Destylat z lęków

„Blade Runner” pyta o to, kim jesteśmy w świecie, w którym maszyny przypominają coraz bardziej nas, a my maszyny.

09.10.2017

Czyta się kilka minut

Sylvia Hoeks w filmie „Blade Runner 2049” / STEPHEN VAUGHAN / UIP
Sylvia Hoeks w filmie „Blade Runner 2049” / STEPHEN VAUGHAN / UIP

Czy jeśli sztuczna inteligencja powie „kocham cię”, będziemy mogli jej uwierzyć? Czy komputer może czuć, czy jego uczucia będą tylko zewnętrzną emanacją zimnych zer i jedynek kodu? Czy dusza jest zapisana gdzieś między literami G, T, A i C, tworzącymi nasz własny kod par nukleotydów w DNA? A jeśli tak, to czy można taką duszę stworzyć sztucznie? Posklejać z nukleotydów pod laboratoryjnym mikroskopem?

Fantastyka nie daje odpowiedzi. To nie jej zadanie. Ona daje odwagę do zadawania pytań. Pozornie abstrakcyjnych. Ale dwa filmy – jeden z 1982 i jego kontynuacja z 2017 r. – pokazują, że ta abstrakcja może nas doścignąć o wiele szybciej, niż moglibyśmy sądzić.

Mrok z epoki E.T.

W Los Angeles w dalszym ciągu nie wschodzi słońce. Metropolia z filmu „Blade Runner 2049”, spowita mrokiem, rozświetlana neonowymi klifami i hologramami tańczącymi między drapaczami chmur niczym apokaliptyczne bestie, jest, tak jak w oryginale, przytłaczającym, odczłowieczającym molochem. Ale sam film, karkołomna kontynuacja jednego z najważniejszych filmów fantastyczno-naukowych ostatnich dziesięcioleci, mimo własnego przytłaczającego rozmachu, stara się człowieczeństwo odnaleźć. Tyle że nie w ludziach.

W 1982 r. Ridley Scott podjął duże ryzyko. W czasach, w których królowały kolorowe, optymistyczne, fantastyczne bajki („Łowca androidów” trafił do kin zaledwie trzy tygodnie po superoptymistycznym i superdochodowym „E.T.”), on wszedł w mrok. Jego film, bardzo luźno oparty na powieści „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” Philipa K. Dicka, miał więcej wspólnego z Orwellem i Chandlerem niźli z Lucasem i Spielbergiem.

Bez względu na to, czy spróbujemy zaszufladkować go jako neo-noir, tech-noir, cyberpunk, biopunk, czy w jednej z dziesiątek innych kategorii, to film przytłaczająco mroczny: pogrążony w ekologicznej ruinie świat, w którym ludzkość tworzy rasę biologicznych, świadomych, czujących niewolników zwanych replikantami, skazanych z góry na przedwczesną śmierć. Główny bohater, którego zadaniem jest zabijanie zbiegów szukających skrawka wolności. Medytacje nad człowieczeństwem, duszą, wolną wolą. I wieloznaczne zakończenie, dalekie od happy endu.

To wszystko na dwa lata przed orwellowskim rokiem 1984 się nie sprzedawało. W USA film zarobił zaledwie 27 mln dolarów przy budżecie 28 mln.

Ale w miarę zbliżania się do 2019 r., w którym miała toczyć się jego akcja, okazał się filmem jeśli nie proroczym, to na pewno coraz aktualniejszym. Ekologiczna katastrofa, technologia kontrolująca nasze życie, wreszcie eksperymenty z edycją DNA i sztucznymi inteligencjami: to już nie przyszłość.

I właśnie teraz Denis Villeneuve, który dwa lata temu „Nowym początkiem” zapracował na reputację jednego z najciekawszych twórców kinowej fantastyki, wraca do świata wykreowanego przez Scotta.

Przyszłość już jest

Tak jak w 1982 r., główny bohater to policjant, którego zadaniem jest polowanie na zbiegłych replikantów. Ale on sam jest replikantem: nowym modelem, stworzonym do posłuszeństwa. Nigdy nie odmawiającym wykonania poleceń. Niemal pozbawionym wolnej woli. Przekonanym, że nie jest równy ludziom, że jego rasa nie posiada duszy i żyje, żeby służyć. Doskonałym niewolnikiem.

Znalezisko, którego dokonuje, wstrząsa jego światem. Nie wyjawimy zbyt wiele pisząc, że odnajduje on dowód na to, iż co najmniej raz w historii replikantka, tak jak on wyprodukowana w biofabryce, urodziła dziecko. To cud, który nie miał prawa się wydarzyć. I który może wywrócić stabilny świat niewolników i ich ludzkich panów.

W tej warstwie „Blade Runner” nawiązuje do biblijnej ikonografii. Ale też choćby do „Ludzkich dzieci” Alfonso Cuaróna. Nieprawdopodobne, niemożliwe, niespodziewane narodziny jako koniec jednego świata i początek następnego, wbrew mrocznym siłom dybiącym na nowo narodzonego. Jako szansa na wyzwolenie i odrodzenie całej ludzkości.

Chociaż – czy ludzkości? U Villeneuve’a to ludzie są jak maszyny. Główny bohater, K, zarzekający się, że nie ma duszy, okazuje czułość swojej „partnerce” Joi – generowanemu przez skomplikowany, skomputeryzowany system hologramowi. Nieliczne ludzkie postacie (ludzie są w zdecydowanej mniejszości) są zimne i mechaniczne. Nawet ich świat jest lodowaty: od sterylnie białych ścian posterunku policji po designerskie, bezduszne apartamenty. Na tym tle świat replikantów – ciasny, brudny, przesiąknięty dymem i oparami – jest przynajmniej żywy.

Tym razem to nawet nie replikanci, stworzeni na obraz i podobieństwo człowieka, ciało z ciała, DNA z DNA naszego, są najciekawsi. Może najciekawszą, a przynajmniej najbardziej enigmatyczną postacią tego świata jest Joi, czyli hologram-partnerka głównego bohatera. Do końca nie jest jasne, czy jej emocje, jej czułość są naprawdę odczuwane, czy tylko zgrabnie symulowane przez komputer. Ale – czy to tak naprawdę istotne? Może jeśli aplikacja mówi, że kocha, zachowuje się, jakby kochała, to po prostu kocha? W końcu jaką mamy gwarancję, że emocje okazywane przez innych ludzi nie są tylko symulacjami?

A to właśnie uczucia w świecie „Blade Runnera” przerażają ludzi najbardziej. To w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu emocji główny bohater jest po każdej misji poddawany dziwacznemu rytuałowi: zamknięty w białym pomieszczeniu powtarza za przesłuchującym nonsensowne zdania, fragmenty poezji i „Bladego ognia” Nabokova, odpowiada na pytania o to, co czuje, gdy trzyma w rękach dziecko bądź ukochaną osobę. Każde odchylenie od normy, każdy ślad człowieczeństwa jest karany śmiercią. Narzędzie, niewolnik nie ma prawa być człowiekiem.

Jeśli taki świat wydaje się przerażająco prawdopodobny, to dlatego, że większość technologii, które nim rządzą, stanowią ekstrapolacje trendów, które rozwijają się już dziś. Joi jest logicznym rozwinięciem wirtualnych asystentów: aplikacji, które pozwalają porozumiewać się z komputerem nie za pomocą myszy, klawiatury czy dotykowego ekranu, ale za pomocą głosu.

Nie sterujemy już komputerem, my z nim rozmawiamy. Na razie to rozmowa raczej w jedną stronę – odpowiada nam głos bez wyrazu ani osobowości. Ale asystent, który ma charakter, potrafi prowadzić rozmowę, nie czeka tylko na pytania od użytkownika, nie jest wcale wizją tak odległą od tego, czym dysponujemy już dziś. Nadanie mu holograficznego ciała to bardziej fantastyczna wizja, ale w dzisiejszym świecie, pełnym samotności i alienacji, przyjazny, nawet pozbawiony ciała głos, z którym można po prostu porozmawiać o niczym, może być dla wielu spełnieniem cichych marzeń. A jeśli jest zapotrzebowanie, możemy być pewni, że prymitywny, prosty wariant, praprzodkini Joi, pojawi się w bliskiej przyszłości.

Lawina dopiero rusza

Sami replikanci jak na razie zdecydowanie bardziej odbiegają od rzeczywistości. Robimy dopiero pierwsze, nieśmiałe kroki na drodze do edytowania naszych genomów. Nauczyliśmy się dotąd wykasowywać z naszego DNA kilka genów odpowiadających za dziedziczne choroby, i to jest ścieżka, którą nauka będzie w najbliższych latach podążać. Tylko w przyszłym roku w USA ruszy 20 równoległych programów mających testować na ludziach terapie oparte właśnie na edytowaniu DNA za pomocą tzw. technologii CRISPR (więcej: powszech.net/crispr).

Staramy się odcyfrować, zhakować kod sterujący naszą biologią, ale nie mamy jeszcze wystarczającej wiedzy ani narzędzi, żeby pisać go od zera. Choć, jeśli nie odkryjemy jakichś fundamentalnych przeszkód, zapewne kiedyś do tego punktu dojdziemy. W końcu granica między leczeniem czy zapobieganiem chorobom, co stanowi nasz cel dzisiaj, a poprawianiem przyrody, jest niezwykle mglista. I naprawdę trudno będzie ustalić, w którym momencie powinniśmy powiedzieć „stop”. Albo czy w ogóle powinniśmy. W końcu jeśli celem medycyny jest walka z cierpieniem, to pokusa płynąca z możliwości usunięcia cierpienia już u jego genetycznego źródła będzie ogromna. Ta lawina dopiero rusza.

Replikanci u Scotta i Villeneuve’a – silniejsi, inteligentniejsi, piękniejsi – są kolejnym ogniwem naszej własnej ewolucji. Już nie chaotycznej i ślepej, ale celowej, prowadzonej z zamysłem. Są Homo superior. Albo, jak ochrzcił naszych hipotetycznych, udoskonalonych potomków izraelski historyk Yuval Noah Harari, Homo deus. Są bardziej ludzcy od ludzi. Jedyne, czego im brak, to zdolność do przekazywania życia dalej.

Villeneuve zrobił film, który podzieli odbiorców, bo jest zupełnie pozbawiony ironii. Film, w którym więcej mówią długie cisze niż krótkie dialogi. Pompatyczny? Przekonany o własnej wadze? Tak. Ale czy bezpodstawnie?

Ostatecznie „Blade Runner 2049” pozostawia widza z pytaniami, ale nie daje odpowiedzi. To, jako się rzekło, nie jest rola fantastyki. Siła fantastyki, poczynając od starożytnych mitów po dzisiejsze kino, polega na ekstrapolowaniu strachów, nadziei, kierunków zmian. Na destylowaniu lęków dnia dzisiejszego. „Blade Runner” w obu swoich wcieleniach: proroczym z 1982 r. i tegorocznym – pyta o człowieczeństwo. O to, kim jesteśmy w świecie, w którym maszyny przypominają coraz bardziej nas, a my maszyny.

Bo nieistotne, że nasze ciała na razie nie różnią się zbytnio od ciał naszych paleolitycznych przodków, że nie mamy jeszcze cybernetycznych implantów ani zastępczych organów. Nasze umysły są już dziś umysłami cyborgów. Splątanymi z technologiami, wzbogaconymi i zmienionymi przez stały kontakt z komputerowymi bazami danych. Tak jak kiedyś wynalazek druku sprawił, że ludzka pamięć straciła na znaczeniu – w końcu zapis miał być pewniejszy – tak dziś rzeczywistość staje się rzeczywistością często dopiero wtedy, gdy zostanie przefiltrowana przez internet czy media społecznościowe.

Pytanie o to, czy hologramy takie jak Joi i replikanci tacy jak K mogą być ludźmi, jest pytaniem o to, czy jesteśmy jeszcze nimi my sami. A jeśli nie jesteśmy już Homo sapiens sapiens – to kim jesteśmy? ©

BLADE RUNNER 2049, reż. Denis Villeneuve, wyst. Harrison Ford, Ryan Gosling, Robin Wright, w kinach od 4 października.

WOJCIECH BRZEZIŃSKI jest dziennikarzem Polsat News, gdzie prowadzi autorski program popularnonaukowy „Horyzont zdarzeń”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2017