Do Gwatemali

Bobkowski miał wyjątkowy zapał do działania i odkrywania nowych lądów. Wyjechał z Europy najzwyczajniej w świecie dlatego, że się w niej dusił.

30.11.2010

Czyta się kilka minut

25 czerwca 1948 roku młody, bo niespełna trzydziestopięcioletni Andrzej Bobkowski, wraz z żoną Barbarą, spakowawszy do kilku kufrów i walizek cały swój dobytek, zaokrętował się na pokładzie statku pasażerskiego "Jagiełło" odpływającego z Cannes do Cristóbal Colón w Panamie.

Ten rozczarowany Europą Europejczyk ostatecznie opuszczał starą ziemię, kontynent - wedle słów Kazimierza Wierzyńskiego - "pohańbiony przez hitleryzm, zohydzony przez komunizm, skazany na charytatywność możnych, wyciągający rękę po zupę w kuchniach publicznych, ustawiony w kolejkach po zapomogi, (...) zagubiony w egzystencjalnej filozofii śmierci i życia bez celu i sensu". Zapowiadał to zresztą od dawna. Jeszcze przed wojną zamierzał wyjechać do Argentyny, ale wówczas tak wyczekiwany okręt, który przez Wyspy Kanaryjskie i Rio de Janeiro miał go, jak później Gombrowicza, zawieźć do Buenos Aires, odpłynął bez niego.

Bez powrotu

Realizował odkładany przez lata plan osiedlenia się w jakimś dalekim, egzotycznym, mało znanym kraju, w którym nie słyszano o totalitaryzmie w jakiejkolwiek jego odmianie, w którym możliwe było życie rozumiane jako ciągłe przeżycie, jako maksymalne poszerzenie osobowości i doświadczenie wolności.

Późnym latem 1940 r. notował: "Już po dwudziestu sześciu latach, w tak młodym wieku, Europa wychodzi człowiekowi bokiem i gardłem. Kolebka kultury... Żal mi, że nie zdążyłem już wyjechać. Moje życie z początku byłoby trudne, ale byłoby życiem z jakimś planem".

Dwa lata później zapisał: "Zaczynam zbierać pieniądze na wyjazd z Europy". Po kilku miesiącach dodawał: "Myślę, że przyjemnie jest MIEĆ, coś mieć, do cholery. I w razie czego móc mieć więcej. I dlatego myślę coraz częściej o wyjeździe z Europy. Bo tu ludzie są tak zajęci myśleniem o tym, żeby przyszłe pokolenia coś miały, że te obecne jeszcze ciągle nic nie mają".

Ostatecznie wybrał maleńką, bo zajmującą niecałe 30 proc. obszaru przedwojennej Polski, Gwatemalę, o której niewiele wiedział, ale jednak nie płynął w nieznane i niewiadome, nie opuszczał Europy wiedziony byroniczną fantazją, za to opuszczał ją, aby już nigdy do niej nie wrócić. Wrócić do niej nie chciał, choć mógł.

13 października 1948 roku, już z Gwatemali, pisał do Jarosława Iwaszkiewicza: "Europa zamieniła się w taki pożar w burdelu w czasie powodzi, że kiedy którejś nocy przyśniło mi się, że wróciłem bez możności powrotu do Gwatemali, obudziłem się przerażony". Trzy lata później donosił matce: "Niedawno proponowano mi powrót do Europy. Odmówiłem".

1 kwietnia następnego roku informował ją: "W lutym miałem znowu dość sensacyjną ofertę pracy - stanowisko dyrektora fabryki w Casablance, we francuskim Maroku. Ten mój przyjaciel z Paryża i przyjaciel Chopinów, Jacques Vaillant, zmontował w Casablance fabrykę i jak w dym po mnie. Był gotów płacić nam podróż. Byłem naprawdę wzruszony, ale odmówiłem. Afryka zupełnie mnie nie ciągnie i Casablanca non plus. Poza tym czas już mieć jakąś bazę bardziej stałą. Nie mówiąc o tym, że ja naprawdę bardzo przywiązałem się do Ameryki i przenosiny do Afryki byłyby swego rodzaju degradacją. Do tego do Maroka. I znowu z Francuzami".

Minęło kilka lat i propozycje wydobycia pisarza z gwatemalskiej dziczy powróciły. "Przed kilkoma miesiącami - pisał do matki 19 marca 1958 roku - koniecznie mnie chcieli w Monachium, płacąc podróż, dając darmowe mieszkanie i dobrą pensję. Odesłałem do wszystkich diabłów. Z rosnącym strachem konstatuję, że ludzie zaczynają nie rozumieć, co to znaczy, że »chcę być wolnym«. (...) nie, ciągną na posadki, żeby faceta uzależnić, bo jakże to, intelektualista, pisarz i musi zarabiać pracą rąk na chleb, sklepikarz. A między nami ja jestem bardziej dumny z tych dziesięciu lat »niedania się« i z tej sklepiczyny niż z wszystkich wypocin, które napisałem".

Przyczyny podjęcia tej radykalnej decyzji były rozliczne, od ekonomicznych przez psychologiczne po polityczne. Opuszczał Europę - jak to trafnie ujął Maciej Urbanowski - "nie ze strachu, ale na znak protestu". Bobkowski, człowiek nadzwyczaj inteligentny i przenikliwy, dostrzegał wszystkie słabości powojennej Europy, która - by użyć słów Emila Ciorana - "przestała olśniewać innych i zredukowała się do sumy szczątków i pozostałości". Jej wyznaczonego w Poczdamie kształtu nie akceptował, jej postępująca demoralizacja i histeria irytowały go, rozkład systemu demokratycznego przy jednoczesnej etatyzacji społeczeństw przepełniał wzgardą. Widział klęskę swojej Europy, w którą do niedawna jeszcze bezgranicznie wierzył, zwłaszcza we Francję, która była rodzajem otaczanego nabożeństwem mitu. Był świadkiem i kronikarzem tej klęski. Europa utraciła - w jego mniemaniu bezpowrotnie - pozycję czynną wobec świata, a zwłaszcza wobec Ameryki i co gorsza - także wobec Rosji.

Bez złudzeń

Pewien ideał Europy legł w gruzach, a wszelkie programy naprawcze zdawały się niczemu nie służyć. Bobkowski dostrzegał "żelazną kurtynę" na długo przed jej ustanowieniem, ale obawiał się też, że może ona runąć pod uderzeniem dywizji sowieckich, które - nie łudził się - nie zatrzymają się na Renie, ale w najlepszym razie na Pirenejach. Jerzy Giedroyc wspominał: "Bobkowski wyjechał (...) do Gwatemali, gdyż był przekonany, że komunizm zwycięży w Europie i wszystko zaleje. Było też w nim jakieś obrzydzenie Europą i chęć zaczęcia życia na nowo. W Europie był to okres wielkiego strachu przed nieuniknioną inwazją sowiecką. (...) Bobkowski reagował na wszystko niesłychanie żywo i ostro. Żył w stanie ciągłego podniecenia, które często ocierało się o pewną histerię. A wtedy był przekonany, że zbliża się koniec Europy. Pewnego dnia zjawił się u nas, zupełnie zdecydowany, tak że nie było żadnej dyskusji, i oświadczył, że wyjeżdża do Gwatemali".

Był to istotnie czas z jednej strony szczytowego strachu przed azjatycką nawałą, z drugiej zaś czas szczytowych złudzeń co do Stalina i komunizmu. Zachodnia Europa - i to bez policyjnego przymusu - coraz wyraźniej stawała się igraszką "konieczności dziejowej" i ulegała abstraktom komunistycznej ideologii, ślepy kult Sowietów ogarniał coraz szersze kręgi nie tylko tzw. warstw niższych, ale przede wszystkim inteligencji, szczególnie zaś intelektualistów zafascynowanych Stalinem, którzy tocząc kawiarniane dysputy, nie byli w stanie dostrzec śmiertelnego niebezpieczeństwa. We Francji było to szczególnie jaskrawe i stan ten porównać można było jedynie z Włochami, odreagowującymi faszyzm neofickim zaangażowaniem w nową, komunistyczną religię. Bobkowski był żywiołowym i konsekwentnym antykomunistą (dwóch bodaj było takich na emigracji - on i Józef Mackiewicz). Nie widział dla siebie żadnych perspektyw w tonącej w próżni Europie.

Obawy Bobkowskiego nie były bezpodstawne, a ponura przyszłość rysowała się wyraźnie i wynikała logicznie z piętrzących się jedna na drugiej przerażających przesłanek. W przeciwieństwie do deklamatorów z paryskiej "Café Flore", mających wedle trafnego określenia Jerzego Stempowskiego "malutki strumyczek myśli za 10 groszy", widział stan rzeczy jasno i nie miał złudzeń co do przyszłości tak swojej, jak i starego kontynentu, coraz bardziej bezradnego, bezbronnego, gotowego na kapitulację, pogrążającego się w odmętach powojennego chaosu i zmierzającego - jego zdaniem - ku ostatecznemu, nieodwracalnemu upadkowi. W liście do Giedroycia z 7 grudnia 1950 roku Bobkowski pisał: "Co do Europy, to nie mam żadnych złudzeń. Ostatnio czytałem trochę prasy francuskiej, szwajcarskiej i niemieckiej. Trudno - to Grecja na dwa dni przed wkroczeniem Rzymian. Nie rozumiem, jak można jeszcze być tak naiwnym, żeby roić marzenia o jakimś planie oporu. Uważam, że w tym stadium, w jakim się Europa zachodnia znajduje, uzbrajanie jej aż po sztuczne zęby (prawdziwe biedaczce już dawno wypadły) i snucie planów »jak odeprzeć« jest grubym nieporozumieniem. Jedynym rozsądnym planem byłoby zastanowienie się »jak przyjąć«. Byłoby to w każdym razie bardziej realistyczne i na pewno można by liczyć na daleko intensywniejszą współpracę w wypracowaniu takiego planu".

Pięć dni później Giedroyc odpowiadał: "Zupełnie się z panem zgadzam, co do beznadziejności sytuacji. Wojna już jest, inna rzecz, kiedy się dotoczy do nas, tj. do Europy. Osobiście myślę, że nie wcześniej jak za rok, nie później niż za dwa".

Nie było to w systemie poglądów Bobkowskiego niczym szczególnie nowym. Wystarczy sięgnąć po "Szkice piórkiem", by się o tym przekonać. Znajdziemy tam np. taki proroczy zapis: "Siedzieliśmy nad stawem i mówiłem Basi o przyszłości. Jak będziemy mieć swój domek z ogródkiem, to Basia będzie robić w lecie mnóstwo konfitur, a ja wina owocowe i nalewki. A jak będziemy mieszkać w bloku i nosić ubrania wzór nr 1 i jeść według tygodniowego jadłospisu i czytać jakąś »Polskę Proletariacką«, redagowaną przez byłego członka ZNMS, to Basia nie będzie robić konfitur, a ja win owocowych i nalewek. Będziemy chodzić na zebrania, dyskutować Marksa, Lenina i Stalina i wmawiać sobie, że dopiero teraz życie jest piękne".

Bobkowski nie miał wątpliwości i nie ulegał złudzeniom, komunizm był dla niego kwintesencją wszystkiego, co nieludzkie, nowoczesnym barbarzyństwem, powrotem niewolnictwa w najgorszej z możliwych wersji. Ze wszystkich sił pragnął ocalić własną indywidualność, wolność i niezależność. Były one racją jego istnienia. Nie widział innego wyjścia, jak tylko uciekać jak najdalej przed zagładą wszystkiego, w co wierzył. "Europejczyk, który nie chce być wolny, przestaje być Europejczykiem. Aby nim pozostać, musiałem wyjechać" - pisał już za oceanem. Nie widział żadnego powodu, dla którego miałby pozostać we Francji czy w jakimkolwiek innym zakątku Europy.

7 sierpnia 1944 roku Bobkowski zanotował: "Bądźmy szczerzy, ale tak naprawdę emigracja to nie ucieczka DLA Polski, to ucieczka OD Polski, od grobów, od nieszczęść, od ciągłych próżnych wysiłków. Ucieczka od ciągłego kłopotu, od ciągłej pracy bez wynagrodzenia, od entuzjastycznej śmierci. Można chować się za wiele pozorów, na dnie pozostaje zwyczajne i bardzo ludzkie uczucie prawa do szczęścia. Nie można zaznać go tam, szuka się go gdzie indziej. Oczywiście, gdy nie ma się skłonności do samoudręczania i do nadawania temu także szczytnych pozorów. Ale to zrozumiałe - samo, gołe, czyste nieszczęście jest nie do zniesienia i zawsze będzie wymagało bukiecika kwiatów takiego lub innego. To dlatego, że K. powiedział mi dziś z gorzkim uśmiechem: »Z emigracji nie wraca się«. I pewnie nie wrócę".

Bez żalu

Wobec zaskoczonego tym niezwykłym postanowieniem stryja uzasadniał je następująco: "Powody są rozliczne i na pewno wielu z nich nie muszę Ci wyliczać. Poza przyczynami natury ogólnej i politycznej, jest także kilka osobistych. Szkoda mi lat, szkoda sił na szamotanie się zupełnie beznadziejne, z którego JA osobiście mogę mieć tylko za kilka lat straszliwe zmęczenie, niezdolność do zrywu. Lata biegną, już dziś fizycznie nie jestem zdolny do tego, do czego jeszcze byłem zdolny pięć lat temu. Pracuję potwornie, a to, co zarabiam, wystarcza mi zaledwie na przeżycie. I gdybym nawet zarabiał więcej, to co? Co z tego? Poza tym wiesz, że jestem naturą dość indywidualną. No i duszę się w tym całym bajorku europejskim. Muszę sobie szukać rozwiązania własnego, idę za głosem siebie. Trudno. Nie boję się tej stawki - wprost przeciwnie. (...) Myślę o urządzeniu sobie życia tam, i o urządzeniu go nie tylko dla siebie".

W niecały rok później tak pisał do tego samego adresata: "Za to jak dotąd, nic nie żałujemy. Wprost przeciwnie. Zapracowani, zmęczeni, nie mogący sobie pozwolić na nic »extra«, gratulujemy sobie tej decyzji niemal co wieczór. Co Ci będę mówił. Ja przede wszystkim cenię wolność (...). Postanowiłem strącić z siebie wszystkie zależności, nie musieć iść ciągle na kompromisy z moimi sumieniem i ideałami. (...) I mogę być sobą, niezależny od żadnych »funduszów«, od resztek siana w żłobie, przy którym ścisk osłów piekielny. I jestem bardzo dumny, że nie bałem się ruszyć w świat. I to w jaki. Swobodny, otwarty, rozsłoneczniony, bez ogonków i bez bezustannej interwencji Państwa i tzw. czynników".

Zaś w dwa lata później donosił stryjowi: "Absolutnie nie żałuję decyzji wyjazdu z Europy i spróbowania sił. Jestem z tego zadowolony i materialnie, i moralnie. Moralnie, bo wydobyłem się z tego »kredowego koła« europejskiego i zaczerpnąłem świeżego powietrza, a materialnie czuję się też o wiele bardziej zrównoważony".

Na domiar wszystkiego Bobkowski miał szczerze dość otaczającego go - by użyć tu określeń Szymona Konarskiego - "zbiorowego masochizmu" i "męczeńskiego próżniactwa". Nie miał ochoty na wspólne wyśpiewywanie kasandrycznych żalów i skarg jeremiaszowych na tonącej wyspie nad tym, co Jerzy Stempowski nazwał "zdeptaną przez żołnierzy i urzędników (…) cywilizacją w likwidacji". Miał za to wielki zapał do działania, odkrywania nowych lądów i budowania nowych Wenecji, więc nie niechęci i urazy, nie czcze krytykanctwo nim powodowały, nie brak wyobraźni i bliska nieodpowiedzialności beztroska, nie konsumpcjonizm i pogardą podszyty kompleks odtrącenia. Gdy po latach zarzucono mu kompleks obrażonego Europejczyka, którego Europa odepchnęła i którym wzgardziła, odpowiedział: "z Europy wyjechałem zupełnie dobrowolnie, a jedynym przymusem był mój własny przymus wewnętrzny spróbowania, czy jako intelektualista bez żadnego konkretnego fachu potrafię sobie poradzić bez pomocy funduszów, zapomóg, brania czynnego udziału w... lub posadek i zajęć bez przyszłości. W Europie dusiłem się tak, jak do dziś dnia dusi się tam miliony ludzi. To nie Europa odrzuciła mnie, lecz mnie odrzuciło od Europy".

Niby bohater jednej z powieści Rotha Bobkowski "ucieka (…) od zachodniej cywilizacji, która go odpycha smrodem rozkładu". Wyjechał zatem, nie mogąc dłużej znieść "degradacji i partykularyzmu myśli Zachodu", dekadencji kultury i aksjologicznej pustki. "Cała ta Europa - pisał w liście do matki - widziana stąd, śmierdzi po prostu naftaliną jak stare karakuły". Musiał wyjechać, "by odnaleźć wolność i poczucie sensu". Musiał wyjechać, bo - jak Wittlin - wierzył w odrodzenie dawnej Europy, ale w innym miejscu i w nowej formie. Ale nie przeklął "tej poczciwej histeryczki, Europy", tej starej komediantki, która nie umiała godnie zejść ze sceny, uparcie próbując kreować role rozkwitających dziewcząt. Zachował dla niej wiele tkliwego sentymentu, wiele jej wybaczył i pewnie niejedną łzę uronił nad jej nieszczęsnym losem. I nigdy się jej nie wyparł. Pozostał Europejczykiem, prawda, że in partibus infidelium, ale Europejczykiem, wiernym tej dawnej Europie, z której był dumny, która dała mu tak wiele, a która w proch i pył rozpadła się na jego oczach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 10 (49/2010)