Do jakiej Polski przyjedzie papież

Nie ja jeden próbuję wskazać najważniejsze momenty, które tak dramatycznie podzieliły nasz naród. Ale jestem chyba jednym z pierwszych mówiących z wewnątrz Kościoła, którzy nie boją się słów krytycznych pod jego adresem.

04.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

W swojej ostatniej książce „Zła zmiana” Aleksander Hall napisał: „nad moim krajem zgromadziły się czarne chmury”. To prawda. Choć nie żyjemy już pod obcą okupacją, mamy pełną suwerenność, gospodarka ma się coraz lepiej, to jednak doświadczamy wielkiej – jak by powiedział Rosjanin – „smuty”. Naród został tragicznie podzielony. Między Polakami wyrosły mury tak wysokie, że czasem wydaje się, iż nie ma już jednego narodu, ale dwa, i to wrogie, pragnące się nawzajem zniszczyć.

Do budowy tych murów wszyscyśmy dokładali cegiełki – tu nie ma niewinnych. Dla mnie osobiście najsmutniejsze jest jednak to, że do podziału Polaków ręce przyłożyliśmy także my, duchowni. Jakbyśmy zapomnieli o wskazaniach soborowej konstytucji „Lumen gentium”, która definiuje istotne zadania Kościoła i pokazuje kierunek, w którym powinniśmy iść. Czytamy w niej: „Kościół jest w Chrystusie niejako sakramentem, czyli znakiem i narzędziem zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego”. Kościół w świecie ma więc do spełnienia dwa zadania – jednoczenia z Bogiem i jednoczenia ludzi. Między tymi dwoma zadaniami jest sprzężenie zwrotne: im bardziej Kościół łączy ludzi z Bogiem, tym bardziej łączy ludzi między sobą, ale też im bardziej oddziela ludzi od siebie, tym mocniej oddziela ludzi od Boga. Niesamowita odpowiedzialność!
Wszyscy pragniemy, aby mury między nami runęły. Wydaje się jednak, że aby to pragnienie się ziściło, musimy zobaczyć, jak wyrosły.

Nie sposób precyzyjnie opisać akcji ich budowania. Nie ja jeden też taką próbę podejmuję. Ale jestem chyba jednym z pierwszych mówiących z wewnątrz Kościoła, który nie boi się słów krytycznych pod adresem jego przedstawicieli – a Kościół jest moją miłością, choć czasem bardzo trudną.

Już w czasie trwania Okrągłego Stołu wiele osób wołało, że oto nastąpił podział „łupów” między „czerwonych” i dopuszczonych do „koryta” opozycjonistów. W miarę upływu czasu ten głos się wzmagał i coraz więcej ludzi wyrażało pogląd, że Okrągły Stół jest źródłem wszelkiego zła. Ten niesprawiedliwy i destrukcyjny sąd nie spotkał się, niestety, z należytą ripostą. A przedstawiciele Kościoła – co mówili? Abp Tadeusz Gocłowski, naoczny świadek tamtych wydarzeń, wielokrotnie dawał świadectwo o uczciwości strony solidarnościowej. Z innymi przedstawicielami Kościoła było różnie. Nie tak dawno bp Wacław Mering powiedział: „Coraz więcej informacji związanych z tamtym czasem każe oceniać Okrągły Stół i Magdalenkę zdecydowanie negatywnie: uniknięto rewolucji, ale kłamstwo, oszustwo i cwaniactwo dalej były obecne w życiu kraju. Najwyższy czas na zmianę!”.

Mit o ruinie

Lata rządów PO-PSL wzmocniły mur. Były to lata „tłuste”, by wspomnieć choćby o sukcesach gospodarczych czy o wzroście znaczenia Polski na arenie międzynarodowej. Ale były to także lata „chude” w zakresie etosu życia społecznego i obywatelskiego. Czesław Bielecki w swoich tekstach pokazuje, być może z pewną przesadą, całą mizerię naszego życia publicznego w tamtym okresie: klientyzm, kumoterstwo, korupcję, a nade wszystko brak praworządności.

Tylko czy można przekreślać wszystko, czego wówczas dokonano? Niestety, tak się dzisiaj robi. Mamy do czynienia z niezrozumiałym i całkowitym odrzuceniem dorobku tamtych lat, co ilustruje powtarzane w okresie ostatnich wyborów wyrażenie: „Polska w ruinie”, i co potwierdza bardzo ważny polityk, głoszący, że „Polska nie wydobyła się nigdy z komunizmu – dzięki tajnym porozumieniom z liberałami”.

Nie tylko przekreśla się dorobek poprzednich rządów – przekreśla się także zasłużonych dla Polski ludzi, a czynią to, o dziwo, poważne i szanowane osoby. Tytułem przykładu: profesor filozofii UJ mówi o Bronisławie Komorowskim, że był to „najbardziej małostkowy i złośliwy, a mówiąc dosadniej: świniowaty marszałek Sejmu w historii III RP”. I że nie kto inny, ale Komorowski „usiłuje na fundamentalnym kłamstwie ugrać dla siebie prezydenturę”. Zamilczę, co mówią o prezydencie Lechu Wałęsie ludzie, którzy dla Polski nie zrobili nic albo prawie nic.

Jakie, na tym tle, jest stanowisko ludzi Kościoła? Wiele osób duchownych postponuje dorobek III RP i znieważa ludzi, ale ograniczę się do jednej wypowiedzi – księdza profesora stale współpracującego z „Naszym Dziennikiem”. Ludzie poprzedniej ekipy rządowej, mówi tenże ksiądz profesor, to grupa „bezkarnych cyników, kpiących z narodu”. Ciągle zadaję sobie pytanie, skąd autor tych słów, a także inni księża podobnie myślący, czerpią natchnienie do swoich sądów, bo chyba nie z Ewangelii.

Smoleński cios

Przyszedł wreszcie dzień 10 kwietnia 2010 r. Wydawało się zrazu, że tragizm katastrofy smoleńskiej rozwali mur, ale stało się inaczej: urósł on do niebotycznej wysokości. Pojawiła się absurdalna teza o zamachu, za który miała odpowiadać przede wszystkim Moskwa, ale nie tylko ona, bo także polski rząd, uwikłany w zdradzieckie porozumienie z rządem rosyjskim. Jak w koszmarnym śnie znajdowano „niezbite dowody” – a to na rozpylenie sztucznej mgły, a to na serię wybuchów w samolocie, w rezultacie czego rozpadł się on w powietrzu, a to na dobijanie żywych jeszcze pasażerów… Nowe „dowody” na zamach, w którym brali udział ówcześnie Polską rządzący, w pewnym okresie pojawiały się niemal codziennie.

Najwybitniejsi specjaliści od katastrof lotniczych tłumaczyli wprawdzie, że są to tezy zwykłych ignorantów: że przyczyny katastrofy są należycie i wystarczająco wyjaśnione, że na wszystkie wątpliwości zgłaszane przez tzw. zespół Macierewicza udzielono fachowych odpowiedzi, że wszystkie problemy techniczne badało kilka zespołów. Moralne autorytety prosiły, aby zarówno dla dobra rodzin, które straciły bliskich, jak dla dobra Polski przestać jątrzyć. Ale Antoni Macierewicz, wspierany przez prezesa PiS, który wprost powiedział: „zamordowano 96 osób, to niesłychana zbrodnia”, uporczywie głosił i głosi, że prawda jest nieznana, a zamach i wybuch są bezdyskusyjne. Ta teza została zaakceptowana – i to jest dramat – przez dużą część narodu, przy znacznym, a może nawet decydującym udziale przedstawicieli Kościoła, o czym za chwilę.

Oskarżenie o zdradę

W ciągu blisko 30 lat po odzyskaniu niepodległości wielokrotnie i w różnych kontekstach pojawiało się słowo „zdrada”, ale teraz tym słowem piętnowano rządzących, a przede wszystkim premiera Tuska i „uzurpatora”, jak mówiono o prezydencie Komorowskim. To słowo pojawia się do dziś – nawet w ostatnich dniach aktualny marszałek Senatu pozwolił sobie powiedzieć: „Donald Tusk zdradził Pana Prezydenta. Zdradził go na pewno”.

Przywykliśmy do nienawistnych słów i nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że oskarżenie o zdradę rozdziera wspólnotę rodzinną, a także wspólnotę narodową i kościelną. Takie oskarżenie jest brzemienne: jeden z wybitnych socjologów twierdzi, że „wystarczy bezpodstawnie oskarżyć przywódców państwa o zdradę, aby wspólnota zaczęła pękać”.

I właśnie z tym mamy do czynienia. Można przymknąć oczy na różne epitety, ale nie można przejść obojętnie obok zarzutu zdrady, a zwłaszcza zdrady narodu przez demokratycznie wybranych przywódców.

A jeśli już mówimy o spustoszeniu, jakie spowodowała teza o zamachu w Smoleńsku, to trzeba dodać, że nonszalanckie oskarżenie Rosjan o dokonanie zamachu wzmocniło ich niechęć do Polaków i utwierdziło opinię, że jesteśmy maniakalnymi rusofobami. To źle wróży na przyszłość. Utrzymuję żywy kontakt z Rosjanami. Oni nie potrafią zrozumieć, na jakiej podstawie minister polskiego rządu może powiedzieć: „to był zamach, winien jest Putin”.

Naturalnie, polski rząd nie jest bez winy. Rozmiar jego zaniedbań przedstawia raport NIK, który ukazał się w maju 2011 r. Kontrolerzy Izby badali procedury organizacji lotów i zapewnienia bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie. Kancelaria Premiera, MON, MSWiA, MSZ, dowództwo sił powietrznych, 36. pułk odpowiedzialny za loty VIP-ów – wszystkie one dostały ocenę negatywną. Dla wyjaśnienia tragedii powołano również komisję rządową, pod przewodnictwem min. Jerzego Millera, śledztwo prowadziła także Prokuratura Wojskowa. Ich ustalenia są jednoznaczne. Narzuca się pytanie, czy polski obywatel, szanujący swoje państwo, może w swoim sumieniu całkowicie je zignorować? A czy może je ignorować polski duchowny, a tym bardziej polski hierarcha, szanujący swój kraj, dbający o pokój społeczny, świadom rozdziału Kościoła od państwa i świadom wagi swoich słów?

Katastrofa była w dużej mierze wynikiem chaosu, nieprzestrzegania reguł obowiązujących przy organizacji podróży najważniejszych osób w państwie i zwyczajowego polskiego „jakoś to będzie”. Ale nawet najbardziej karygodna organizacja nie jest jeszcze zdradą.

Akty bałwochwalstwa

Wyżej napisałem, że do utrwalenia przekonania, iż w Smoleńsku miał miejsce zamach, a nie zwykły, choć niezwykle tragiczny wypadek, przyczynili i przyczyniają się przedstawiciele Kościoła. Niekiedy odnosi się nawet wrażenie, że niektórzy duchowni traktują polskie państwo jak nie polski, ale obcy twór. Współgra to ze słowami prezesa Kaczyńskiego, że Polska to „kondominium rosyjsko-niemieckie”.

Najdobitniej przejawia się to podczas tzw. miesięcznic. Rozpoczynają się one mszami w katedrze warszawskiej. Nabożeństwa te przeradzają się często w wiec polityczny, a wygłaszane kazania – w atak na prawowite władze z czasów katastrofy. Ktoś powiedział, i ja się w pełni z tym zgadzam, że msze polityczne to akty bałwochwalstwa...

Po mszach odbywa się marsz, przeplatany – pożal się, Boże – modlitwą, a na końcu następują przemówienia, często urągające prawdzie, a zawsze oskarżające przeciwników politycznych o fałsz i chęć ukrycia prawdy. Obecni na marszach duchowni ośmieszają i profanują akty religijne (żałosne egzorcyzmy ks. Stanisława Małkowskiego).

Te miesięcznice wydają się prawdopodobnie uczestnikom „gorliwą modlitwą” oraz „krynicą prawdy i dobra”, ale tak naprawdę – ośmielam się to głośno powiedzieć – dzielą naród. Należałoby skończyć z wykorzystywaniem Eucharystii do celów politycznych, i to moralnie dwuznacznych, bo to jest naprawdę bałwochwalstwo.

„Słowo boże”

W ciągu sześciu lat wygłoszono z ambony setki dzielących naród i niegodnych Kościoła kazań. Z zażenowaniem, ale i z przekonaniem, że o takich sprawach nie można milczeć, zacytuję kilka urywków z najświeższych – i to wygłoszonych przez liczących się księży biskupów. W rocznicę smoleńskiej tragedii abp Marek Jędraszewski mówił o fałszu, który oplótł smoleńską tragedię: „Prawda z trudem przebija się przez zasieki kłamstw, które od samego początku były podawane do publicznej wiadomości (…) Rząd polski świadomie oddał śledztwo w ręce Rosjan, zgadzając się na zastosowanie konwencji chicagowskiej, by za nic nie odpowiadać”… Skoro autor tych słów uważa, że badający katastrofę specjaliści głoszą fałsz, to jaka powinna być prawda, aby zadowoliła Ekscelencję?

Podobnie, ale jeszcze mocniej, przemawiał abp Sławoj Leszek Głódź: „Po sześciu latach od tamtej tragedii wielu z nas stawia pytanie, kiedy rozpoczął się proceder zasypywania pamięci o smoleńskiej tragedii, jej niszczenia, spychania w cień, więcej – wyszydzania. Co i raz rozlegał się prześmiewczy rechot kabaretowych kalamburów, knajackich żartów, prostackiej kpiny.

Niezważających na to, co jest podstawą ludzkiej kultury i szacunku dla zmarłych, powagi wobec ludzkiej śmierci… Z rozmysłem przekreślona została wielka szansa integracji polskiej wspólnoty na płaszczyźnie wyjaśnienia przyczyn tragedii smoleńskiej, ich szerokiego kontekstu. (…) Ten lot smoleński wciąż trwa. Zakończyć się powinien na lądowisku prawdy”. Jeden z komentatorów tego kazania napisał, co ze wstydem cytuję: „Boże, widzisz to, słyszysz to i nie grzmisz? Przecież to nie Słowo Boże, ale polityczna agitka, insynuacje, kłamstwa, manipulacje (…). To spiskowanie, zamach na Polskę, Polaków”. Pewnie ów komentator nieco przesadził, ale jednak takie przemówienia naprawdę sprawiają, że mury wciąż rosną.

Inny przykład dotyczy jednej z najpiękniejszych kart w naszej powojennej historii: radomskiego Czerwca ’76 i tego, co nastąpiło potem. Młodzi ludzie z Warszawy, nie zważając na grożące im niebezpieczeństwa, jeździli wówczas z pomocą do robotników – to wtedy zrodziła się Solidarność! W ostatnich dniach, z okazji 40. rocznicy tych wydarzeń, w obecności pana prezydenta i pani premier odprawiono mszę, podczas której przemawiał bp Piotr Libera. Biskup zapewne nie wie, czym był ów Czerwiec, bo uznał za stosowne powiedzieć, że polskie media zostały przejęte przez „resortowe dzieci”, a polskiej kulturze zagraża „lewacka polityka multi-kulti”, niszcząca chrześcijańskie wartości. Po takim „słowie bożym”, mówię to z pełną odpowiedzialnością, wielu ludzi zastanawia się, czy chodzić do kościoła.

Konsekracja kościoła pw. NMP Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i św. Jana Pawła II, wybudowanego z inicjatywy o. Tadeusza Rydzyka, Toruń, 18 maja 2016 r. / FOT. GRZEGORZ OLKOWSKI / POLSKA PRESS / EAST NEWS

Światło nad ojczyzną

Kolejna odsłona, którą trzeba uwzględnić, gdy się myśli o rosnącym podziale narodu, to wybory prezydenckie, wybory do parlamentu oraz gruntowne „reformowanie” państwa przez nowy rząd. Do tej odsłony należy także reakcja partii opozycyjnych oraz działalność KOD-u. Tu także widać działania i wypowiedzi przedstawicieli Kościoła.

Wielu rodaków przyjęło wybór Andrzeja Dudy na prezydenta jako dar od Boga. Bp Józef Wysocki w amerykańskiej Częstochowie, w obecności premier Szydło, mówił: „Chciałbym powiedzieć (…) jak bardzo panią wszyscy kochamy. I podziękować pani, całemu rządowi i wszystkim, którzy podejmują to wielkie zadanie naprawy (…) otrzymaliśmy Pana Prezydenta, to jest dar od Pana Boga. Otrzymaliśmy panią jako wielki dar i wszystko będziemy czynili, żeby tego nie zmarnować”. Natomiast bp Kazimierz Ryczan podczas pierwszomajowej mszy powiedział: „Polacy przy pomocy demokratycznych wyborów postanowili zmienić dotychczasowy sposób rządzenia Ojczyzną (…). Pan Bóg dał nam w darze Prezydenta, dla którego wiara i wierność tradycjom narodowym jest przewodnikiem w służbie narodów”.

Przyznam, że na oświadczenia biskupów Wysockiego i Ryczana, a także wielu innych duchownych, odpowiadałem „amen”: to dobrze, niech tak będzie. Daj nam, Panie Boże, w życiu publicznym uruchomić moc prawdy, sprawiedliwości i miłości. Ale bp Ryczan nie zakończył przemówienia na wyrażeniu radości, lecz mówił dalej: „Neoliberałowie i postkomuniści spod sztandarów partii lewicowych, zjednoczeni duchem Unii Europejskiej wychodzą na ulice, by obalić nowy rząd i prezydenta (…) Donoszą kłamstwa do Unii i dokonują zdrady jak Targowica”. Niestety, na takie słowa nie potrafiłem już powiedzieć „amen”.

Podobna euforia ogarnęła wielu ludzi Kościoła po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych. Ks. prof. Czesław Bartnik uważa, że dokonało się „zmartwychwstanie Polski”. Pisze: „Większość wyborców przed 1050. rocznicą chrztu Polski przebudziła się, ożyła i dokonała wyborów nadziei rezurekcyjnej (…) Nad Ojczyzną wschodzi światło, pokój, radość, przyszłość, chęć życia i działania, zmartwychwstanie przez pracę (C.K. Norwid) i sens wspólnoty. Pierzcha smród totalnego zakłamania, korupcji, oskarżeń, podłości i zniewolenia. Jawi się blask prawdy, życia, błogość dobra, czar piękna świata i człowieka, wiara w sens polityki i walki o najwspanialszą Polskę”.

Tako rzecze ksiądz profesor. Jak było za Tuska i jak jest za Kaczyńskiego? Smród i zapach, podłość i błogość dobra, ciemność i blask.

Wstawanie z kolan

Muszę jasno powiedzieć, że ośmioletnie rządy PO-PSL zmęczyły Polaków. Wiele osób, także ja, czekało na „świeże powietrze”. Niech mi więc nikt nie zarzuca, że jestem piewcą poprzedniej ekipy. Partia Jarosława Kaczyńskiego, obok różnych obaw, związanych m.in. z wprowadzeniem na wysokie stanowiska rządowe ludzi skompromitowanych, przynosiła wiele sensownych propozycji. Jeśli finanse wytrzymają, program 500 plus będzie jej wielkim osiągnięciem. O ile wiem, wprowadzenie do rządu Mateusza Morawieckiego, a następnie jego „plan”, przyjęto w kołach gospodarczych z pewną ulgą. A więc: przyszła nadzieja.

Niestety, niemal każdy dzień tzw. dobrej zmiany tę nadzieję umniejszał. Ogłoszono, że dotychczas w Polsce panował komunizm. 25 minionych lat, a zwłaszcza 8 ostatnich, to budowanie naszego kraju przez kolesiów, karierowiczów, złodziejów i zdrajców – tak mówiono. Ogłoszono, że doprowadzono kraj do ruiny nie tylko materialnej, ale co gorsze, moralnej. Przed nową władzą stanęło zadanie zbudowania niemal wszystkiego od początku. Odsunięci od władzy – przewidywano – będą z pewnością krzyczeć, a nawet zdradziecko odwoływać się do obcych, ale nie można inaczej: trzeba wypełniać zadanie, do którego Opatrzność i naród wybrały partię Jarosława Kaczyńskiego. W ramach czyszczenia przedpola i akcji „Polska z kolan wstaje” uroczyście ogłoszono, że aktualna opozycja to „V kolumna obcych interesów w Polsce”, to „bezczelni zdrajcy” i współczesna „Targowica”. Takie słowa, trzeba to zauważyć, to nie są zwykłe epitety, tylko trucizna, która wsiąka w ludzi.

Przyszły wreszcie konkretne „działania naprawcze”, a wśród nich przede wszystkim moment, gdy rządzący postanowili „naprawić” Trybunał Konstytucyjny. Manipulacje wokół Trybunału stały się sygnałem dla świata, że w Polsce łamane jest prawo i zagrożona demokracja.

Opluwanie Trybunału

Nie mam kompetencji, by definitywnie rozstrzygać, kto ma rację. Polegam na autorytetach, a wszystkie polskie autorytety prawnicze twierdzą, że to, co czyni rząd, jest zamachem na Trybunał Konstytucyjny, a zamach na Trybunał jest zamachem na demokrację. Prof. Adam Strzembosz, były prezes Sądu Najwyższego, powiedział: „Jestem starym człowiekiem, któremu wolno dokonywać pewnych ocen, nawet śmiałych. Moim zdaniem pan prezydent Duda parokrotnie złamał konstytucję”. I dalej: „zareagowałem na to, co obóz PiS wyrabia z Trybunałem Konstytucyjnym. Przyjmowanie ślubowania od sędziów kwadrans po północy pod nadzorem Jarosława Kaczyńskiego to dla głowy państwa upokorzenie”.

Prof. Andrzej Zoll, który dla wielu osób (także dla piszącego te słowa) jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie prawa, i którego nie sposób posądzić ani o lewactwo, ani o zgniły liberalizm, mówił z kolei: „prawicowa partia bawi się w niebezpieczne modyfikowanie demokracji”.

Tymczasem wśród zwolenników PiS trwa wyścig, kto bardziej spostponuje Trybunał Konstytucyjny i bardziej podepcze autorytety prawnicze. Lista startujących w tym wyścigu jest długa, więc wymienię tylko niektórych. Znany dziennikarz Jerzy Jachowicz pisze o stanowisku Sądu Najwyższego, stającego w obronie Trybunału Konstytucyjnego: „Inicjatorom nie chodzi o przestrzeganie prawa. Ich celem jest ochrona własnych przywilejów. Utrzymania dotychczasowej pozycji, w tym zapewnienia sobie bezkarności. Pozostawania bycia nietykalnym (…) Nie trzeba wielkiej wnikliwości, by zobaczyć, że prof. Rzepliński od pierwszych dni po zdobyciu władzy przez PiS reprezentuje w każdym swoim geście i prawnej decyzji interesy PO”. Posłanka Beata Mazurek spostponowała sędziów Sądu Najwyższego, przypisując im prywatę i określając mianem „kolesie”. Jestem zdziwiony, że partyjni koledzy (kolesie?) nie widzą w tej wypowiedzi nic złego.

Problem w tym, że w wyścigu opluwania Trybunału pierwsze miejsce trzeba przyznać osobie duchownej, ks. prof. Pawłowi Bortkiewiczowi. 11 marca 2016 r. zamieścił on w „Naszym Dzienniku” tekst „Nie jest mi do śmiechu”, w którym tryska specyficznym humorem. Pisze: „Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni”. I wyjaśnia: ornatem jest sędziowska toga, a bełkot werbalny jest dzwonieniem diablim ogonem. „A za owym ornatem i dzwonkiem mszalnym kryje się kudłaty diabełek, trochę wstrętny, trochę śmieszny”. Usprawiedliwieniem tych słów ma być to, że „tak zwany Trybunał Konstytucyjny” urządził farsę „nadwładzy i superwładzy, konsultowanej z elitą partyjną opozycji”. Trybunał Konstytucyjny jest więc dla księdza profesora tak zwanym Trybunałem. Można oczywiście wszystko deptać, tylko pytanie, dokąd to prowadzi.

Seanse nienawiści

Kiedy dziś przyglądamy się publicznej scenie naszego kraju, nie sposób pominąć Komitetu Obrony Demokracji. Trzeba z przykrością powiedzieć, że nikt mocniej niż duchowni Kościoła katolickiego nie zarzucił jego działaczom podłości, a nawet zdrady. Bp Wacław Mering zestawiał kiedyś demonstracje w obronie telewizji Trwam z demonstracjami KOD. Te ostatnie, według biskupa, to „seanse nienawiści”. Mówi: „Celem tych demonstracji [w obronie Trwam – LW] nie było obalenie władzy. Słyszałem w ich trakcie słowa sprzeciwu wobec poszczególnych ustaw czy decyzji, nie zauważyłem jednak przejawów tak dzikiej nienawiści, jak w ostatnich demonstracjach KOD”. Główne „zło tkwi w nawoływaniu do przemocy, moralnej niegodziwości”.

Wspominany już ks. prof. Bortkiewicz pisze, że manifestujący przeciw obecnej władzy to „grupa ogłupiałych ludzi na ulicy”. W innym miejscu dodaje, że „chamstwo i draństwo wyległo jak karaluchy na ulice”. Dlatego ksiądz profesor jest już zmęczony „tym nieustannym jazgotem, wulgaryzmami, rzucanymi pod adresem wybranej przez nas władzy”.

I jeszcze jeden głos ze środka Kościoła. Ks. prof. Bartnik pisze: „Szok u przegranych osiągnął poziom szalonej wściekłości (…) »salon« z wściekłością atakuje bez przerwy wszystko, co autentycznie polskie i katolickie… żeby w ogóle Polska nie zmartwychwstała”. W „Gościu Niedzielnym” zaś, uważanym przez wielu za „katolicki tygodnik ponadpartyjny”, z artykułu Bogumiła Łozińskiego redakcja wyeksponowała wielkimi literami słowa: „Przeciwnikom PiS nie chodzi o demokrację, lecz o obronę interesów zagranicznego biznesu, utrzymywanie Polski w drugim szeregu UE oraz walkę z wartościami konserwatywnymi”.

Kiedy dotarło do mnie świadectwo biskupa Meringa, mówiące, że demonstracje KOD-u to „seanse nienawiści”, postanowiłem osobiście sprawę przebadać. Znalazłem sobie odpowiedni punkt obserwacyjny i przez niemal cztery godziny patrzyłem z bliska na demonstrantów, słuchałem skandowanych przez nich haseł, czytałem napisy na transparentach i ubraniach. Podobnie uczyniłem kiedyś, gdy demonstrowano w obronie „Trwam”. Może wszystkiego nie widziałem, ale o tym, co widziałem i słyszałem, zaświadczam: pełna kultura.

Podobnie ocenia marsze KOD-u prof. Henryk Samsonowicz: „Na kilku marszach byłem. Ludzie są tam życzliwi, żartują, skaczą. Śmiech ma wielką siłę. Nie bluzgają, jak na innych marszach, nienawiścią i wszystkimi możliwymi epitetami”. A jednak ksiądz biskup Mering głosi, że są to „seanse nienawiści”. Ciekawe, jaki ksiądz biskup obrał punkt obserwacyjny, że dostrzegł nienawiść?

Słowo i milczenie biskupów

Wielu moich znajomych pyta, dlaczego Episkopat milczy, kiedy w kraju szaleństwo goni za szaleństwem. Owszem, zabierają głos niektórzy księża biskupi, solidaryzując się na ogół z tym szaleństwem, ale głosu całego Episkopatu nie słychać. Sprawy chyba tak się potoczyły, że biskupi znaleźli się w sporym kłopocie...

A przecież głos Kościoła jest potrzebny. Nie ma potrzeby, aby biskupi stawali po którejś ze zwaśnionych stron, ale powinni przypominać podstawowe zasady nauki społecznej Kościoła i wzywać do autentycznego dialogu. Ktoś musi powiedzieć, jak buduje się wspólnotę, na czym polega przebaczenie i pojednanie, czym jest prawdziwy patriotyzm. Ktoś musi powiedzieć, że wielkim grzechem jest dzielenie ludzi i niesprawiedliwe ich oskarżanie. Być może trzeba także powiedzieć, jakie są warunki prawdziwej demokracji. Jan Paweł II mówił w 1995 r. w USA: „Demokracja potrzebuje mądrości, demokracja potrzebuje cnoty, w przeciwnym wypadku może obrócić się przeciwko wszystkiemu, czego ma bronić i do czego ma zachęcać”.

Piszę o tym, bo mam wrażenie, że najgroźniejsze jest jeszcze przed nami. Oto krok po kroku dokonuje się w Polsce sakralizacja władzy politycznej. W jednym z wielu tekstów na ten temat Ewa Polak-Pałkiewicz nawiązuje do chrztu Mieszka I i ujawnia, że zasadniczym zadaniem polskich władz wybranych w wolnych wyborach jest budowanie państwa na fundamencie Boga – Trójcy Świętej. Pisze, a redakcja „Plusa Minusa” to zdanie wytłuszcza: „Nie »demokracja i wartości chrześcijańskie« są dziś gwarantem trwania Rzeczypospolitej, lecz uznanie przez jej suwerenne władze polityczne bytowości Boga w Trójcy Świętej jedynego”.

Ramię Pana Boga

Można wstępnie pokusić się o naszkicowanie konsekwencji wynikającej z tego, że jakaś polityczna władza uzna siebie za „ramię Pana Boga”. Po pierwsze, taka władza jest przekonana, że Bóg jest po jej stronie, a każdy, kto się jej sprzeciwia, jest przeciwnikiem Boga i tego wszystkiego, co jest prawdą, dobrem i pięknem. Po drugie, władza, która buduje państwo na fundamencie Boga, nie może popełnić błędu: jej działania są zawsze moralne, natomiast przeciwnicy nieuchronnie popadają w amoralizm i nihilizm. Po trzecie: nie ma sensu prowadzić rozmów z przeciwnikami. Z heretykami się nie dyskutuje, ale się ich nawraca.

Władza polityczna, która uważa, że po jej stronie jest Pan Bóg, potrzebuje szerokiej, społecznej akceptacji „swojego wybraństwa”. I takie zabiegi w Polsce widzimy. Oto 18 maja, podczas konsekracji kościoła w Toruniu, zasiadła w kościelnej nawie niemal połowa Episkopatu, a także rząd Beaty Szydło i Jarosława Kaczyńskiego. Odbyła się konsekracja kościoła, ale nie tylko. Odbyła się także „beatyfikacja” tego rządu, a przede wszystkim prezesa PiS. Beatyfikacji dokonało dwu kardynałów i prawie 50 biskupów. Nie było żadnego „ale”, jak to przy beatyfikacji. Nie było mowy o potrzebie przebaczenia i pojednania, nie było wezwania do wspólnego budowania Ojczyzny czy apelu o zmianę stosunku do uchodźców. Odnosiło się wrażenie, że kościelna hierarchia traktuje ten rząd jak samą prawdę, samo dobro i samą cnotę. Nie jest tylko jasne, czy do tej „beatyfikacji” doszło spontanicznie, czy ktoś to genialnie wyreżyserował.

Czy w Polsce ma ktoś „klucz” do uporządkowania rosnącego z każdym dniem szaleństwa? Moim zdaniem klucz mają parlamentarzyści, i to przede wszystkim ci należący do klubu PiS. W ostatnich miesiącach chyba nikt w Polsce nie był tak bardzo upokarzany. Życzę im więc – parlamentarzystom, którzy są naszą nadzieją – aby zawsze szli za głosem sumienia. Nawet wtedy, gdyby mieli narazić się na gniew. Nawet wtedy, gdyby mieli stracić poselski mandat. ©

Autor jest dominikaninem, długoletnim duszpasterzem akademickim. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej. Laureat Medalu Świętego Jerzego. Na łamach „TP” dokonywał wnikliwej diagnozy sytuacji w polskim Kościele, stawiając trudne pytania niektórym biskupom. W jednym z najbliższych numerów opublikujemy drugą część tego tekstu.

CZYTAJ TAKŻE:

  • Więcej artykułów o. Ludwika Wiśniewskiego na powszech.net/owisniewski
  • Ks. Adam Boniecki: Do jakiej Polski przyjedzie papież? Franciszek przyjedzie do Polski, lecz celem podróży są Światowe Dni Młodzieży. Papieska uwaga będzie więc przede wszystkim skierowana na uczestników tego wielkiego wydarzenia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dominikan, długoletni duszpasterz akademicki. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej. Laureat Medalu Świętego Jerzego. Na łamach „Tygodnika Powszechnego” dokonywał wnikliwej diagnozy sytuacji w polskim Kościele, stawiając trudne pytania niektórym biskupom… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2016