Do zobaczenia w teatrze

Nadchodzą ciężkie miesiące, kiedy to - zmuszonym do interesowania się różnymi facetami próbującymi sprostać wyzwaniom ich potężnego libido (libido dominandi) - przyjdzie nam zapewniać się rozpaczliwie, że demokracja ma swoje prawa, że jest teatrem, z którego nie powinno się wychodzić aż do końca, a koniec ów nie powinien nigdy nastąpić.

27.07.2011

Czyta się kilka minut

Przesada, powie ktoś, przecież da się żyć w życiu, a w październiku wystarczy pójść do lokalu i nie głosować na największych ponuraków. Wystarczy odwrócić wzrok, nie słuchać pewnych audycji (właśnie wdeptują w ziemię pomysł prezydentów dużych miast, by wesprzeć niezależnych kandydatów do senatu), wybrać inny dojazd do miasta, co wcale nie jest takie trudne. To ostatnie wiąże się z działalnością tajemniczego agitatora, który pod Poznaniem (trasa wylotowa do Buku) zawiesza tablice własnego wyrobu, obwieszczające m.in., że Tusk to zdrajca, w Smoleńsku był zamach, Unia Europejska jest więzieniem itd. Człowiek (płeć? wiek? poziom wykształcenia? majętność?) zrywa się nocą i z trudem, narażając się na represje, mocuje na znakach drogowych treści o znaczeniu kluczowym dla polskiego narodu, budzi sumienie mężczyzn i kobiet z klasy powyżej średniej, którzy w stanie wczesnoporannego półuśpienia, ukołysani w swych modnych ostatnio terenówkach nie wiedzą, co się święci. A święci się katastrofa - w wykonaniu wesołej elity.

Nie ma życia poza teatrem, może być tylko lepszy teatr, można nawet spróbować nie być w nim widzem. Wiedzą o tym doktoranci (doktoranci wiedzą absolutnie wszystko), którzy ostatnimi czasy - jak zauważyłem z przyjemnością - najpierw bronią się z zapałem, a zaraz potem z takim samym zapałem żenią się (pobierają). Wszelako jeśli ktoś uważa, iż to pobieranie się należy uznać za wyraz tęsknoty do rzeczywistości, odwrót od simulakrum (Jean Baudrillard), żółtą kartkę dla Agambena, Žižka, a nawet Derridy - błądzi.

Z fascynacją wysłuchuję opowieści o wieczorach kawalerskich poprzedzających zaślubiny (o równocześnie się odbywających wieczorach panieńskich nikt nie chce opowiedzieć). Zwykle w pierwszej odsłonie przybierają one formę wielkich akcji plenerowych będących aluzją do misteryjnych praźródeł, czasami resuscytacją (ulubiony termin najambitniejszych studentów) mitu, by w części drugiej przenieść się do wnętrz. I tak - słuchałem - pewnego razu w miejski labirynt zapuściły się patrole bezbronnych rycerzy. Kierując się wskazówkami przygotowanych dla nich map, w różnych punktach znajdowali miecze świetlne i inne akcesoria swego fachu. Wreszcie, już po północy, uzbrojeni po czubki wyobraźni zwarli się na Starym Rynku. Gwiezdna wojna rycerzy-czytelników swój chwilowy rozejm znalazła, jak się domyślam, w nocnej księgarni.

Legendy krążą o "pochówku dobrego kolegi", jaki odbył się niedawno w środku miasta. Przedstawcie to sobie Państwo: kondukt żałobników, grupa milczących mężczyzn w czerni niosących na marach wychudzone ciało świeżo upieczonego doktora, aspiranta do stanu małżeńskiego, zawinięte w całun, i wreszcie wielka mowa pożegnalna, pełna odniesień do literatury romantycznej, wygłoszona przez jedną ze wschodzących gwiazd filologii, ponoć wspaniała! I to miałby być wstęp do "prawdziwego" życia? Chyba że w prawdziwym życiu łatwiej o wejściówki do życia (ergo teatru) jeszcze fajniejszego.

Pomysłowość młodości, zadziwiająca, deprymująca. Wystawienie siebie na pokaz, na popis, na poklask osiągnęło poziom swobody, o jakim poprzednie pokolenie nawet nie śniło.

A pomysłowość starości? "End of the road", spektakl w wykonaniu chóru Young&Heart z Ameryki, złożonego z trzydziestu paru leciwych śpiewaków, z których najmłodszy liczy sobie ponad siedemdziesiątkę, a najstarszy dobiega dziewięćdziesięciu. Swego wieku nie muszą inscenizować, wystarczy go nie ukrywać. Mówią o nim wózki, balkoniki, podpórki, siedziska, ostrożne kroki. Inscenizuje się minione życie, uaktywnia pamięć, powtarza miłosne zaklęcia, chwali utraconą siłę, niesłychanie zręcznie oscyluje między nastrojami uniesienia i głębokiego smutku. Właściwie żadnych emocjonalnych przymusów w stosunku do widowni, może poza jednym - podziwiania paradoksalnej urody wykonawców i nieoczekiwanej ekspresji. Spoglądając (kątem oka, proszę mi wierzyć, prawie nie patrząc) na szalejące za mną dziewczyny, myślę ze zadziwieniem, lecz nie po raz pierwszy, że starość bywa piękniejsza, stare twarze ciekawsze, pogłębione, a śpiew seniorów przeważnie lepszy od głosów naszych rodzimych gwiazdek (o co nietrudno).

Czy starość steatralizowana mniej boli? Czy da się śpiewająco umierać? Nie wiem. Przypuszczam tylko, że pod koniec swojej drogi wolałbym się nawrócić na Red Hot Chili Peppers niż na Radio Maryja.

Sprawcą prawdziwego życia są przypadki i marzenia. Czytam uroczo i przewrotnie naiwną powieść Siegfrieda Lenza "Występy gościnne" (tłum. Emilia Bielicka). Pewnego razu do więzienia przyjeżdża teatr objazdowy. W trakcie spektaklu grupa więźniów sprytnie, bez żadnego gwałtu uprowadza autobus należący do aktorów i odjeżdża w nieznane. Uciekinierzy zatrzymują się w prowincjonalnej dziurze, w której odbywa się święto goździków. Zostają zaangażowani do uświetnienia uroczystości, co im znakomicie wychodzi, a następnie poproszeni o pomoc w ożywieniu kulturalnym miasteczka, z czego również wywiązują się nad wyraz dobrze. Są wszak drobnymi przestępcami, oszustami, uwodzicielami, malwersantami, a narrator to profesor literatury, który niedostatecznie wcześnie zrozumiał, że starość jest piękniejsza od jego studentek. Korzystając ze swych dwuznacznych kwalifikacji, tworzą na chwilę nową rzeczywistość, lepszą, z której nie będzie już powrotu do dawnego świata. Osadzeni w więzieniu, czezną, umierają, albo - znowu próbują ucieczki, lecz tym razem gdzie indziej, w sam środek zrozumienia spraw najtrudniejszych do zrozumienia, samotności, czekania, przyjaźni. To niektórzy z nich staną się najgłębszymi odbiorcami Becketta, dla nich zakwitnie uschłe drzewo z "Czekając na Godota", za ich sprawą sztuka zagra życie tak przekonująco, że aż się nim najzwyczajniej stanie.

A gdyby tak, proszę wybaczyć nagły atak wyobraźni, nasza demokracja spróbowała zagrać demokrację innego gatunku? Polska demokracja w roli demokracji szwedzkiej, amerykańskiej, powiedzmy? Poudawać przez parę tygodni, że nie interesują nas humory takiego czy innego pana Jarosława, lecz na przykład na serio gospodarka albo - ale na serio - edukacja?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 6-7/2011