Dlaczego cieszę się ze spotkania Kaczyńskiego z Salvinim

Na to, co wydarzyło się we środę na Nowogrodzkiej, warto spojrzeć bez ideologicznych okularów. Pamiętając nie tylko o tym, jak wygląda sytuacja w Rzymie i Moskwie, ale także o tym, co dzieje się w Brukseli.

12.01.2019

Czyta się kilka minut

Matteo Salvini w koszulce z wizerunkiem Władimira Putina na placu Czerwonym w Moskwie / Fot. Laski Diffusion / East News /
Matteo Salvini w koszulce z wizerunkiem Władimira Putina na placu Czerwonym w Moskwie / Fot. Laski Diffusion / East News /

Wicepremier (a faktycznie realny premier) Włoch Matteo Salvini spotkał się z Jarosławem Kaczyńskim: jest wiele powodów, dla których ta wiadomość powinna zostać skwitowana jako oczywista, należąca do zwyczajnej rutyny kontaktów politycznych, a jednak u nas przyjęto ją z niezdrową ekscytacją. I właśnie ta ekscytacja jest ciekawszym obiektem do namysłu niż to, co sobie obaj panowie powiedzieli, albo czy cokolwiek wyjdzie z planów Włocha, który chciałby wciągnąć Polaka i jego partię do swojego wciąż mglistego projektu nowego europejskiego sojuszu prawic „tożsamościowych”. Po to, by rozbić równowagę sił, gwarantującą dotychczasowy business as usual w brukselskiej bańce.

Z pewnością rzadkość, z jaką „zwyczajny poseł” z Żoliborza nawiązuje bezpośrednie kontakty z politykami europejskimi usprawiedliwia tę szczególną uwagę. „Jeśli prezes Kaczyński przyjmuje polityka, to też świadczy o specjalnych relacjach” – stwierdził przed spotkaniem minister Czaputowicz, zapewne nieświadomy, jak groteskowo wybrzmiewa czołobitność jego słów, niemalże apoteoza wodza, który – klękajcie narody! – przyjął polityka... kto wie, może nawet go wodą mineralną poczęstował. W sumie jednak szefa dyplomacji można zrozumieć: to, co wydaje się podstawowym zajęciem prezesa partii i faktycznego kreatora strategii politycznej kraju, w naszym przypadku jest wyjątkiem.

Warto rozmawiać

PiS-owi od początku kadencji zarzucano, najzupełniej słusznie, że nie potrafi i nie chce się nauczyć gry na europejskim poziomie, sprowadzającej się w dużym stopniu do prezentowania swoich racji, kontekstów własnych decyzji i postulatów, żmudnego przekonywania i szukania pól, na których można uprawiać typowe dla Brukseli targi coś-za-coś. Czyli sondowania, ile i czego oczekiwałby partner w zamian za swoje ustępstwa. Polskie władze zarzuciły niemal kompletnie tego rodzaju podejście – szczególnie za rządów Beaty Szydło, ale i później – na rzecz suwerennego tkwienia w kącie, ewentualnie szantażowania wetem.

W tym kontekście rozmowy, i to na najwyższym szczeblu, z istotnym dla Europy graczem, z którym oprócz mnóstwa zbieżnych interesów (znaczna i kwitnąca wymiana handlowa) mamy co najmniej dwa obszary rozbieżności w istotnych kwestiach, jest zachowaniem wprost z unijnego stylebooka. Skoro ktoś chce działać wbrew tobie, przynajmniej spróbuj mu wyłuszczyć, o co ci chodzi.

Jeden z tych obszarów to polityka unijna wobec Rosji, szczególnie przyszłość sankcji. Istotnie: Salvini deklarował w kampanii wyborczej zamiar jej zrewidowania. Z faktu, że przez ostatnie półrocze włoskie władze nie poczyniły żadnego skutecznego kroku w tym kierunku nie wynika, że o sprawie zapomniały. Włoska klasa polityczna ma do Rosji i do handlowania z nią stosunek wielce pozytywny, całkowicie impregnowany na racje narodów z flanki wschodniej, za to logicznie podporządkowany interesom wielu sektorów biznesu. Dla nich rosyjski rynek był cudownym plastrem leczącym choć część bolączek długotrwałej recesji po 2008 r.

Do tego dochodzą oczywiście ciepłe kontakty z rosyjskim establishmentem, które się chętnie Salviniemu wypomina – jego partia, czyli Liga, ma oficjalne partnerskie relacje z putinowską Jedną Rosją, a skali nieoficjalnych wyrazów tego „wzajemnego zrozumienia i przyjaźni” można się tylko domyślać. Jedna z linii zarzutów, jakie czyniono PiS-owi w ostatnich dniach, głosiła, że oto kolejny dowód na faktyczne (wbrew pełnej niechęci do Moskwy retoryce) pchanie nas przez Kaczyńskiego w objęcia Wschodu. Dowód na komeraże, których ostatecznym patronem jest Władimir Putin.


Czytaj także: Tak, jesteśmy populistami - Paweł Bravo o nowym rządzie Włoch


A przecież równie dobrze można by rozmowy z Salvinim zinterpretować jako próbę zapobieżenia, by jego partia i ludzie, którzy będą rządzić Włochami za jakiś czas już bez obecnej kłopotliwej koalicji z Ruchem 5 Gwiazd, realnie przyczynili się do rozmontowania unijnego frontu wobec Moskwy (dziurawy on, ale lepszego i tak mieć nie będziemy).

Włoscy „Oni”

Bez względu na intencje, problem tkwi też w tym, że z kimkolwiek Polacy chcieliby rozmawiać w Rzymie, napotkają na mniejszego lub większego „rusofila”. Salvini może i podziwia Putina, i bardzo by chciał dostawać pod stołem trochę rubli tak jak Marine Le Pen (Liga jest w ogromnych finansowych tarapatach), jednak jeśli jest wśród włoskich polityków przyjaciel Putina, taki prawdziwy, serdeczny i wypróbowany, to nazywa się Silvio Berlusconi, właściciel partii, która należy, podobnie zresztą jak Fidesz, do tej samej rodziny politycznej co PO.

Berlusconi wprawdzie schodzi już ze sceny i coraz mniej znaczy, ale jeszcze przed wyborami do włoskiego parlamentu w marcu ub.r. najwyżsi rangą działacze Europejskiej Partii Ludowej rozpływali się w zachwytach nad nim i urządzili mu triumfalny tour po Brukseli, w nadziei, że uda mu się zdobyć na tyle dobry wynik, żeby mógł rozgrywać swych „populistycznych” partnerów z Ligi z pozycji silniejszego. Nic nie przeszkadzała jego wieloletnia zażyłość z Putinem ani cały ten systemowy ciężar korupcji i zepsucia, jaki znakomicie ilustruje obecny na naszych ekranach film „Oni” Paolo Sorrentino – wszystkie szokujące obrazy z niego należałoby przemnożyć przez pięć, by mieć pojęcie, jakiego typu władzę uprawiał polityk będący ostatnią włoską nadzieją rozsądnych europejskich chadeków.

Film Sorrentino celnie zresztą chwyta pewien ważny rys tego polityka i wskazuje na mechanizm, który pozwalał mu tak długo utrzymać się przy władzy, mimo totalnej wojny z bardziej wykształconą częścią opinii publicznej i mimo skandali, które innych polityków posłałyby dawno w niebyt. Berlusconi wiedział, jako samorodny talent telewizyjny i reklamowy, jak karmić ludzkie marzenia, jak nieść pociechę i pompować iluzje lepszej przyszłości. Łza się w oku kręci, bo obecny niekwestionowany numer jeden włoskiej polityki, czyli Matteo Salvini właśnie, jest mistrzem w kuglowaniu całkiem innymi emocjami – to znaczy w zarządzaniu strachem i nienawiścią.

To już nie są dobroduszne bajeczki o palmach jak z reklamy funduszu emerytalnego, tylko metodyczne podsycanie przyrodzonej nam nieufności wobec obcych i lęku przed degradacją społeczną, wskazywanie kozłów ofiarnych, antagonizowanie ludzi, budowanie nowej tożsamości na agresji, odrzuceniu i woli zemsty. Tożsamości nowej, choć oczywiście sprzedawanej jako powrót do „korzeni”, tradycji i porządku sprzed „zdrady elit”.

Populizm w natarciu

Salvini okazał się w tym skuteczny – ale nie spadł z Księżyca. To dziedzic obecnej już od ponad 20 lat linii we włoskiej polityce, czerpie z istotnego dorobku okrzepłej partii, jest liderem drugiego pokolenia (po tym, jak brutalnie wykończył charyzmatycznego założyciela Ligi Umberta Bossiego – co stanowi zresztą memento dla polskiej prawicy, albowiem nie ma czegoś takiego jak pokorny delfin). W tym sensie żadne moskiewskie trolle ani tajne przelewy z Moskwy nie były konieczne dla jego sukcesu w poprzednich wyborach. Liga od dawna organizuje niechęć ludzi do świata, w którym coraz mniej wydaje się zależeć od zwykłego człowieka, tyle że w poprzednich dekadach byli to Włosi z południa kraju, a nie muzułmanie oraz „oderwani od życia eurokraci”.

Jednocześnie partia ta od dawna rządzi, raczej sprawnie i bez katastrof np. Lombardią, regionem o potencjale ludzkim i gospodarczym porównywalnym z mniejszymi krajami Unii, nie jest więc tylko narzędziem rosyjskiej wojny hybrydowej, jak wiele innych pomniejszych ugrupowań alt-prawicy i „populistów” nowego chowu na Zachodzie. To raczej stratedzy tej wojny mogą się sporo nauczyć z tego, jak Salvini używa Twittera i Facebooka do „masowania” elektoratu i prowadzenia intryg.

Gdyby Putin nie istniał, trzeba by go wymyślić. Mam wrażenie, że udowodnione pojedyncze przypadki ingerencji Rosji w proces polityczny w różnych krajach Zachodu służą za poręczny pretekst do dezawuowania po całości konkurencji spod znaku „populizmu”. Tymczasem jej największe sukcesy bywają najzupełniej organiczne i wytłumaczalne w kontekście dużych przewartościowań w stosunku społeczeństw do pozimnowojennego status quo, o których na łamach „TP” pisał np. Dariusz Rosiak.


Czytaj także: Dariusz Rosiak: Już tak nie będzie


Owszem, kiedy zakłóca się równowaga sił i utarte schematy działania, które utrzymywały UE w jako-takiej spójności, Putin zaciera ręce (pamiętajmy przy tym, że co najmniej od czasów rozszerzenia z 2004 r. ta spójność i tak jest tylko cieniem tego, jak dobrze dogadywał się ze sobą wcześniejszy klub dwunastu bogatych państw). Ale co z tego? Pewien ogólny ład w europejskich instytucjach, wsparty na dwuwładzy chadeków z EPP i socjaldemokratów się wyczerpuje, choćby z powodu tego, że właściwie socjaldemokratów w znanej dotychczas postaci zaraz już nie będzie i żadne zaklęcia o tym, że „populiści” u bram i Putin ciągnie za sznurki tego nie zmienią.

Czy bać się „trzeciej siły”

Od jakiegoś czasu w dobrym tonie jest straszyć, że Salviniemu uda się zmontować liczącą 130-140 europosłów nową grupę partii tzw. tożsamościowej prawicy. To już nie byłby znany nam dobrze plankton, egzotyka, garść uprzykrzonych posłów, którzy czasem słusznie punktują problemy rozrośniętej unijnej biurokracji, lecz podlewają swoje wywody sosem myślenia spiskowego, rasizmu czy innych nienawistnych ideologii. To byłaby trzecia co do wielkości frakcja, która nie tylko zaistnieje mocniej w świadomości publicznej, ale i dostanie o wiele więcej narzędzi, środków i stołków w europejskich strukturach.

W pewnym sensie przerażeni obecnie duzi, tradycyjni gracze sami są sobie winni. Przez lata tak zaprojektowali w Brukseli algorytmy rozdziału węzłowych stanowisk w skomplikowanej maszynerii uzgodnień i procedur, żeby premiować właśnie dużych, czyli siebie. Dziś ten mechanizm może paść ofiarą polityków, którzy otwarcie deklarują, że wybierają się do Brukseli z myślą o sabotażu. 

Tyle że strach przed „trzecią siłą” jest trochę przesadzony – tożsamościowcy mają to do siebie, że są nieufni wobec innych partii podobnego chowu: obrona tzw. interesu narodowego jest przecież jednym z filarów ich mentalności i raczej należy wątpić, czy potrafiliby uzgadniać tak sprzeczne interesy jak np. kwestia relokacji migrantów (Włosi dramatycznie potrzebują wymusić na Europie przejęcie choćby niewielkiej liczby, dla Polaków czy Węgrów to granica nie do przekroczenia).

Inna sprawa, że samo to, iż Salvini zerka w stronę PiS-u, jest zrozumiałe. Nie dość, że to duża partia z ponad dwudziestoma potencjalnymi mandatami, to jeszcze szuka dla siebie nowego miejsca – obecnie należy do grupy EKR, której kośćcem są brytyjscy torysi, po ich wyjściu spadnie więc do najniższej ligi.

Bruksela w czasie minionym

Na Nowogrodzkiej wiedzą, że tak czy owak trzeba będzie się zapakować pod jakiś nowy namiot europejski. Decyzja, pod który, nie zapadła ani nie zapadnie w najbliższych tygodniach, a mówienie np. o „osi” Rzym-Warszawa to tylko retoryczne fajerwerki na użytek własnych elektoratów (Salvini zapewne nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo po polsku słowo „oś” kojarzy się z historią – we włoskim żargonie politycznym jest ono pospolicie używanym określeniem sojuszu). Ale ujawniony przy okazji spotkania lęk głównych graczy przed perspektywą, że umowny „projekt Salviniego” zaistnieje, świadczy przede wszystkim o tym, że podświadomie wiedzą oni, do jakiego stopnia osłabła ich pozycja.

Na razie w brukselskiej bańce ciągle robi się dobrą minę do złej gry. Przeważa odruch trzymania się procedur i zasad, jakby się za oknem nie wzmagał się pożar. Na tzw. wiodącego kandydata (czyli potencjalnego szefa Komisji Europejskiej na wypadek, gdyby wygrali wybory) mandaryni EPL  wybrali Manfreda Webera, bezbarwnego aparatczyka, przy którym nawet nasz Grzegorz Schetyna wydaje się być wulkanem charyzmy i wzorem odwagi politycznej. Idealnie zorientowanego w labiryntach dotychczasowego układu władzy. Może jest w takiej decyzji jakaś głębsza mądrość, nadzieja na to, że te groźnie wyglądające partie świeżego chowu, wyrosłe na fali ogólnego niezadowolenia wszystkich ze wszystkiego, dadzą się dokooptować. Że nad antysystemową złością przeważy w nich oportunistyczna chęć wzięcia kawałka tortu władzy, więc dadzą się wciągnąć w grę i częściowo oswoić w zamian za istotne ustępstwa, zwłaszcza tam, gdzie to nic nie kosztuje, np. w kwestii odpychania migrantów.


Czytaj także: Bunt wzgardzonych - Frank Furedi w rozmowie z Dariuszem Rosiakiem


W tym sensie oczywiście lepsi do takiej gry są populiści sprawujący realną władzę u siebie, podlegli chociaż częściowo zasadzie rzeczywistości – tacy np. Salvini czy Kaczyński – niż krążący po marginesach ustrojowych, beztrosko nieprzewidywalni antysystemowcy w rodzaju Kukiza lub włoskiego Ruchu 5 Gwiazd (nieprzypadkowo nasz były rockman intensyfikuje kontakty z tym ugrupowaniem – oni też próbują się jakoś pozbierać z myślą o następnej kadencji europarlamentu).

Oby nowy kompromis

Opowiadanie o nadchodzących wyborach europejskich w kategoriach apokaliptycznego starcia u kresu dziejów jest modne po obu stronach. Jedni chcą nam wmówić, że to ostateczna rozprawa „nowej” Europy odrodzonych narodów (tudzież odrodzonych chrześcijan) ze starymi elitami. Drudzy mianują się ostatnim szańcem obrony demokracji i ustroju gwarantującego jednostkowe swobody przed nawrotem dyktatorów. Ta stricte ideologiczna narracja skrywa pustkę pod spodem – z jednej strony brakuje realnej wizji, czym miałaby być ta „lepsza” Europa narodów poza tym, że na pewno miejscem o podwyższonym ryzyku wojny. Z drugiej brakuje odwagi podjęcia jakiejś wymiany pokoleniowej i przyjęcia do wiadomości, że coś ważnego w liberalno-demokratycznym projekcie się zacięło (i całe szczęście, że dopiero po tylu dekadach).

W rzeczywistości Unię i dalsze trwanie chwiejnego pokoju w Europie może ocalić kolejny zgniły kompromis – jeden z tuzinów, jakie były dotychczas wykuwane niemal w ostatniej chwili. W tym sensie zaistnienie dużej, a więc mającej też swoją bezwładność, struktury europejskiej, która przynajmniej częściowo pętałaby Salviniemu ręce, opłaca się wszystkim. I tym, którzy w obecnej, dobiegającej fazie Europy zdołali się dobrze umościć, i tym, którzy z chęcią przywitaliby jakieś przetasowania.

Dlatego spotkanie Kaczyński-Salvini (o ile cokolwiek z niego po maju wyniknie) to jedna z niewielu pewnie pozytywnych wiadomości z okolic obecnej władzy, jaką usłyszymy tej zimy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej