Deficyt dyskusji

Deklaracja prezydenta o wstrzymaniu się z podpisaniem "Lizbony" znów uruchomiła w Europie krytykę "koszmarnych braci". Dyskusję nad tym, co zdarzyło się za sprawą irlandzkiego referendum, zepchnięto na boczny tor.

08.07.2008

Czyta się kilka minut

Dzieje się tak nie po raz pierwszy. Politycy w unijnych krajach, chętnie widzący się w roli europejskich liderów, i poważna część europejskich elit unikają jak ognia poważnej debaty o kondycji Unii. Jest tak przynajmniej od czasu upadku traktatu konstytucyjnego. Jego treść wypracował konwent, który w zamierzeniu miał reprezentować nie tylko kraje członkowskie, ale ogólnie Europę i Europejczyków. Stąd udział w pracach Parlamentu Europejskiego i Komisji. Treść europejskiej konstytucji była też przedmiotem zakrojonej na szeroką skalę, kierowanej przez Brukselę i kraje członkowskie, debaty publicznej, ze szczególnym uwzględnieniem internetu jako nowego narzędzia komunikowania się europejskiego społeczeństwa obywatelskiego. Jednak w konfrontacji z rzeczywistością wszystkie te zabiegi spełzły na niczym. Traktat konstytucyjny został odrzucony przez Francuzów i Holendrów.

O ile wcześniej wielu polityków prześcigało się w rysowaniu wielkich wizji przed Europą, o tyle dziś nie są już tak wylewni. Stali się niecierpliwi, poirytowani. Pod adresem Irlandii padły nawet ostrzeżenia, że będzie musiała "wziąć sobie urlop od Unii". Pytania, wątpliwości i dyskusja nie są obecnie mile widziane. Czy projekt europejski przestała znamionować dyskursywność? I czy brak tej cechy nie jest aby przyczyną obecnej kiepskiej kondycji Unii?

Jeśli przyjrzymy się ewolucji Unii po kryzysie wokół traktatu konstytucyjnego, dostrzeżemy niepokojącą tendencję do zawężania pola dyskusji nad przyszłością integracji nawet w ramach samych unijnych mechanizmów. Odrzucenie traktatu konstytucyjnego było okazją do zadania sobie wielu pytań odnoszących się do realnych potrzeb 27 państw Unii. Tak się jednak nie stało. Prezydencja niemiecka reaktywowała prace nad "ożywieniem" traktatu konstytucyjnego, który ostatecznie przyjął formę traktatu lizbońskiego - w trybie poufnych negocjacji. Jedynie fragmenty rozmów mogły przedostać się do prasy, często zresztą umyślnie.

O ile poufny charakter rozmów można było jeszcze zrozumieć (licząc na ich skuteczność), o tyle już charakter mandatu na konferencję międzyrządową, przyjętego na szczycie w Brukseli w 2007 r., a potem sama konferencja okazały się ewenementem w historii integracji - i to ewenementem niebezpiecznym. Mandat nigdy dotąd nie był wiążącym prawnie dokumentem, a sama konferencja międzyrządowa stanowiła zwykle forum do poważnych negocjacji dotyczących zmian traktatów. Tym razem było inaczej. Mandat zawierał szczegółowe informacje o zmianach, które miały znaleźć się w traktacie lizbońskim, a także o tym, jakie części traktatu konstytucyjnego miały być "uratowane". Skutek: w drugiej połowie 2007 r. odbyła się konferencja międzyrządowa de facto bez konferencji międzyrządowej, a więc bez politycznych negocjacji. Chodziło tylko o prawne zrealizowanie zmian zawartych w mandacie.

Dlaczego ten ewenement jest groźny? Bo pokazuje, być może, charakter ewolucji Unii w kierunku rozwiązań niedyskursywnych, a więc niewynikających z politycznej debaty. Jest to tym dziwniejsze, że ta niedyskursywność pojawia się w momencie ustrojowego kryzysu Unii, którym był upadek traktatu konstytucyjnego. Miejsce debaty, prowadzonej zgodnie z procedurami i instytucjami, zastępują wola i ambicja poszczególnych państw lub polityków. W takiej sytuacji pokusa pójścia na skróty staje się szczególnie silna wraz z rosnącym oporem europejskiej rzeczywistości, która w Unii 27 państw staje się coraz bardziej złożona. Użycie w Brukseli w czerwcu 2007 r. groźby przyjęcia mandatu bez sprzeciwiającej się Polski zapowiada dzisiejsze groźby wykluczenia Irlandii z Unii - jako "kary" za negatywny wynik referendum.

Tam, gdzie zawęża się pole dyskursu, zwiększa się polityczna presja najsilniejszych. Dlatego w pierwszych dniach po irlandzkim referendum w reakcji na pomruki Paryża i Berlina premier Luksemburga Junker w artykule w "Financial Times" stwierdził, że takie postępowanie wobec Irlandii jest w Unii nie do zaakceptowania. Tą wypowiedzią dotknął może najważniejszego dziś problemu w integracji europejskiej.

I tylko szkoda, że prezydent Kaczyński zgłosił się zaraz ze swoim "traktat jest martwy" - czym dał doskonały pretekst do tego, by w Europie znów uciec od zasadniczych pytań, jakie rodzi irlandzkie referendum. Wygodniej wskazać palcem "nieokrzesanych nacjonalistów z Europy Środkowo-Wschodniej".

MAREK A. CICHOCKI jest analitykiem Centrum Europejskiego Natolin, redaktorem naczelnym "Nowej Europy. Przeglądu Natolińskiego" i "Teologii Politycznej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2008