Decyzja majora Sucharskiego

Obrona Westerplatte we wrześniu 1939 r. wciąż budzi emocje. Spór dotyczy głównie postawy dowódcy polskiego garnizonu. Jak go dziś oceniać?

27.08.2018

Czyta się kilka minut

Już po kapitulacji: obrońcy Westerplatte opuszczają półwysep i idą do niewoli. Zdjęcie wykonane przez niemieckiego fotografa 7 września 1939 r. / ULLSTEIN / BEW
Już po kapitulacji: obrońcy Westerplatte opuszczają półwysep i idą do niewoli. Zdjęcie wykonane przez niemieckiego fotografa 7 września 1939 r. / ULLSTEIN / BEW

Szedł niemal w milczeniu, z zaciś­niętymi ustami. Jak wspominał jeden ze świadków, „pozornie spokojny, lecz nerwy napięte do ostateczności”. Teren, przez który kiedyś tylekroć spacerował, teraz przedstawiał obraz całkowitego zniszczenia. Ziemia usiana była wielkimi, wypełnionymi wodą gruntową lejami po bombach i ciężkich pociskach. Liczne powalone drzewa i oderwane gałęzie czyniły marsz niezwykle trudnym. Towarzyszył mu starszy podoficer i jeden szeregowiec. Trzymali w rękach żerdzie z białymi płachtami.

Szedł, przygnieciony ciężarem odpowiedzialności i niezrozumienia podwładnych. Po wielu miesiącach przedwojennego napięcia oraz po sześciu dniach i nocach w walce – miał oto poddać miejsce, o którym w radiu można było usłyszeć, że „jeszcze się broni”.

Był 7 września 1939 r., przed południem. 40-letni major Henryk Sucharski wykonywał swój ostatni obowiązek jako komendant Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte.

Polski półwysep w Gdańsku

Westerplatte: ten niewielki półwysep (liczący tylko kilkaset metrów szerokości i dwa kilometry długości), położony u wejścia do gdańskiego portu, jest dziś jednym z najważniejszych miejsc-symboli dziejów Polski oraz II wojny światowej. Strzały niemieckiego pancernika „Schleswig-Holstein”, oddane rankiem 1 września 1939 r. ku położonej tu polskiej Składnicy, są uznawane – ostatnio obok nalotu Luftwaffe na Wieluń, także wczesnym rankiem 1 września – za symboliczny początek tamtej wojny, najstraszniejszego konfliktu w dziejach ludzkości. Obrona osamotnionej placówki, zakończona dopiero siódmego dnia wojny, weszła do narodowej legendy.

Tymczasem przyczyna utworzenia w 1926 r. polskiej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na terenie Wolnego Miasta Gdańska była prozaiczna: chodziło o zapewnienie Polsce miejsca na rozładunek importowanych materiałów wojskowych, niezależnie od zdominowanego przez Niemców Gdańska. W czasie wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. postawa niemieckich robotników utrudniała dostawy sprzętu dla desperacko potrzebującego go Wojska Polskiego.

Już wkrótce, ze względu na błyskawiczną rozbudowę portu w Gdyni, podstawowe zadanie Składnicy stało się zbyteczne. Ale garnizon stacjonował tu nadal – jako ważny symbol polskich praw do Gdańska (podobną rolę, tyleż praktyczną, co symboliczno-polityczną, odgrywała Poczta Polska w Gdańsku).

Po dojściu Hitlera do władzy, obawiając się zajęcia Składnicy z zaskoczenia, strona polska przystąpiła od połowy lat 30. do fortyfikowania półwyspu i wzmacniania jego załogi (w dniu wybuchu II wojny liczyła ona ponad 200 osób, w tym sześciu oficerów). Do służby na Westerplatte kierowano najlepszych żołnierzy służby czynnej, a obsadę wzmacniał szereg pracowników cywilnych, w przypadku wojny podlegających mobilizacji. W tajemnicy przerzucono na półwysep ciężką broń maszynową, moździerze, działka przeciwpancerne i polową armatę.

Wszystko to miało – w razie niemieckiego ataku – umożliwić garnizonowi utrzymanie się aż do momentu, gdy z pomocą nadejdą polskie oddziały z terenu Pomorza.

Sześć dni i sześć nocy

W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. stawało się jednak jasne – przynajmniej dla decydentów politycznych i wojskowych – że konflikt z Niemcami nie będzie mieć charakteru ograniczonych ataków (np. w celu zajęcia Gdańska), lecz że może przybrać postać pełnej inwazji ­Wehrmachtu na Polskę. Dla załogi Westerplatte oznaczało to, że będzie musiała bronić się w osamotnieniu.

I tak się stało: trwająca sześć dni i nocy obrona Westerplatte stała się jednym z najbardziej znanych wydarzeń kampanii polskiej 1939 r. Gdy siódmego dnia przed południem Westerplatte skapitulowało, informacja o tym znalazła się na łamach gazet wydawanych w niezajętych jeszcze częściach Polski, ogłoszono ją też na pokładach polskich okrętów znajdujących się już w Wielkiej Brytanii.

Brak informacji na temat przebiegu walk sprawiał, że milcząco przyjęto założenie, iż wszyscy obrońcy zginęli – niczym Spartanie pod Termopilami. Jedna z polskich gazet zamieściła nawet nekrolog „ostatniego obrońcy Westerplatte”. A Konstanty Ildefons Gałczyński napisał słynny wiersz, w którym obrońcy szli karnie i czwórkami „prosto do nieba” (w istocie polskie straty były względnie nieduże: 15 żołnierzy zginęło, a kilkudziesięciu odniosło rany).

Po wojnie to wyobrażenie hekatomby ustąpiło mniej krwawemu, acz nie mniej heroicznemu obrazowi: niewielkiej załogi, która odpiera trzynaście silnych niemieckich natarć i kilkanaście wypadów, nieustannie nękana ogniem. Obraz ten powstał na podstawie niemal wyłącznie źródeł polskich – niemiecki materiał archiwalny był dla polskich historyków trudno dostępny (jako że przechowywany w archiwum wojskowym we Fryburgu Bryzgowijskim, w Niemczech zachodnich).

Dopiero potem, w świetle niemieckich materiałów archiwalnych, stało się jasne, że Niemcy prowadzili natarcia lądowe tylko pierwszego i ostatniego dnia, przez resztę czasu blokując Westerplatte i nękając załogę ogniem. Tak czy inaczej – obrońcy byli poddawani nieustannemu naciskowi, a warunki geograficzne na niewielkim przecież półwyspie sprawiały, że nie było możliwości zluzowania żołnierzy na placówkach. Żadnego miejsca, gdzie można byłoby odpocząć poza zasięgiem ognia przeciwnika.

„Major wyraża wątpliwości”

Mimo to zachowany materiał pozwalał stwierdzić, że 2 września – po nalocie sztukasów – major Sucharski postanowił poddać Składnicę i że spotkał się ze zdecydowanym sprzeciwem dwóch swoich oficerów: kapitana Franciszka Dąbrowskiego i porucznika Stefana Grodeckiego. Ten pierwszy napisał potem we wspomnieniach, że „major wyraża poważne wątpliwości co do dalszego oporu”.

Trudno jednak zakładać, aby w panującej wówczas w koszarach na Westerplatte sytuacji – po szarpiących nerwy tygodniach przedwojennego napięcia, po pierwszym dniu walki, po pierwszych ofiarach, po niszczącym (jak się mogło zdawać w pierwszej chwili) nalocie sztukasów, po zerwaniu sieci łączności, zniszczeniu wartowni nr 5 i moździerzy oraz po kolejnych stratach w ludziach (których wielkość nie była jeszcze znana) – pomiędzy oficerami odbyła się kulturalna wymiana poglądów („wyrażanie wątpliwości”), pełna kurtuazji.

Bardziej prawdopodobne, że doszło do sporu, by nie rzec – awantury. W polskich realiach zarzut „zdrady” pada w okolicznościach o wiele spokojniejszych niż obrona izolowanej placówki we wrogim mieście, placówki atakowanej przez przeważające siły, bez nadziei na odsiecz. Można zatem sądzić, że padło wówczas wiele ostrych słów. Być może włącznie z oskarżeniami o tchórzostwo czy zdradę.

Także już po wojnie niektórzy westerplatczycy mieli twierdzić, że major „załamał się jako pierwszy”, a rzeczywistym bohaterem obrony miał być jego zastępca, kapitan Dąbrowski. W ostatnich kilkudziesięciu latach przynajmniej jeden z ­autorów piszących o Westerplatte posunął się nawet do sugestii, iż major Sucharski był tchórzem i zdrajcą.

Westerplatte jak Berlin Zachodni

Co faktycznie stało się wieczorem 2 września? Czy Sucharski doznał załamania nerwowego, szoku, ataku epilepsji? Tego nie wiemy – wszystkie przekazy zawierające szczegóły dotyczące zachowania majora pochodzą z drugiej ręki i nigdy nie zostały potwierdzone przez świadków wydarzeń, co każe historykom traktować je ostrożnie.

Ale nawet jeśli uwierzyć, że major miał problemy z równowagą psychofizyczną, nie przesądza to wcale, że ich przyczyną była niechęć do walki wynikająca z niskich pobudek czy ułomności charakteru. Równie dobrze przyczyną mogła być właśnie waga zarzutów postawionych mu przez podwładnych.

Rozpatrzmy stanowiska. Major Sucharski – weteran wojny z bolszewikami, który awans na oficera (i Virtuti Militari) uzyskał w polu, dzięki odwadze i zdolnościom dowódczym, potem „dwójkarz” (związany z wywiadem), wreszcie od grudnia 1938 r. komendant Westerplatte. Ktoś taki, mianowany dowódcą w jednym z najbardziej zapalnych punktów, musiał być człowiekiem sprawdzonym i obdarzonym zaufaniem.

Westerplatte było przecież – toutes proportions gardées – czymś na kształt Berlina Zachodniego w czasie zimnej wojny. Było polską wyspą w niemieckim w przytłaczającej większości mieście – i to coraz wyraźniej wrogim. Na miasto to zwrócone były oczy polityków i międzynarodowej opinii publicznej (czego przykładem słynny artykuł we francuskiej prasie, podający w wątpliwość sens „umierania za Gdańsk”).

W takim miejscu konieczne były i odwaga, i rozsądek. Należało się liczyć z możliwością niemieckiej prowokacji. Można sobie wyobrazić, jak szkodliwe dla pozycji Polski byłoby np. sprowokowanie któregoś z żołnierzy do użycia broni. Machina medialna Goebbelsa rzuciłaby się na to z zapałem równym temu, z jakim po 1 września usprawiedliwiała niemiecką agresję atakiem „polskich dywersantów” na radiostację w Gliwicach.

Dwanaście godzin

Stąd też zadaniem majora było nie dopuścić do prowokacji. A także do zdobycia Westerplatte z zaskoczenia i – od 1 września – utrzymać się do 12 godzin. Rozkazy nie zachowały się, ale fakt, że o 12 godzinach mówili właśnie Dąbrowski i Grodecki, zdaje się uwiarygadniać taką tezę.

Należy odrzucić zarzut – podniesiony w latach 60. przez mjr. Stefana Fabiszewskiego, komendanta Westerplatte w latach 1934-38 – że ów dwunastogodzinny rozkaz nie mógł zostać wydany, gdyż wojsko takich rozkazów nie zna. Przeczy temu relacja jednego z oficerów Lądowej Obrony Wybrzeża, na którą trafił dr Andrzej Bartelski: w składanej w Londynie relacji oficer ten wprost mówi, że wiosną 1939 r. admirał Józef Unrug (dowódca Marynarki Wojennej) przywiózł z Warszawy wytyczne dotyczące nakazanego czasu obrony dla poszczególnych polskich punktów na Wybrzeżu. Relacja ta, składana przecież przez oficera dla innych oficerów, nie wzbudziła niczyjego zdziwienia.

Ponadto Fabiszewski i cytujący go autorzy błędnie interpretują ten rozkaz: nie oznaczał on, że gdy od pierwszego strzału upłynie 12 godzin, należy się poddać. Rozkaz ten oznaczał coś innego – wszak nikt nie był w stanie przewidywać, że samotna załoga utrzyma się tak długo. W rozkazie tym chodzi raczej o to, by dołożyć wszelkich starań, żeby opór nie zakończył się przed upływem 12 godzin. To zadanie zostało wykonane, i to z nawiązką.

Rozkaz: spalić szyfry!

Jak jednak wygląda sytuacja po upływie 12 godzin?

Westerplatte było odcięte. Komendant jako jedyny był w pełni świadom, że pomoc nie nadejdzie. Z kraju napływały wieści o szybkich postępach Wehrmachtu. Wieczorem 2 września następuje wspomniany atak bombowców nurkujących Ju-87, broni nowej i silnie oddziałującej na psychikę.

Nalot powoduje utratę łączności między dowództwem w koszarach i znaczną częścią umocnień – co każe zakładać, że uległy one zniszczeniu. Jeśli zapoznamy się z relacjami składanymi potem przez obrońców obecnych na poszczególnych stanowiskach, dostrzeżemy, że gdy wywoływane przez telefon placówki milczały, to uważano, że po drugiej stronie nie ma już nikogo żywego lub przynajmniej zdolnego podnieść słuchawkę. Wyszkolenie taktyczne i rozsądek podpowiadały, że natychmiast po nalocie zacznie się atak piechoty, który mógł zakończyć się masakrą ocalałych polskich żołnierzy.

Sucharski nie mógł wiedzieć, że niemiecki nalot zarządzono na rozkaz z samej góry, mimo sprzeciwu dowódców na miejscu. Nie mógł też wiedzieć, że główna niemiecka siła uderzeniowa na lądzie – kompania szturmowa marynarki wojennej – nie jest zdolna do walki po straszliwym laniu, jakiego doznała poprzedniego dnia z rąk polskich. Dlatego wydał rozkaz palenia szyfrów i tajnych dokumentów.

Czy taki rozkaz wydaje ktoś, kto – jak chcieliby najzacieklejsi krytycy majora – jest sparaliżowany strachem o własną skórę i los zgromadzonych oszczędności? Czy też rozkaz taki wydaje raczej dowódca, który oczekuje lada moment sylwetek wrogich żołnierzy podchodzących do koszar?

W dniu kapitulacji, 7 września, major powie do zebranych żołnierzy: „Jeszcze się Polsce przydacie”. Świadczy to raczej o niechęci do doprowadzenia do masakry załogi w obronie celu, którego znaczenie pozostawało już tylko symboliczne. Taka postawa nie jest w żadnym wypadku naruszeniem żołnierskiego honoru.

Gdy zawala się świat

A że Dąbrowski i Grodecki protestowali? W kampanii polskiej 1939 r. sprzeciw podwładnych wobec decyzji przełożonych o kapitulacji nie był czymś niezwykłym. I nieodmiennie padały przy tym najcięższe zarzuty.

W czasie kapitulacji Warszawy dwa ochotnicze bataliony znalazły się wręcz na skraju buntu; z najwyższym trudem oficerom udało się przywrócić karność. Do dowódcy obrony miasta Juliusza Rómmla przybył podoficer (nazwiskiem Piłsudski) z zamiarem zabicia generała za „zdradę”. Niektórzy oficerowie spotkali się z wrogą reakcją warszawskich cywilów, zarzucających poddającym się małoduszność i zdradę właśnie.

Do podobnych scen dochodziło podczas kapitulacji Lwowa. Nierzadkie były też przypadki samobójstw. W oczach oficerów, którzy uczestniczyli w walkach o niepodległość w latach ­1918-20, klęska państwa – wziętego w kleszcze przez III Rzeszę i Związek Sowiecki – była końcem ich świata.

Jedni popełniali samobójstwo, inni byli gotowi na samobójczą walkę do końca. W dramatycznych okolicznościach zapadła decyzja o poddaniu się, już na początku października 1939 r., Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Kleeberga – ostatniego zwartego polskiego ugrupowania. Choć w tym momencie dla wszystkich było oczywiste, że unicestwienie SGO „Polesie” – atakowanej pospołu przez Wehrmacht i Armię Czerwoną – to kwestia czasu, podczas narady dowódców generał spotkał się z lodowatą niechęcią. Tak jak Sucharski na Westerplatte, ­Kleeberg musiał być swoim własnym parlamentariuszem, gdyż wszyscy jego bezpośredni podwładni odmówili pełnienia tej roli. W efekcie generał przeżył załamanie nerwowe, a uspokajać musiał go przyjmujący kapitulację generał niemiecki.

A potem? Gdy dowodzący Oddziałem Wydzielonym Wojska Polskiego major Henryk Dobrzański „Hubal” otrzymał przez Leopolda Okulickiego (jednego z dowódców formującego się podziemia) polecenie rozwiązania swojego oddziału – bo w realiach przełomu 1939/40 r. prowadzenie działań przez zwarte oddziały nie miało uzasadnienia militarnego, za to ściągało represje na cywilów – zarzucił Okulickiemu i przywódcom podziemia zdradę żołnierskiego honoru.

Widzimy zatem, że sam sprzeciw wobec kapitulacji nie oznaczał automatycznie, iż za decyzją dowódcy, który postanowił przerwać walkę, nie stały żadne istotne racje. Bo czy tchórzami byli obrońcy Warszawy? Lwowa? Czy tchórzem był ­Kleeberg? Albo Rowecki? Nie – i nie był także tchórzem Sucharski, pragnąc oszczędzić swoim żołnierzom masakry.

Kapitulacja

Ale na razie, przez kolejne dni, Westerplatte broniło się nadal, a Sucharski usiłował przekonać podwładnych o bezcelowości oporu. Na kolejnych zwoływanych naradach konsekwentnie opowiadał się za poddaniem, wskazując na brak szans na pomoc i pogarszający się stan kilkudziesięciu rannych.

Ostatecznie major podjął decyzję o kapitulacji rankiem 7 września, gdy niemiecki ostrzał wyłączył z walki kolejną wartownię, osłabiając główny pierścień obrony. Tym razem nie zwoływał narady, a jego decyzja nie spotkała się z tak silnym jak wcześniej oporem. Choć także wielu podoficerów i żołnierzy pragnęło walczyć nadal i przyjęło decyzję o kapitulacji z goryczą i wściekłością.

Taka postawa majora dała niektórym asumpt do twierdzenia, że to nie Sucharski, lecz Dąbrowski był rzeczywistym dowódcą obrony Westerplatte. W moim przekonaniu taka interpretacja idzie zbyt daleko. W końcu oficjalna funkcja kapitana Dąbrowskiego brzmiała „dowódca oddziału wartowniczego” – i bezpośrednie kierowanie działaniami obronnymi było jego podstawowym obowiązkiem.

Można rzecz jasna podnosić argument, że Westerplatte powinno było się bronić jeszcze dłużej. W jakim celu jednakże? Jeśli chodzi o siły niemieckie, wiązane przez obrońców, były to kompania szturmowa marynarki, kompania saperów i nieliczne oddziały SS oraz formacje gdańskie. Składnica nie blokowała pancernika „Schleswig-Holstein” w porcie – jego dowódca obawiał się polskich min i torped okrętów podwodnych, toteż ośmielił się wyprowadzić swój okręt na wody Zatoki Gdańskiej dopiero tydzień po kapitulacji Westerplatte.

Niemcy mieli po swojej stronie wszelkie atuty, a szans na pomoc nie było już żadnych. Słowem, sytuacja wojskowa Składnicy mogła się już wyłącznie pogorszyć; wynik walk był przesądzony, a dalsze straty nie mogły przynieść wojskowych korzyści. Podobna logika kazała niemal miesiąc później admirałowi Unrugowi poddać Rejon Umocniony Hel, choć jego sytuacja taktyczna była lepsza niż Składnicy, a amunicji było jeszcze pod dostatkiem.

„Relacje” i „dokumenty”

Dyskusja na temat tego, czy Sucharski miał rację, jest zapewne nierozstrzygalna – niemalże tak samo, jak spór o zasadność powstania warszawskiego czy o sens dalszej walki zbrojnej po 1945 r. Ważne jest jednak, aby była ona prowadzona z rozwagą i rzetelnością.

Niestety, w ciągu ostatniego ćwierćwiecza dyskusję wokół Westerplatte zniekształcają liczne „ujawniane” rewelacje, które noszą wszelkie znamiona konfabulacji.

Oto zdaniem niektórych westerplatczycy, niemieccy weterani czy powojenni badacze mieli opowiadać o „instruktorach” polskiego wywiadu, przysłanych rzekomo przed wojną incognito na Westerplatte i wydających Sucharskiemu rozkazy w czasie obrony. Albo o niemieckich radiodepeszach informujących o dostrzeżeniu 2 września nad Westerplatte białej flagi, lecz „utajnianych” tak dobrze, że nie odnaleziono ich nigdy w żadnym archiwum. Lub też o odkrywanych w „amerykańskich archiwach” śladach tajnych polsko-niemieckich porozumień, zakładających... poddanie i ewakuację Westerplatte już po rozpoczęciu walk (sic!). Dziwnym trafem wszystkie te „relacje” i „dokumenty” odnajdują się dopiero po śmierci osób, które miały te relacje składać.

Choć takie sensacje zniekształcają obraz historyczny (przenikając niekiedy na łamy popularnych opracowań), to same w sobie nie są niczym zaskakującym. Jak każde wielkie wydarzenie historyczne, także obrona Westerplatte przyciąga również fantastów.

Warto zatem dbać o to, by przynajmniej ten sankcjonowany przez instytucje publiczne przekaz na temat obrony Składnicy opierał się na rzetelnych badaniach i wiarygodnych źródłach. Jesteśmy to winni tym ludziom i temu miejscu – jednemu z najważniejszych miejsc na mapie polskiej historii. ©

Autor jest kierownikiem Działu ­Historycznego Muzeum Miasta Gdyni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018