Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby zechcieć scharakteryzować Wojciecha Kilara jednym słowem, najwłaściwsze wydaje się użycie sformułowania „radość”. Stąd nawet książkowy tytuł rozmowy z kompozytorem brzmiał „Cieszę się darem życia”. Radość jednak malejąca: z wiekiem, śmiercią żony, chorobą... O tej ostatniej walce wiedzieli chyba wszyscy, choć wydawało się, że kompozytor jeszcze i tym razem pokona ból, niczym bohater „Dotknięcia ręki” Zanussiego. Jednak przed Świętami już nie odbierał telefonów osobiście. Śmierć, jak zwykle, zapukała nie w porę.
Przez ostatnich piętnaście lat miałem zaszczyt być wydawcą Wojciecha Kilara w Polskim Wydawnictwie Muzycznym. Możliwość obcowania jako pierwszy słuchacz z nowymi partyturami kompozytora czy okazję do ciepłych, zabawnych i zawsze iskrzących intelektem rozmów z twórcą zapamiętam do końca życia. Towarzyszył temu cały rytuał jazdy szybkim autem do Krakowa, powolnego przeglądania kolejnych kart partytury, zapachu wypalonego tytoniu łączącego się z wonią znakomitej wody kolońskiej, nieustannych telefonów do ukochanej żony Barbary i kulminacyjnego, obowiązkowego, najsłodszego deseru gdzieś w małej restauracji wokół Rynku.
Już biograf kompozytora i współautor przywołanej na początku książki – Leszek Polony – zauważył, że Kilar był człowiekiem utkanym ze sprzeczności. Głęboką i żarliwą religijność łączył z miłością do ociekającego krwią amerykańskiego kina, wielką skromność – z nieukrywaną słabością do luksusowych samochodów, zakłopotanie po euforii słuchaczy – z wiarą w wartość swojej muzyki. Moim zdaniem był w tym wszystkim człowiekiem autentycznym: religijnym – nie na pokaz, kochającym – wszystkich ludzi, prawdziwym – w muzyce. Ktoś, kto dobrze poznał Pana Wojciecha, wiedział, że różaniec w jego ręce nie jest gadżetem, tablica rejestracyjna „S1 – BASIA” to nie kaprys, a uproszczona harmonia – nie jest puszczaniem oka do nowej publiczności.
Utwory filharmoniczne zapewniły Kilarowi pozycję i uznanie. Muzyka filmowa – popularność. Przez długi czas kompozytor ściśle rozdzielał te dwa światy muzyczne, chciał być przede wszystkim autorem „Exodusu”, „Krzesanego”, „Orawy” i „Missa pro pace”. Tanga, walce, i wokalizy to dla kompozytora była inna, dodatkowa i co tu ukrywać – zarobkowa robota. Trudno jednak, aby z warsztatu mistrza schodziły całkiem różne partytury, wzajemne przenikanie się tych dwóch światów można więc odnaleźć w perfekcyjnej dramaturgii „Exodusu”, kolorowej widowiskowości „Krzesanego”, szklistości obrazu „Siwej mgły”. I w znakomitej instrumentacji w „Portrecie damy”, chopinowskiej zadumie w „Smudze cienia”, wirującym rytmie w „Ziemi obiecanej”. Mimo że pisał dla największych z Hollywood, Coppoli, Polańskiego czy Campion, przez długi czas nie zmieniał stosunku do tych suit i „kawałków” partytur: gdy kiedyś jedna z kopistek PWM spytała Mistrza o jakieś szczegóły w nutach do „Draculi”, ten odpowiedział: „oni tam grają tak głośno, że wszystko jedno, czy to będą dwa, czy trzy puzony”. Gdy jednak w „Magnificat” na 42. stronie partytury w wiolonczelach zabrakło jednej nuty, Wojciech Kilar dzwonił do nas w środku nocy.
Wszystko zmieniło się dopiero od Poloneza z „Pana Tadeusza”; jak powiedział Andrzej Wajda: to film nakręciłem do muzyki, a nie odwrotnie. Ten sam Polonez wykonywany jest teraz w filharmoniach, na równi z innymi utworami Kilara. I ten sam Polonez otwiera większość studniówek w Polsce.
Mistrzu, Panie Wojciechu, dziękujemy!
ANDRZEJ KOSOWSKI jest absolwentem Akademii Muzycznej w Krakowie, w latach 2001-12 był redaktorem naczelnym Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, obecnie sprawuje funkcję dyrektora Instytutu Muzyki i Tańca.