Dobrzy ludzie w czasach zła

Janina Ochojska: Polacy długo „dojrzewali do Aleppo”. Gdyby nie niedawne naloty, pewnie pomoc płynęłaby wąskim strumieniem. Stało się jednak coś podobnego, jak w latach 90. w związku z wojną w b. Jugosławii. Okazało się, że ludzie są gotowi pomagać.

06.02.2017

Czyta się kilka minut

Janina Ochojska, Kraków, luty 2017 r. / Fot. Grażyna Makara
Janina Ochojska, Kraków, luty 2017 r. / Fot. Grażyna Makara

WOJCIECH BONOWICZ: Czy dzieci-uchodźcy z Syrii powinny trafiać do Polski?

JANINA OCHOJSKA, prezes PAH: Jeśli mówimy o dzieciach, na pewno jest taka potrzeba. Mieszkają tam często w obozach, w prowizorycznych warunkach – w ruinach domów; bywa, że nawet w ziemnych jamach. Najlepiej, aby wojnę mogły przeczekać w bezpiecznym miejscu, z dostępem do szkół i opieki zdrowotnej. Na takie pytanie odpowiedź jest oczywista: tak, Polska powinna przyjąć jak najwięcej Syryjczyków, zresztą nie tylko dzieci.

Po tym, gdy gotowość przyjęcia kilkorga dzieci zadeklarował Sopot, napisałaś na Twitterze: „Sprowadzanie sierot do Polski z Aleppo nie ma sensu. One mają bliższą lub dalszą rodzinę”. Oraz: „W społeczeństwie muzułmańskim nie ma sierot, zawsze weźmie je bliższa czy dalsza rodzina”.

Wyjaśniałam już: ze względu na lakoniczny język Twittera zostałam źle zrozumiana. Z mojego doświadczenia udzielania pomocy w krajach muzułmańskich wynika, że rodziny zwykle zabierają pod swoją opiekę dzieci, których rodzice nie żyją. Jeśli dzieci trafiają do sierocińca, często są w nim przez pewien czas – do momentu, gdy odnajdą się krewni. Spotkałam się z wieloma takimi przypadkami.

Ale to oczywiście nie jest reguła. Zdarzają się sytuacje, kiedy ewakuacja z kraju ogarniętego wojną – na leczenie lub po prostu na pobyt stały – jest dla takich dzieci najlepszym rozwiązaniem. Pamiętajmy jednak, że sprowadzanie na leczenie wiąże się często ze skomplikowanymi procedurami. A także, że np. przy granicy z Syrią, po stronie tureckiej, Międzynarodowy Czerwony Krzyż prowadzi szpitale, w których leczone są chore i ranne dzieci. Powinniśmy – jako państwo – współfinansować takie miejsca. To również jest skuteczna pomoc!

Rzecz w tym, że przywiezienie do Polski dzieci z Syrii byłoby przekroczeniem pewnej bariery psychologicznej. Kto wie, może przyczyniłoby się do zmiany stosunku do uchodźców – i społeczeństwa, i władz?

Pomagając, trzeba brać pod uwagę dobro beneficjenta. Oczywiście, przyjazd do kraju, gdzie nie widać skutków wojny, nie ma obozów, ruin, gdzie dziecko i jego rodzina mogą odpocząć od horroru codzienności i ciągłego strachu – to zawsze pomaga. Chodzi tylko o to, abyśmy taką pomoc nazywali po imieniu. To nie tylko sprowadzanie „sierot z Aleppo”. Potrzebne jest coś więcej.

Pamiętam, że gdy przywoziliśmy na leczenie do Polski ofiary wojen w Bośni i Iraku, trafiały się głosy, że przyjechali ludzie „za mało ranni” albo „za mało chorzy”. Że może akurat te przypadki można było leczyć gdzie indziej. Boję się powtórzenia takiej sytuacji. Boję się jej upolitycznienia. Powiedzmy sobie wprost: chodzi nam o przyjęcie jak największej liczby uchodźców z Syrii – także po to, aby mogli tu odpocząć, przeczekać koszmar wojny.

Twoje wpisy spotkały się z krytyką, tym większą, że dyskusja toczy się w czasie, kiedy – niejako w kontrze do niechęci władz centralnych wobec przyjmowania uchodźców – pojawia się coraz więcej inicjatyw oddolnych, także samorządowych.

Powtórzę: popieram przyjęcie do Polski uchodźców, zgodnie z procedurami. Jestem za tym, aby chorzy i ranni z Syrii mogli być leczeni w naszym kraju. Sama korzystałam kiedyś z leczenia poza krajem, kiedy w latach 80. przechodziłam poważne operacje kręgosłupa we Francji.

Bardzo mnie zresztą cieszy nasza gotowość do niesienia pomocy Syryjczykom. Widzę wyraźnie, jak wzrasta.

Los Aleppo w końcu poruszył Polaków?

Tylko w grudniu na pomoc dla uchodźców z tego miasta Polska Akcja Humanitarna zebrała 4 mln złotych. To cztery razy więcej niż w ciągu całego czasu od 2013 r., od kiedy pomagamy w Syrii.

Jaki był powód tego wzrostu?

Pod koniec minionego roku nasiliły się bombardowania Aleppo. Baszar al-Asad, wspierany przez Rosjan, zdecydował, że wschodnie dzielnice miasta muszą być zdobyte do końca roku, bez względu na straty w ludziach.

Pamiętasz, jak w sierpniu 2016 r. świat obiegło zdjęcie pięciolatka wydobytego z gruzów? Chłopiec siedział w karetce pokrwawiony i obsypany pyłem. Wtedy, po raz pierwszy, wpłaty na Syrię drgnęły. Na styczeń zaplanowaliśmy dużą zbiórkę dla Aleppo. Już wtedy było miastem-symbolem, jak kiedyś Grozny czy Sarajewo. Myśleliśmy: „Przed świętami nie ma co zaczynać, bo wtedy ludzie myślą przede wszystkim o tym, by pomagać w kraju. Potem jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Wystartujemy zaraz po niej”.

Okazało się, że nie ma na co czekać.

Akcja zaczęła się oddolnie. Byliśmy na nią gotowi, ale sygnał przyszedł od ludzi. Wojna w Syrii trwa już szósty rok. W Polsce wcześniej nie interesowano się tak bardzo jej skutkami. Dopiero kiedy walki o wschodnie Aleppo przybrały na sile, media niemal codziennie zaczęły informować o ofiarach. A do PAH zaczęły spływać pieniądze. W samym Aleppo już wtedy mogły działać tylko lokalne organizacje.

Co się dzieje z pieniędzmi, które zebraliście?

W Syrii zorganizowaliśmy dwa obozy dla uchodźców z Aleppo. Zajmujemy się w nich głównie infrastrukturą: stawiamy namioty mieszkalne, toalety, prysznice, wyposażamy rodziny w podstawowe sprzęty, podłączamy lub rozwozimy wodę. Co miesiąc rozdajemy pakiety higieniczne i żywnościowe, ale żywność dostarczają też inne organizacje.

W prowincji Idlib pracujemy w 50 obozach dla uchodźców z różnych części Syrii. Tam również dbamy o infrastrukturę i dostarczamy wodę. Jest też mnóstwo pracy związanej z przyjmowaniem uchodźców. Niekiedy napływających ludzi jest tak dużo, że musimy w jednym namiocie zmieścić dwie, trzy rodziny. Natomiast w obozach na terenie Turcji prowadzimy świetlice dla dzieci. Chodzi o to, żeby w ciągu dnia, kiedy rodzice są zajęci różnymi sprawami, dzieci miały zapewnioną opiekę.

Taki obóz to nieustanny chaos. Jedni napływają, są zmęczeni i głodni i oczekują, że pomoc dostaną od ręki. Drudzy dowiedzieli się, że jacyś ich krewni są w innym obozie, więc zbierają się do drogi. Część postanawia wracać do domu, inni z kolei chcą przedostać się do Turcji, bo tam w obozach panują lepsze warunki. Trzeba pilnować, żeby nie dochodziło do przemocy, wymuszeń, korupcji.

Uchodźcy są tacy sami jak inni – nie wszyscy to anioły.

Naszym celem jest, aby pobyt w obozie trwał jak najkrócej. Obóz to nie jest normalna sytuacja. Istnieją takie – na przykład w Kenii – w których rośnie kolejne pokolenie ludzi uzależnionych od pomocy. Tak nie powinno być. Gdybym miała wpływ na największe organizacje humanitarne, namawiałabym je, żeby zajęły się właśnie tym problemem.

Powiedziałaś, że w przypadku Aleppo w Polsce sygnał wyszedł od ludzi. Ale tak naprawdę zadziałały media.

To jest jednocześnie radosne i smutne. Coraz częściej pomaganie jest uzależnione od zainteresowania mediów. Ta zależność jest niekiedy męcząca; powiedziałabym, że wręcz nieetyczna. Jest wiele miejsc, gdzie chcielibyśmy zacząć pomagać, tymczasem bez nagłośnienia nie ma na to żadnych szans. W czasie, kiedy spływały pieniądze na Aleppo, apelowaliśmy też o pomoc dla irackiego Mosulu, gdzie otworzyliśmy misję. Tam potrzeby także są ogromne, bo walki o Mosul są równie zacięte. Zebraliśmy tylko 5 tys. złotych. Powód? Mosul rzadko pojawiał się w mediach.

Czasem prasy nie sposób zainteresować. Epidemia cholery, powodzie w Sudanie Południowym, zamieszki w Somalii, gdzie ostatnio, wskutek wybuchu, zniszczone zostało nasze biuro… Informacji o tych wydarzeniach jest tak mało, że nawet nie próbujemy apelować do ludzi o wsparcie. Szukamy wtedy pieniędzy poza Polską. A przecież to, co się dzieje w tych miejscach, jest nie mniej tragiczne od Aleppo. Tam też ludzie giną, cierpią, uciekają.

Często myślę, co będzie dalej, czy to już zawsze będzie tak wyglądać: są media – jest pomoc, nie ma mediów – nie ma pomocy? Czy nie idziemy na łatwiznę? Oczywiście, jesteśmy jako PAH w bardzo trudnych miejscach. Na ogół nie pojawiamy się tam, gdzie są wielkie organizacje lub gdzie tych organizacji jest bardzo dużo. Nie idziemy też „za pieniędzmi”, które można pozyskać z rządowych lub międzynarodowych grantów, choć może nieraz lepiej byśmy te pieniądze wydawali.

Niemniej nie mogę powiedzieć, że jesteśmy zupełnie niezależni. Bo gdybyśmy byli, to może pracowalibyśmy np. w Republice Środkowoafrykańskiej, gdzie bieda jest niewyobrażalna, a ludzie cierpią z powodu ciągłych rebelii. Kiedy ktoś mnie pyta, jak dokonujemy wyboru miejsc, w których pomagamy, odpowiadam: wybieramy te miejsca, co do których wiemy, że ludzie pozytywnie zareagują. Trzęsienie ziemi w Nepalu – tak. Ale już centralna Afryka – nie. Trzęsienie ziemi we Włoszech – też nie.

Akurat to jest miejsce, do którego łatwo dotrzeć.

Włochom należałoby wysłać pomoc z innego powodu. Ziemia zatrzęsła się tam ostatnio kilka razy i przydałby się choćby mały gest solidarności z naszej – polskiej – strony. Oczywiście, ogromną pomoc kieruje tam Unia Europejska. Ale czy nie byłoby piękne, gdybyśmy zrobili cokolwiek np. dla mieszkańców Nursji, miasta św. Benedykta? Czyż w stanie wojennym Włosi nie przyjmowali polskich uchodźców i imigrantów? Ile pomocy dostaliśmy wtedy od włoskich organizacji? W dodatku teraz mają u siebie mnóstwo uchodźców z innych krajów. Niemniej w pomoc dla Włoch nie zdecydowaliśmy się wejść, bo nie było sygnałów, że Polacy się tym interesują. Uważam to za swoją porażkę.

To byłoby jak przysłowiowa „paczka z Zachodu” w latach 80. XX w.: nie rozwiązywała żadnego z problemów na stałe, ale była symbolem. Komuś we Francji, w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych chciało się coś dla nas zrobić.

Podczas powodzi w Niemczech w 2002 r. ogłosiliśmy akcję pomocy na zasadzie solidarności: oto mamy okazję odwdzięczyć się tym, którzy nam pomagali, kiedy my byliśmy w potrzebie. Nasza pomoc była symboliczna: w jednym mieście wyremontowaliśmy boisko szkolne, a w drugim bodaj salę gimnastyczną. Kosztowało to najwyżej 10 tys. euro. Ale w tych miastach ciągle się o tym pamięta.

Podobnie było z Japonią w 2011 r., po trzęsieniu ziemi i tsunami. Obrazy, które pojawiły się w mediach, zmobilizowały setki ludzi. Sama pamiętam film: wielki parking z nowiutkimi białymi toyotami, na który wlewa się fala i zagarnia je, jakby to były zabaweczki. Japońskie tsunami było o wiele mniejsze niż to, które miało miejsce kilka lat wcześniej w południowo-wschodniej Azji. Tam od pierwszego uderzenia zginęło prawie ćwierć miliona ludzi, w Japonii ok. 9 tys. A jednak obrazy ludzi płaczących na ruinach domów czy zalanej elektrowni atomowej zrobiły wrażenie. Czy Japonia, jeden z najbogatszych krajów świata, nie była w stanie sama sobie pomóc?

Oczywiście, że była w stanie. Ale chodziło o znak: nie jesteście sami, pamiętamy o was. Do dzisiaj Japończycy są nam wdzięczni, kolejni ambasadorzy zapraszają nas na uroczystości z okazji urodzin cesarza. A my raptem odbudowaliśmy dwa przedszkola.

Oczywiście, w pomaganiu nie chodzi o to, by oczekiwać wdzięczności. Chodzi o budowanie solidarności. Pomoc może kiedyś zostać odwzajemniona, ale przecież nie musi. Na przykład w Sudanie Południowym większość ludzi, którym pomagamy, nie ma pojęcia, że istnieje taki kraj jak Polska. Ot, przyszli biali ludzie i budują studnie. Przy okazji zostawiamy „polski ślad”: jeden z darczyńców ofiarował nam milion złotych pod warunkiem, że każda ze studni będzie nosiła imię wielkiego Polaka. Są tam więc studnie Mikołaja Kopernika, Marii Curie-Skłodowskiej, Fryderyka Chopina i innych. Tyle że ci ludzie nigdy nie słyszeli o Chopinie. Nie mają elektryczności, nie mają żadnej komunikacji ze światem, skąd mieliby o nim słyszeć? Dla nas powodem do dumy jest to, że my, Polacy, tyle potrafiliśmy zrobić. Niedawno policzyliśmy, że przez 10 lat wybudowaliśmy tam 700 studni. Co pięć dni jakaś wioska otrzymywała studnię!

W przypadku uchodźców z Aleppo jest inaczej. Oni wiedzą, że to polska organizacja im pomaga. Wytwarza się w ten sposób inny obraz świata: Polska staje się miejscem, z którego przychodzi pomoc.

Świat tymczasem stawia nowe mury. Co pomyślałaś, kiedy Donald Trump podpisał dekret o niewpuszczaniu do Stanów Zjednoczonych obywateli siedmiu państw muzułmańskich?

Była to dla mnie bardzo smutna decyzja. Bo wiem, co oznacza. Próbując odgrodzić się od świata fizycznym lub prawnym murem, Ameryka dostarcza tylko argumentów prawdziwym terrorystom. Ta decyzja to właściwie zapowiedź kolejnych ataków.

Jeden z poprzedników Trumpa, George W. Bush, po atakach z 11 września 2001 r. tylko raz użył słowa „krucjata”. A jednak tzw. Państwo Islamskie przypomina o tym wciąż podczas rekrutacji ochotników na „świętą wojnę”.

Nowy prezydent chyba nie zdaje sobie sprawy, jak wielkie mogą być szkody. W ludziach odepchniętych, upokorzonych, zostawionych „za murem” będzie narastać złość.
Politycy powinni wspierać wszystkie środowiska muzułmańskie, które dążą do zbliżenia z Zachodem. Jest np. grupa duchownych muzułmańskich, która pracuje nad tym, żeby pokazać, iż terroryzm nie daje się pogodzić z Koranem. I że ci, którzy mordując, powołują się na Koran, dopuszczają się nadużycia. Takie posunięcia, jak wspomniany dekret, blokują możliwe zmiany i osłabiają pozycję ludzi działających na rzecz dialogu.

Patrzysz na przyszłość świata, i…?

Widzę, że zaczął nami rządzić lęk. On sprawia, że jest tendencja, aby się bronić – przed jakimś złem, które najczęściej, chociaż nie tylko, wiąże się dla wielu ze słowami: „terroryzm”, „muzułmanie”, „dżihad”. Daliśmy się zepchnąć do kąta – i tym kimś, kto nas tam spycha, jesteśmy my sami. Lęk przed terroryzmem, w dodatku muzułmańskim, zaczyna mieć wpływ na całe nasze życie; powoduje, że coraz bardziej się zamykamy. O to chodzi terrorystom – abyśmy nie wychodzili na ulice, nie chodzili do kina, bali się podróżować metrem. Takim sterroryzowanym społeczeństwem łatwo jest rządzić.

A przecież w zamachach ginie więcej muzułmanów niż ludzi innych wyznań. Terroryzm nie jest związany z religią. W latach 60. i 70. XX w. terroryzm był używany do zastraszenia społeczeństw przez ludzi z naszej zachodniej kultury, do celów politycznych. Wtedy w zamachach ginęło w Europie więcej ludzi niż obecnie.

Z lęku może nas wyprowadzić wyłącznie dialog. W „spadku” po Janie Pawle II mamy słynne „Nie lękajcie się!”. Mamy Franciszka, który chce świata otwartego, dialogu, pomocy najuboższym i ofiarom wojen. Dialog między nami a muzułmanami to jedyne wyjście. Ks. Józef Tischner, mówiąc o spotkaniu drugiego człowieka, uznawał, że może się odbyć tylko w dialogu. Spotkanie w sporze, bez próby porozumienia, do niczego nie prowadzi.

Jeżeli Europa zaangażuje się bardziej w pomoc w rejonach ubóstwa i konfliktu, ograniczy to liczbę osób, które próbują się dostać do naszego „raju”, którego tak coraz pilniej strzeżemy. Paradoks polega na tym, że ludzie z ubogich krajów, którzy patrzą na śmierć głodową swoich najbliższych, chcą dostać się do miejsc, w których jedzenie się wyrzuca. Polacy wyrzucają 9 mln ton żywności rocznie. Musimy solidarnie się podzielić i pomóc tym ludziom żyć w warunkach, w których można się rozwijać – mając wodę, żywność, czyli to, co zapewnia im podstawowe bezpieczeństwo.

Tak, coraz częściej boję się o przyszłość. Ale widzę też, że w ludziach narasta opór przeciwko polityce zamykania się i izolacji. Mam nadzieję, że rozsądek zwycięży. Mamy w sobie bardzo dużo dobra, dużo wrażliwości na krzywdę innych.

Nie masz wrażenia, że w jakiejś mierze jest to rezultat wizyty papieża Franciszka i Światowych Dni Młodzieży w Krakowie?

W działalności pomocowej można obserwować „efekt Franciszka”. Podczas ŚDM papież prawie w każdym przemówieniu mówił o Syrii, o uchodźcach – i to jednak zostało w ludziach. Franciszek konsekwentnie przypomina, jakie są nasze obowiązki – jako ludzi i jako chrześcijan. I wielu to przekonuje. Oczywiście są i tacy, którzy twierdzą, że jest naiwny, nie ma racji…

…a nawet, że ściąga na chrześcijan i na Europę kłopoty.

Ale kto go uważnie słucha, ten wie, o co mu chodzi. Zamykanie się, odgradzanie, niepomaganie nie jest żadnym wyjściem. Problemy nie znikną, kiedy się od nich odwrócimy. Musimy budować świat inaczej niż do tej pory. Im więcej biedy i upokorzenia, tym więcej pożywki dla terroryzmu.
Polacy długo „dojrzewali do Aleppo”. Gdyby nie grudniowe naloty, pewnie do dzisiaj ta pomoc płynęłaby raczej wąskim strumieniem. Stało się jednak coś podobnego, jak w latach 90. w związku z wojną w byłej Jugosławii. Wtedy też się okazało, że ludzie byli gotowi na pomoc. Na apel nikomu nieznanej osoby, którą wtedy byłam, zebrano rzeczy, które zapełniły 12 ciężarówek.

To był zresztą moment, który zdecydował o moim dalszym życiu. Wcześniej przez całe lata czułam się taką małą Janką, która nie ma żadnej siły sprawczej. Stałam z boku, przyglądałam się, słuchałam mądrzejszych od siebie. I pamiętam taki obraz: siedzę za kierownicą samochodu, za mną jest tych 12 ciężarówek i jedziemy do Sarajewa. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam, że coś mogę, że moja decyzja poruszyła lawinę. Z Aleppo było podobnie. Ludzie nie mogli już dłużej znieść tej bierności, przyglądania się.

Głośna była Twoja wypowiedź o sytuacji kobiet w krajach muzułmańskich. Powszechne wyobrażenie – przynajmniej w Polsce – jest takie, że nie ma gorszego losu niż los kobiety w islamie.

Mogę mówić jedynie o własnym doświadczeniu. W większości miejsc, w których byłam, miałam kontakt głównie z kobietami. Problemem, z którym najczęściej się stykałam, nie była przemoc ze strony mężczyzn, ale ich bierność. W Czeczenii kobiety z rodzin muzułmańskich nie doświadczały przemocy, problem przemocy dotyczył kobiet rosyjskich lub pochodzących z rodzin mieszanych.

Dla muzułmanów rodzina jest ogromną wartością. Sieroty wojenne w Czeczenii to były w większości dzieci rosyjskie; ośrodek dla nich stworzyła zresztą Czeczenka. W Somalii widziałam kobiety biorące się za różne małe biznesy i mężczyzn leżących pod ścianami domów w stanie odurzenia. Co się okazało? Wielu z tych mężczyzn jako małych chłopców wcielono do wojska.

Przeżyli rzeczy, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić: doznali przemocy i sami przemoc stosowali. Kiedy pytałam kobiet, czy mężczyźni im pomagają, odpowiadały, że nie, większość czeka, aż na targ przywiozą liście, które zawierają narkotyk. To także były rodziny muzułmańskie: kobiety miały ciężkie życie, ale na ogół nie doświadczały bicia ze strony mężów czy napastowania ze strony obcych.

Pamiętam rozmowy prowadzone w Afganistanie, Iraku czy Syrii, gdzie byłam jeszcze przed wojną. Kobiety, które tam spotykałam, czuły swoją wartość. Nie robiły wrażenia zastraszonych czy sterroryzowanych. Cieszyły się dość dużą swobodą, choć formalnie władza w rodzinie należała do mężczyzn. Ale mężczyźni je szanowali i liczyli się z ich zdaniem. Nawet w ubogiej Somalii mężczyzna, żeby poślubić kobietę, musi jej ofiarować coś złotego. Nie założy rodziny ktoś, kto nie potrafi się zdobyć na żaden wysiłek.

Gdy teraz ktoś chce mi dołożyć na forum internetowym, to często cytuje tę moją opinię. A mnie chodziło tylko o to, że w Polsce także są kobiety, które doznają przemocy, gwałtów, są ubezwłasnowolnione i kontrolowane przez mężczyzn. I na odwrót: są społeczności muzułmańskie, w których życie kobiet jest bardzo trudne, ale jest też wiele takich, w których kobietom żyje się całkiem dobrze. Należy strzec się uogólnień, bo one zawsze są krzywdzące.

Nie tylko ten Twój komentarz zrobił karierę w internecie. Także wpis, że Jezus był uchodźcą. Czy masz wrażenie, że zostałaś zrozumiana?

Najbardziej podobała mi się uwaga o. Macieja Biskupa, dominikanina, który napisał: Jezus nie był uchodźcą, Jezus jest uchodźcą. To jest istota sprawy. Większość komentarzy była zresztą pozytywna. Ale były też nieprzychylne, a nawet agresywne. Można było odnieść wrażenie, że ich autorzy najchętniej przyjęliby, że Pan Jezus urodził się w Częstochowie i był biały... Pretekstem do mojego wpisu była „Kolęda dla tęczowego Boga” skomponowana przez Grzesia Turnaua do tekstu Jarka Mikołajewskiego. Spodobała mi się zawarta w niej myśl, że w każdym dziecku, które się rodzi – niezależnie od koloru skóry – jest obecny Bóg. Połączyłam ją z apelem, żeby pamiętać o uchodźcach. Nie sądziłam, że coś tak oczywistego może wywołać burzę.

Bardzo boleję nad tym, co stało się w ostatnim czasie ze słowem „uchodźca”. Większości Polaków kojarzy się ono z czymś negatywnym, z jakimś zagrożeniem.

Ktoś powiedział, że „uchodźca” stał się niemal synonimem „terrorysty”. Jeśli nie rzeczywistego, to potencjalnego.

Polacy też bywali uchodźcami, i to wcale nie tak dawno. I też różne rzeczy o nas mówiono i pisano. Zdarzali się Polacy, którzy popełniali przestępstwa. Złościliśmy się, kiedy takie przypadki uogólniano i patrzono na nas jak na potencjalnych przestępców. Albo kiedy pisano, żebyśmy wracali do siebie i nie zabierali pracy innym. Kto jak kto, ale my powinniśmy lepiej rozumieć, co to znaczy być uchodźcą. ©

Współpraca MARCIN ŻYŁA

JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach PAH organizowała pomoc humanitarną w kilkudziesięciu krajach świata – obecnie pomaga m.in. w Sudanie Południowym, Syrii i na wschodniej Ukrainie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JANINA OCHOJSKA jest założycielką i prezesem Polskiej Akcji Humanitarnej. W 1989 r. współtworzyła polski oddział Fundacji EquiLibre, pod którego szyldem wyjechały z naszego kraju pierwsze ciężarówki z pomocą dla ogarniętej wojną Bośni. W późniejszych latach… więcej
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017