie młodego, silnego życia narodowego, skierowanego raczej w przyszłość niż spoglądającego w przeszłość. Nic więc dziwnego, że odrodzona Polska właśnie ten dzień ogłosiła świętem państwowym i narodowym już w roku 1919.

Tymczasem 11 listopada za oficjalne święto państwowe uznano dopiero ustawą z 23 kwietnia 1937 r., czyli prawie 20 lat po odzyskaniu niepodległości. Nie znaczy to, że nie obchodzono go także wcześniej, ale uroczystości te były początkowo dość skromne i wiązały się przede wszystkim z osobą marszałka Piłsudskiego. Dopiero z rozwojem jego kultu, silnie promowanego po zamachu majowym 1926 r., zaczęto coraz mocniej zaznaczać wyjątkowość tego dnia. Właśnie od tamtego roku 11 listopada był dniem wolnym od pracy, co dokonało się na podstawie okólnika wydanego 8 listopada 1926 r. przez samego Piłsudskiego.


Czytaj także: Marcin Napiórkowski: Do przyjaciół patriotów


Święto obchodzono przede wszystkim z wykorzystaniem form wojskowych i kościelnych – defilad i mszy, nadając mu stopniowo coraz większy rozmach. Szczególne jego spotęgowanie nastąpiło w 1928 r., gdy obchodzono dziesięciolecie niepodległości, a obok specjalnej sesji Sejmu, mszy i parady historycznej zorganizowano wielką defiladę na Polu Mokotowskim. Przyjmował ją oczywiście Józef Piłsudski. Odtąd defilada stała się centralnym punktem obchodów, a gdy Marszałka zabrakło, element wojskowy połączył się z zaduszkowym: wojsko defilowało jak przed laty, lecz już nie przed Piłsudskim, tylko przed jego otoczonym kultem brakiem.

Akademie i alternatywy

Władze komunistyczne zniosły Święto Niepodległości w roku 1945, znanym prawem zwycięzców ustanawiając własne Święto Odrodzenia (zestawienie nazw – znaczące) obchodzone 22 lipca.

Obchody 11 listopada przywrócono już w roku 1989, w ten sposób deklarując niejako nawiązanie zerwanej ciągłości z II RP. Obchody pozostały jednak na poziomie oficjalnych deklaracji i takichże performansów, a najważniejszy ich element przez lata znów stanowiło oddanie hołdu tym wszystkim, którzy o wolną Polskę walczyli, a zwłaszcza ofiarowali za nią życie. Centrum tak rozumianych i celebrowanych obchodów był Grób Nieznanego Żołnierza na centralnym placu Warszawy, noszącym po 1989 r. nazwę placu Piłsudskiego. Podobnie jak przed wojną, kulminacją oficjalnych obchodów była parada wojskowa. Przez wiele lat jedyną alternatywą dla tej oficjalnej „akademii” były zbiorowe śpiewy patriotyczne, takie jakie na Rynku w Krakowie organizował przez lata kabaret Loch Camelot.

Jednak próby nadania Świętu Niepodległości bardziej ludycznego charakteru nie powiodły się. Listopad – dla Polaków niebezpieczna pora – pod żadnym względem nie sprzyja radosnym zabawom.

Sytuacja wydawała się ustalona i zamknięta na amen, gdy na niemal niedostrzegalnym marginesie zaczęła się rodzić alternatywa. 11 listopada 2006 r. Obóz Narodowo-Radykalny zorganizował marsz, który przeszedł warszawskim Traktem Królewskim, spod Kolumny Zygmunta do placu Na Rozdrożu, pod odsłonięty dokładnie dzień wcześniej pomnik Romana Dmowskiego.

Marsz nie był ludny i mało kto zwrócił na niego uwagę, a choć w latach kolejnych demonstracje narodowe rosły w siłę, stopniowo obejmując kolejne organizacje, to narodzin tego, co objawiło się w roku 2010 jako masowy Marsz Niepodległości, nie sposób sobie wyobrazić bez wydarzeń, które miały miejsce po katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia tamtego roku. Performanse posmoleńskie doprowadziły do aktywizacji społecznej niezgody, zbierając rozproszone i ukryte formy sprzeciwu wobec dominującego w oficjalnej polskiej polityce kursu liberalnego i proeuropejskiego, który da się w uproszczeniu przedstawić w haśle „Polska – normalne państwo europejskie”.


Czytaj także: Ks. Alfred Marek Wierzbicki: Nacjonalistyczny smog nad Polską


Katastrofa przecięła ten dyskurs jak brzoza skrzydło prezydenckiego samolotu. Do głosu doszły i posłuch uzyskały wytłumiane dotychczas narracje mesjanistyczno-spiskowe, połączone z post­romatycznymi projekcjami, na czoło zaś wysunęła się wprowadzana aktywnie w przestrzeń symbolika narodowej jednolitości, oznaczająca solidarność warunkowaną rozpoznaniem „swoich” i rugowaniem obcych.

To właśnie zadecydowało o sukcesie Marszu Niepodległości. Planowany jako pokaz jedności ugrupowań nacjonalistycznych, został niespodziewanie zasilony przez rosnącą szybko grupę sojuszników. Wybierali oni narodową identyfikację zarówno w akcie niezgody na ostatnie wydarzenia, jak i jako rodzaj spóźnionej reakcji na procesy europeizacji, oznaczające wszak (przynajmniej częściową) rezygnację z przekonania o wyjątkowości Polski i Polaków. Wielorakie ograniczenia ludzkiej sprawczości, o których przypomniała katastrofa smoleńska, wzmocniły także pragnienie niepodległości jako celu rzekomo nieosiągniętego. Politycznie skutkowało to postępującą negacją realnego państwa, jego skuteczności i uprawomocnienia. Oraz zwiększeniem mocy demonstracji, produkujących społeczną przestrzeń dla tak pojmowanej niepodległej Polski, ustanawianą najwyraziściej rozbrzmiewającym nie tylko na Krakowskim Przedmieściu okrzykiem „Tu jest Polska!”.

Han pasado!

Łatwo zauważyć, że takie przesunięcie pozostawało w zgodzie z tym, co już od początku realizowane było w praktykach manifestacji narodowców w dniu 11 listopada. Marsz był w tym wydaniu szturmem skierowanym ku przyszłemu zwycięstwu. W odróżnieniu od posmoleńskiego Marszu Pamięci, który próbowano ośmieszyć, ale którego w tamtym czasie nikt nie odważył się zatrzymywać i blokować, Marsz Niepodległości od początku był blokowany, a ta blokada i jej przewalczanie stanowiły wręcz stały element wydarzenia. Przełomowe znaczenie miała jednak dopiero blokada z roku 2011, polegająca na zorganizowaniu stacjonarnej demonstracji, wiecu pod hasłem „Kolorowa Niepodległa”. Jej zgromadzonych na Marszałkowskiej i demonstrujących wielobarwną różnorodność uczestników policjanci oddzielili kordonem od Marszu Niepodległości, tworząc dwie zamknięte sceny, na których swoją odmienność manifestowały dwie konkurencyjne wspólnoty. Taka statyczna reprezentacja odmienności nie mogła się jednak utrzymać – mówimy wszak o marszu. Zakładana trasa, odpowiednia dla wielkiej, spektakularnej manifestacji, została zablokowana, organizatorzy w porozumieniu z policją i władzami miasta skierowali tłum bocznymi ulicami pod pomnik Romana Dmowskiego na placu Na Rozdrożu.

Pozornie oznaczało to sukces „Kolorowej”. Ale błyskawicznie zaczął pracować inny wzór – może jeszcze silniejszy: wzór partyzancki i „wyklęty” zarazem. Zamiast patriotycznego widowiska – teatr guerilla. Wszystko, co działo się później, było w perspektywie dramaturgii partyzanckiej spójne. Podzielony na małe grupy marsz przenikał stosunkowo wąskimi ulicami na plac Na Rozdrożu, podczas gdy grupy zamaskowanych bojowników jak rasowa straż tylna pozostały na placu Konstytucji i zaatakowały kordon policyjny oddzielający ich od „Kolorowej Niepodległej”. Te same grupy zaatakowały potem dziennikarzy na placu Na Rozdrożu, paląc wóz transmisyjny TVN24. Zaraz potem policja rozwiązała zgromadzenie.


Czytaj także: Jan Klata: Najniższy wspólny mianownik


Niechętne Marszowi media wielokrotnie pokazywały obraz płonącego po zmroku samochodu i uliczną bitwę, w jaką zamieniła sie świąteczna demonstracja. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że Marsz przeszedł, a na blokujących go aktywistów posypał sie grad oskarżeń o prowokację oraz niedemokratyczne i niezgodne z deklarowaną otwartością i tolerancją powstrzymywanie legalnej i większościowej demonstracji.

Idę z Bronkiem

Efektem porażki roku 2011 była rezygnacja z prób blokowania Marszu w roku następnym i zastąpienie ich przez konkurencyjne manifestacje, spośród których najważniejszy był zorganizowany m.in. przez Kancelarię Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego Marsz dla Niepodległej. Jego trasa przebiegała od placu Piłsudskiego, przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, plac Trzech Krzyży i Aleje Ujazdowskie, a kończyła się przed Belwederem.

Marsz dla Niepodległej stanowił próbę stworzenia przedstawienia o zupełnie innym charakterze niż demonstracje narodowców. Zamiast iść przez centrum ku jednemu celowi, marsz prezydencki wędrował Traktem Królewskim między „stacjami” – kolejnymi pomnikami ludzi ważnych dla odzyskania i utrzymania niepodległości. Przy każdym z nich na prezydenta i jego świtę oraz innych uczestników oczekiwały delegacje osób związanych ideowo z kolejnymi monumentalnymi bohaterami, a po wspólnym złożeniu wieńców śpiewano odpowiednio dobraną pieśń.

Z założenia trasa i program uroczystości były tak ułożone, że obejmowały cały wachlarz postaw i postaci od Józefa Piłsudskiego, przez kardynała Stefana Wyszyńskiego, Wincentego Witosa, Stefana Grota-Roweckiego i Ignacego Paderewskiego, aż po Romana Dmowskiego. Dążono więc do połączenia wielu odmiennych projektów polskości, przeciwstawiając sie w ten sposób konfrontacyjnemu charakterowi Marszu Niepodległości. Przeciwstawienie to wzmacniała odmienność samych działań fizycznych. Wbrew nazwie Marsz dla Niepodległej był raczej spacerem: uczestnicy szli niespiesznie, luźnym szykiem, bez zachowania szczególnej hierarchii, a uśmiechnięty w charakterystyczny dla siebie sposób prezydent Komorowski ochoczo pozdrawiał stojących wzdłuż trasy ludzi. Ten spacerowy obraz wzmacniało jeszcze propagujące udział w Marszu hasło „Idę z Bronkiem”, akcentujące swojskość i familiarność tego zgromadzenia.

Jako alternatywa wobec Marszu Niepodległości projekt prezydencki był próbą przemyślaną, a jego kompozycja wydaje się jedną z najbardziej udanych spośród nielicznych nowych oficjalnych uroczystości publicznych powołanych po 1989 r. Powtarzany trzykrotnie, nie odniósł jednak zakładanego sukcesu, ponieważ pojawił się za późno, i musiał czasowo i przestrzennie liczyć się z już istniejącą konkurencją.


Czytaj także: Magdalena Kicińska rozmawia z Wszechpolakiem: Macie żyć tak, jak my żyjemy


Mówiąc prosto: nie mógł odbywać się w tym samym miejscu i czasie, a że Marsz Niepodległości wypełniał Warszawę w godzinach popołudniowo-wieczornych, Marsz dla Niepodległej trzeba było organizować wcześniej. Mówiąc językiem koncertów rockowych: znalazł się w rezultacie na pozycji supportu wobec „mocniejszego” konkurenta. Prawdziwą „gwiazdą” i najważniejszym wydarzeniem dnia pozostał Marsz Niepodległości.

Armia Patriotów

Jego kolejne edycje zachowywały bojowy charakter, ale przesuwały go stopniowo z agresywnych ataków na pokojowo oczywisty akt zajmowania należnej przestrzeni centralnej. Wprawdzie jeszcze w 2012 r. doszło do gwałtownych zamieszek, a w 2013 r. podpalono słynną tęczę na placu Zbawiciela oraz budkę strażniczą ambasady Rosji, ale organizatorzy konsekwentnie odcinali sie od tych aktów, nazywając je prowokacjami i akcentując spokojny, masowy, a nawet rodzinny charakter zachowań większości demonstrantów.

W 2014 r. doszło do charakterystycznej zmiany trasy Marszu. Rozpoczynając się – jak poprzednio – na rondzie Dmowskiego, ruszył już nie Marszałkowską, ale Alejami Jerozolimskimi, przez most Poniatowskiego, na drugą stronę Wisły pod znajdujący się obok parku Skaryszewskiego obelisk upamiętniający miejsce urodzin Romana Dmowskiego.

Zmiana trasy przyniosła dwie bardzo ważne konsekwencje. Po pierwsze, Marsz przyjął formę spektakularnej „rzeki ludzi”, a po drugie, zagarnął jako swoją „scenografię” Stadion Narodowy – ulubioną budowlę rządu Platformy Obywatelskiej, wzniesioną na Euro 2012. To przejęcie nie było zapewne świadome i zaplanowane, ale jego fortunność organizatorzy na pewno dostrzegli, skoro już od następnego roku kończą demonstracje na błoniach pod Stadionem. A że Marsz w roku 2015 odbywał się kilkanaście dni po przegranych przez PO wyborach, można ten zmieniony finał zobaczyć jako akt ostatecznego przejęcia na własny użytek dumy PO. Symbolicznie dopełniał on też rolę, jaką odgrywali i odgrywają w Marszu kibice piłkarscy. Kibole odbili Stadion Narodowy piłkarzom z drużyny Donalda Tuska.

O ile ta zmiana może zostać uznana za zakończenie pewnego etapu w historii Marszu, o tyle hasło, pod jakim szedł w roku 2015, stanowiło znak etapu kolejnego. „Polska dla Polaków. Polacy dla Polski” – było niemal oczywistą prowokacją, a zarazem próbą wprowadzenia w przestrzeń publicznej akceptacji hasła dotychczas wymazywanego jako rasistowskie. Oczywiście wykreślono z niego najbardziej wykluczające słowo „tylko” i dodano dla równowagi drugi człon o przeciwnym wektorze, odwołujący się do słynnego hasła Johna F. Kennedy’ego, niemniej jednak skojarzenia z propagowaniem etnicznej czystości kraju i ochrony narodu przed „obcymi” były oczywiste, zwłaszcza w kontekście kryzysu imigracyjnego, który wybuchł w 2015 r. i przyczynił się do klęski PO. Organizatorzy Marszu nie tylko wpisywali się w kampanię antyimigracyjną, ale też w zasadniczy sposób zmieniali charakter projektu danego demonstrantom do realizacji.


Czytaj także: Michał Okoński: Opowieść o prawdziwym człowieku


O ile Marsze w poprzednich latach były aktami sprzeciwu i ataku, o tyle od roku 2015 kolejne hasła wskazują na idee scalające wspólnotę i jednocześnie skierowane w przyszłość. W 2016 r. Marsz szedł pod hasłem „Polska bastionem Europy”, zaś w roku 2017: „My chcemy Boga”. Układają się one w ciąg kolejnych projektowanych przejęć, czyniących ze wspólnoty Marszu najpierw prawdziwych Polaków, potem obrońców Europy, a w końcu – spragnionych Boga katolików. Po odzyskaniu Polski Marsz ma doprowadzić do rekonstrukcji Europy i katolicyzmu na miarę wyobrażeń jego uczestników. Wprawdzie uczestnicy jeszcze nie skandują: „Tu jest Europa” i „Idą, idą katolicy”, ale przyjęte przez nich hasła właściwie dają do tego podstawę.

Dokąd teraz?

Rozpoczęcie nowego etapu Marszu wiąże się też z pewnym kłopotem, który pojawił się wraz z objęciem rządów przez PiS. Skoro Marsz Niepodległości od dawna cieszył się poparciem prominentnych przedstawicieli nowej władzy, uznających go za autentyczną demonstrację patriotyczną, istniała możliwość, że władza ta zechce nad nim roztoczyć patronat.

Wystarczyło, by nowy prezydent Andrzej Duda zadeklarował w roku 2015, że chce w nim wziął udział. Wymusiłoby to choćby tak oczywiste a znamienne działania jak roztoczenie opieki nad manifestacją przez BOR, pociągnęło za sobą zwiększenie reprezentacji przedstawicieli władzy i zaowocowało stopniową zamianą Marszu w ceremonię państwową.

Nie wydaje się, by organizatorom Marszu odpowiadał taki scenariusz, oznaczający wszak przejęcie przez władze ich dzieła. Na szczęście dla nich Andrzej Duda nie tylko nie zgłosił deklaracji udziału, ale dwukrotnie nie skorzystał z zaproszenia, jedynie wystosowując do uczestników Marszu list, odczytywany przed rozpoczęciem manifestacji przez reprezentującego głowę państwa urzędnika.

W ten sposób między ugrupowaniami deklarującymi wierność idei i tradycji „prawdziwej Polski” zarysował się rozłam, pogłębiony w roku 2017. Po tym, gdy na ubiegłorocznym Marszu pojawiły się hasła jawnie rasistowskie i ksenofobiczne, prezydent jako przewodniczący Komitetu Obchodów Stulecia Odzyskania Niepodlegości, wbrew wcześniejszym deklaracjom, nie zaprosił jego organizatorów do współpracy. Może to mieć znaczenie dla dalszych dziejów Marszu i Święta Niepodległości.

Wydaje się, że 11 listopada 2018 może dojść do konfliktu między Marszem a obozem rządowym, czy też tą jego częścią, która jest powiązana z prezydentem. Narodowcy zapewne liczą, że dające się powoli odczuć znużenie i rozczarowanie „dobrą zmianą” pracować będzie na ich korzyść (to właśnie mają na myśli liderzy nacjonalistycznej prawicy otwarcie twierdząc, że rząd PiS utoruje im drogę do władzy).

Z drugiej strony Andrzej Duda może podjąć próbę przeciągnięcia na swoją stronę nastawionych patriotycznie, ale nie nacjonalistycznie uczestników i sympatyków Marszu, licząc, że przy okazji stulecia niepodległości uda mu się stworzyć atrakcyjną reprezentację o charakterze bardziej wkluczającym. Gra to ryzykowna, bo – jak się wydaje – tym, co może osłabić demonstracje narodowców w 11 listopada, jest ich uoficjalnienie i utrata bojowego charakteru. Zajmując pozycję przeciwstawną Marszowi, Andrzej Duda ryzykuje więc ponowne uruchomienie jego antyestablish- mentowego charakteru.

Emocjonalna i afektywna moc Marszu Niepodległości, silny związek z umarłymi (dziś przede wszystkim z żołnierzami wyklętymi), charakter bojowego natarcia na centrum stolicy uznawanej za teren „obcy” (co potwierdziły wyniki ostatnich wyborów) sprawiają, że niezależnie od inwencji rządzących stulecie niepodległości może wymknąć się im z rąk. Zwieńczeniem roku równie hucznie zapowiadanych, co niewyraźnych, rozmytych i zwyczajnie nieciekawych obchodów może być kolejny „ludowy zryw”, tym razem skierowany przeciwko obecnej, „patriotycznej” władzy. Z pewnościa natomiast między bajki włożyć można marzenia prezydenta o wspólnym marszu wszystkich sił politycznych. Gdyby Andrzej Duda wyszedł na ulice z Donaldem Tuskiem z jednej i Jarosławem Kaczyńskim z drugiej strony, zapewne wkrótce usłyszałby okrzyk „Tu jest Polska!”, dochodzący niestety z zupełnie innego miejsca. ©

POLECAMY: Polska od nowa - wydanie specjalne "TP" z wyborem najlepszych tekstów poświęconych niepodległości, wolności i ojczyźnie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2018