Dobra działka

Jak się chce puszyć przed światem mianem bastionu chrześcijaństwa, to trzeba będzie kiedyś beknąć przed jego Założycielem za to, że wywaliło się 900 mln zł na walki z zaklętymi w cegłach demonami, zamiast ratować głodujące dzieci.

20.11.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA
FOT. GRAŻYNA MAKARA

Dwadzieścia lat przyglądania się szopce, w jaką (ze zwiastującą trwałość choroby regularnością) zmienia się polskie życie publiczne – i nie mam raczej wątpliwości, że kolejna już odsłona odwiecznego sporu, czy zburzyć warszawski Pałac Kultury i Nauki, to użyteczny PR-owy gadżet, kołderka, którą przykryje się wystawione na ziąb odnóża elektoratu. Co dokładnie miałoby je zmrozić? Wciąż pozostająca w trybie niedokonanym rekonstrukcja gabinetu, poprzedzona najdłuższą grą wstępną w historii polityki? Niesmak, jaki pozostał po tym, jak „separatyści rasowi” ukradli Polakom Święto Niepodległości? Coraz bardziej dotkliwie nieumiejący się skończyć, comiesięczny, postsmoleński spektakl?

Nie wiem, pytajcie rządowych spin doktorów. Co do jednego nie mam wątpliwości: stawianie teraz tematu burzenia Pałacu to – przy całym moim osobistym szacunku do niektórych konsekwentnych od lat piewców tej idei – czysty idiotyzm.

Po pierwsze objaw myślenia magicznego, właściwego społeczeństwom pierwotnym, przekonanym, że jak się nie unicestwi materialnych znaków niechlubnej przeszłości, chlubna przyszłość nie będzie miała gdzie się urodzić. Owo egzorcyzmowanie przez wyburzanie (pomników, świątyń, gmachów) jest dla mnie objawem społecznej niedojrzałości, nieumiejętności zintegrowania w sobie różnych – trudnych i chwalebnych – wymiarów własnej przeszłości. Pokażcie mi człowieka, który widząc dziś, w listopadzie A.D. 2017 Pałac Kultury, odczuwa natychmiastowy popęd do czczenia zbrodniarza Stalina albo popada w komunistyczną ekstazę, pędzi założyć radę robotniczą i osiedlową placówkę NKWD. Ja wtedy pokażę wam wielu moich znajomych, którzy na pytania swoich dzieci, dlaczego w środku Warszawy stoi takie oto przedziwne skrzyżowanie elewatora zbożowego z zamkiem z Disneylandu, mają znakomitą okazję, by opowiedzieć im, że był taki czas w zamierzchłej historii Polski, w którym była ona pod sowiecką półokupacją (i rządzona przez takich półgłówków jak Bierut, który według legend, mając do wyboru, co ZSRR ma nam wybudować: metro czy pałac, wybrał pałac). A dziś – choć z paskudną metryką – ta sowiecka wariacja na temat Las Vegas stara się, jak umie, służyć ludziom czasów wolności, mieszcząc biura, uczelnie, kina, muzea i chyba z sześć teatrów. Bo budynki nie są nigdy niczemu winne, to zawsze ludzie decydują o tym, jaką funkcję będą pełnić rzeczy.

Czy w tym mieście naprawdę nie naburzono się już dość? Wyburzała niepodległość: w latach 20. XX w. rząd zburzył dopiero co postawioną przez Rosjan na placu Saskim olbrzymią cerkiew Świętego Aleksandra (żeby każdy mógł uczestniczyć w tym patriotycznym dziele, władze wypuściły nawet specjalne wyburzeniowe obligacje), by z centrum stolicy zniknął ów symbol rusyfikacji (los prawosławnej katedry podzieliło wtedy sporo stołecznych cerkwi). Wyburzali kaci: 20 lat później wcielona w Hitlera nienawiść kazała wyburzyć całe miasto, tak by wypalona pustynia zgliszcz wyrwała Polakom serca i zgasiła ducha. Dziś swoje żniwo zbiera wolny rynek: od wielu lat na tzw. linii otwockiej w zaskakująco częstych pożarach płoną świdermajery, perełki przedwojennej drewnianej architektury, szybciutko zastępowane przez rezydencje, sklepy i inne „gargamele”. Jasne, że każdy czas ma swoją urbanistykę, swoją architekturę, czasem korekty zabudowy są niezbędne, by utrzymać funkcjonalność miasta. Idea symbolicznej zemsty na budynkach za poglądy ich autorów to jednak poziom Jasia, który postanawia walczyć ze złem wdeptując w ziemię proporczyk nienawidzonego kolegi.

Ów toczący bohaterskie, acz symboliczne zmagania Jasio nie wie jeszcze (bo nie nauczył się tego dotąd, od zawsze żyjąc dość wygodnie na różnych prywatnych oraz państwowych posadach), że dziś realne zło w Polsce, której nijak nie zagraża stalinizm, to – w znacznej przewadze będące produktem zupełnie nowych czasów – niedożywienie, z którym zmagają się dziesiątki tysięcy naszych najmłodszych rodaków. Że trzeba mieć chyba coś z sobą niehalo, by poświęcać swój sowicie opłacany przez Polaków czas na snucie marzeń o burzeniu (powtórzmy: nie stalinowskiej katowni, ale użytecznego publicznie gmachu, tyle że z innej epoki), podczas gdy na wybudowanie czeka w kraju lekko licząc z milion łazienek, tak by ludzie w XXI w. nie musieli załatwiać swoich potrzeb w XVIII-wiecznych warunkach. A przecież na Polsce świat się nie kończy. I jak się chce puszyć przed nim mianem bastionu chrześcijaństwa, to trzeba będzie kiedyś beknąć przed jego Założycielem za to, że wywaliło się 900 mln zł (na tyle szacował koszt usunięcia PKiN stołeczny ratusz, gdy wyburzeniowe sentymenty zaczął po raz pierwszy wyjawiać Radosław Sikorski) na walki z zaklętymi w cegłach demonami, zamiast – dajmy na to – uratować (żywiąc przez bite cztery lata) pięćdziesiąt tysięcy dzieci, które umrą z głodu w Jemenie, jeszcze zanim zaczniemy tegorocznie świętować narodziny Dzieciątka w Betlejem, śpiewać „W żłobie leży” oraz „Jingle Bells”.

Że ze sprzedaży uwolnionych gruntów można by może uzyskać z grubsza też pewnie koło 900 mln? Myślę, że mieszkańcy Warszawy wprost nie mogą się doczekać, aż – zamiast czegoś, co służyło im wszystkim – powstaną w sercu Śródmieścia kolejne nudne biurowce, apartamentowce z mieszkaniami po 40–60 tysięcy za metr i banki (bo już widzę prywatnych inwestorów, którzy wyłożywszy dajmy na to po 20 tys. za metr gruntu, będą tam chętnie stawiać szkoły, parki, baseny, muzea i teatry albo wymarzony przez ministra Sikorskiego staw). Słyszę też już uszami duszy inne „rozstrzygające” argumenty: zawsze będą jacyś biedni i gdybyśmy tak myśleli, nigdy nie moglibyśmy wybudować żadnego biurowca, parku ani muzeum, bo nie służy to bezpośredniemu rozwiązaniu potrzeb najbiedniejszych. OK. To teraz idźcie i – patrząc w oczy – powiedzcie to tym najbiedniejszym. Nie, że będziecie budować coś pożytecznego na miejscu ruiny albo na pustej działce, ale że jesteście gotowi wywalić ten miliardzik na rozwalanie czegoś, co działa, by wieczorem wypić toast za uzyskane właśnie ideologiczne ukojenie.

Rzuciłem kiedyś na tych łamach pomysł: każdy, kto ubiega się u nas o jakąś władzę nad innymi, powinien przy rejestracji kandydatury przedstawić w PKW zaświadczenie, że przez minimum trzy miesiące zajmował się służbą innym jako wolontariusz w świetlicy środowiskowej, szpitalu, jako w lub w hospicjum. Coraz częściej wydaje mi się, że – by mieć pewność, że delikwent skutecznie się urealnił, wie na, jakim świecie żyje, i wyleczył się z toczenia dziecinnych wojenek z wiatrakami – to jednak chyba powinien być rok. Albo lepiej od razu trzy lata. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2017