Dar tumanienia ludzi

Czytam książkę Angeliki Kuźniak i największe wrażenie robią na mnie te momenty, gdy widzę bezdenną przepaść między Papuszą a autorką książki o Papuszy.

13.08.2013

Czyta się kilka minut

Bronisława Wajs – Papusza / Fot. MUZEUM OKRĘGOWE W TARNOWIE
Bronisława Wajs – Papusza / Fot. MUZEUM OKRĘGOWE W TARNOWIE

Jest sobie taki norweski kryminał, który dzieje się w Australii, napisał go Jo Nesbø. Treścią jest, jak zazwyczaj w skandynawskich kryminałach, mozolne przedzieranie się uzależnionego od alkoholu policjanta przez ciemny las ludzkiej duszy oraz, równolegle, zwiększanie świadomości społecznej na wybrany palący temat. Tym razem to tragedia Aborygenów. Uzależniony od alkoholu policjant norweski, współpracując z uzależnionym od heroiny policjantem australijskim, właśnie Aborygenem, porównują biblijną historię o Adamie, Ewie, wężu i jabłku z historią z Antypodów: o Beer-rok-bornie, jego kobiecie, nietoperzu i miodzie ściekającym z pszczelego gniazda po korze świętego drzewa. „A może po prostu ludzie, bez względu na to, w jakim miejscu na Ziemi mieszkają, mają te same wizje i fantazje” – dzieli się po skonfrontowaniu mitów swoją wizją Norweg. Australijczyk fantazjuje, że dzięki temu dziedzictwu, mimo dzielących ludzi różnic, dochodzą oni ostatecznie do tych samych odpowiedzi.

Otóż, panowie, nie. I zaryzykowałabym tezę, że podobnie krzepiące wnioski możliwe są dla moich bohaterów do wysnucia tylko na kanwie – czy też technicznie biorąc: z kanwy – wspólnoty uzależnienia od zmieniających świadomość substancji. Dla moich bohaterów, których teraz porzucę bez większego żalu, by zająć się jeszcze nie bardzo moimi bohaterkami: Papuszą i jej biografką.

BRZYTWA LOLI

Czytałam książkę Angeliki Kuźniak z powodów użytkowych: żeby zobaczyć, jak inne poetki radzą sobie ze swoją, wdrukowaną w status – bo przecież nie etos – poetki, innością. Tak się składa, że jestem bowiem również poetką i mówię to bez fałszywej skromności, ale też bez min dziedziczki, które to miny, oczywiście po przywróceniu męskiej formy przydawki, na bank gościły na twarzach policjantów Nesbø, gdy formułowali swoją podniosłą, ograniczającą konkluzję. Tak się też składa, że bycie poetką mnie osobiście nie uwiera, nie bardziej w każdym razie, niż Brada Pitta może uwierać prozopagnozja, na którą podobno choruje. Jakie to właściwie ma znaczenie, że Brad Pitt nie rozpoznaje ludzkich twarzy dopóty, dopóki ludzkość rozpoznaje twarz Brada Pitta, prawda?

Czytałam więc, jak wspomniałam, książkę Kuźniak jako – z góry przepraszam za formę mojego opisu tego doświadczenia – czyjś tam zapis kogoś tam innego bycia zupełnie innym, niż wszyscy inni są. Opis urzekający, jasne. I dość prędko potwierdziła się moja intuicja, że jest to podejście do tej książki prawidłowe i może mi przynieść również pożytek – poza niewątpliwą, właściwie tak oczywistą, że wręcz niewartą wspominania, przyjemnością. Mimo że opowieść, w dużej mierze składająca się z cytatów lub stylizacji, prosi się o czytelnicze skupienie na jej walorach reporterskich, a nie filozoficznych, największe na mnie wrażenie robią te momenty, gdy, jak w świetle błyskawicy, widzę bezdenną przepaść: między Papuszą a autorką książki o Papuszy, między opisywanym a opisującym, między Norwegiem a Australijczykiem, między każdą, według dowolnie wybranych kryteriów zestawioną, parą osób na świecie. Momenty, jak ten, gdy autorka opisuje bliznę, którą zostawiła Papuszy żona mężczyzny, z którym Papusza spotykała się bez wiedzy i prawdopodobnie zgody również swojego męża. „Lola ciachnęła ją brzytwą” – pisze Kuźniak. Ale zanim przybliży genezę blizny, lokuje ją w bez wątpienia swoich etycznych i społecznych schematach, „ślad po samosądzie” – mówi.

Może to tylko niezręczność stylistyczna, która umknęła redaktorce, a może to znakomity przykład bezlitosnego zderzenia dwóch skrajnie różnych typów układania się z rzeczywistością. Gdyby, dajmy na to, żona mojego kochanka uderzyła mnie w głowę parasolem, a ja, relacjonując jej wyczyn na policji czy w konfesjonale, czy wreszcie przed sobą samą powiedziałabym, że dokonała na mnie samosądu, czyli linczu, znaczyłoby to prawdopodobnie, że żona mojego kochanka jest silna i dokładna, skoro jednym ciosem praktycznie zlikwidowała odpowiedzialny za przekuwanie myśli w mowę ośrodek Broki w moim mózgu, wskutek czego ja, zamiast powiedzieć: „zemsta, pomsta, odwet, vendetta!”, powiedziałam: „samosąd”. Ale Angelika Kuźniak wydaje się mieć wszystkie ośrodki w doskonałym zdrowiu i jeśli napisała „samosąd”, to dlatego, że chciała tak napisać. Ogromnie byłabym natomiast ciekawa reakcji Papuszy, gdyby jej powiedziano, że brzytwa Loli była narzędziem linczu.

PTASIE WILKI

apusza stada sowiąt krążących nad bagnami, na których ukrywa się tabor w czasie wojny. Dziwne to sowy, a gdy w wierszu Papuszy zmienią się w wilki, są nawet dziwniejsze: żywią się sardynkami. „Sardinenpackung” (jak sardynki w puszce) to „najbardziej efektywna metoda układania ciał”, wymyślona przez Friedricha Jeckelna, wyższego dowódcę SS i policji, na potrzeby, jak to określał, „spontanicznych pogromów”. Inwencja językowa nie jest wyłącznym przywilejem ofiar, tak samo zresztą jak przekraczanie tabu: jedzeniu koni dla uniknięcia śmierci głodowej poświęcony jest w zapisach nagrań, do których dotarła Kuźniak, cały żarliwy akapit.

„Boże odpuść nam karanie, konie my jedli” – mówi Papusza, uściślając, jakiego rodzaju złem jest dla Cygana zjeść konia: jest to największe przekleństwo. „W normalnym życiu takiemu, co zjadł konia, żaden Cygan ręki nie poda”. Ale to właśnie w tym nienormalnym życiu, gdy staranie o przetrwanie gatunku przestaje się nagle wiązać z przyjemnością poczęcia i bólem rodzenia nowych jego przedstawicieli, a zawęża się do utrzymania za każdą cenę przy życiu samego siebie, różnice między ludźmi wydają się nieco zacierać. Z drugiej strony historia poucza, że liczba koni do zjedzenia jest ograniczona, tak samo zresztą, jak ograniczona była liczba zabitych w katastrofie w Andach urugwajskich rugbystów, których rugbyści doraźnie ocaleni mogli, aby ocaleć definitywnie, zjeść.

Życie nienormalne, jak każde, też się musi kiedyś skończyć, a ścigane zwierzę – powrócić do bycia Cyganką, czarną wiewiórką, poetką i tak dalej. Papusza akurat wtedy pozwala mężczyznom poszerzyć nieco ich zakres celebrowania jej niezwykłości: pod koniec lat 40. poznaje Jerzego Ficowskiego, potem jej wiersze, przez niego tłumaczone, ukazują się z komentarzem Tuwima. Za wiele okazuje się w tych wierszach być „tajemnic cygańskich”, by jej naród mógł jej puścić tę publikację płazem, tym bardziej że główną spośród tajemnic cygańskich miał być język. Ale koleje, jak to mówią, losu Papuszy są z grubsza publiczności znane, a ja bym chciała znowu o pięknie.

HARFA FIRMY ERARD

Gdy Papusza poznaje Dionizego, przyszłego męża, płucze on akurat baranie jelita, żeby zrobić z nich struny do harfy. W zespole, który jest w taborze, Dyziek jest właścicielem harfy najstarszej i w pewnym sensie pierwszej, tak jak pierwsze są w orkiestrze skrzypce. Jest legenda, że na tej harfie przodkowie Wajsów grali dla królowej Marysieńki, ale chyba nie tej, o której wszyscy teraz odruchowo pomyśleliśmy, bo harfa ma „ze sto pięćdziesiąt lat”. Swobodnie jest traktowany przez Cyganów czas, więc zaczynam się zastanawiać, czy i harfa, jej materialność, nie została potraktowana podobnie: może to zwykła lira albo wręcz rodzaj gitary? Czy naprawdę chodzi o harfę, taką jak w herbie Irlandii albo na butelce guinessa, kolubrynę z 46 strunami, i, w tym konkretnym przypadku, „szyjką zakończoną główką w złotej koronie” (w tej szyjce 20 lat potem miała Papusza chować przed milicją pieniądze)?

Zastanawiam się i wiele przyjemności daje mi podejrzenie, że się w tym zastanawianiu merytorycznie błaźnię, bo harfa okazuje się nie tylko najprawdziwszą, ale wyjątkowo zbawczą harfą: „Raz arfa nam życie uratowała” – opowiada Papusza. „Na wybojach wypadła z wozu. Nie mielimy czasu, ażeby konie zatrzymać i pobiec po nią. W oddali stali Niemcy. Chyba myśleli, że to harmata jakaś. A wtedy wiatr poszedł po ziemi, uderzył w struny i arfa zagrała. Tak pięknie jak nigdy. Stali Niemcy jak słupy jakieś i słuchali. A my arfę wzięli i uciekli”. Harmata. A więc prawdziwa harfa, mówię sobie i postanawiam już wierzyć we wszystko, co Papusza powie. Moja ufność zaraz zresztą zostaje nagrodzona, bo znajduję to, czego szukałam – przepis na dobry, czyli prawdziwy wiersz.

PRZEPIS NA WIERSZ

Współczesne mi poetki mówią na przykład tak: „Ach, gdybym to wiedziała! Myślę, że cały sens bycia poetą sprowadza się do nadziei, że w ciągu życia napisze się chociaż jeden dobry wiersz. Byłaby to taka idealna koincydencja, doskonałe zespolenie formy i treści, które sprawiłyby, że wiersz wręcz ożyłby, zaczął oddychać i roztańczył się, a to jego poruszenie wprawiłoby w ruch czytelników, a wiersz grałby na różnych skalach ich wrażliwości, i... No właśnie, wchodzę tutaj w wysokie C poetyckiej utopii, a codzienne literackie wyrobnictwo wygląda niestety inaczej. Ale warto wierzyć – a nuż kiedyś się zdarzy?”. To Joanna Mueller. A Barbara Gruszka-Zych: „Dobry wiersz nazywa świat na nowo. I odkrywa Tajemnicę”. Krócej, ale też napawa rezerwą, pewnie przez to wielkie „T”.

Bronisława Wajs natomiast wychodzi od opowiadania, jak się skutecznie i pięknie wróży, i podsumowuje: „To jak z poetą, ja myślę. Musi być jakiś duch, jakieś tchnienie i wtedy człowiek wszystko wie. A to tchnienie zależy od wielu rzeczy. Ale najbardziej od pieniędzy. Jak ja widzę pieniądze, to od razu we mnie wstępuje coś takiego i potem się dowiaduję, że powiedziałam samą prawdę”. Bingo. Od tej pory we wszystko, cokolwiek Papusza mówi – a Kuźniak przekazuje – ufam bezgranicznie, co przecież wydaje się być nierozsądne, gdy ktoś „mówi po polsku piękną, śpiewną prozą poetycką, silnie zmetaforyzowaną” – jak wspominał jeden ze znających ją dziennikarzy. Ale ten lapsus składam na karb ogólnego estetycznego i temperamentalnego niedostosowania pojęć z zakresu krytyki literackiej do tejże krytyki przedmiotów. Tutaj wystarczyłoby powiedzieć, jak sama o sobie powiedziała: miała dar tumanienia ludzi.

AMFETAMINA? KOKAINA?

Dla Papuszy większym problemem od pytania, jak napisać dobry wiersz, jest pytanie, jak pisać i to przeżyć, w sensie jak najdosłowniej fizycznym. „Nocą przychodzą do mnie gila, piosenki” – mówi. „Z lasu przychodzą. Zlatują się wesołe jak stado wróbli. Dręczą, dzwonią, wołają. Raz śpią ze mną, a raz spać nie dają. Między jedną a drugą słyszę cygańską muzykę, skrzypki, arfy, gitary, kastalety. I ja wtedy tańczę. Tańczy Cyganka jak liść na wietrze, jak dym z ogniska, jak słońca promyk wesoły, gorący. I nagle wszystko przepada w ciszy, a ja płaczę i tu mnie boli, pulsy... Doktór powiedział, ażeby ja nigdy już wierszy nie pisała. Zabronił mi przyjmować te piosenki w domu, bo mnie zabijają. Tylko gdzie się przed nimi schowam?”.

Nawet jeśli nie do końca rozpoznaję w tym opisie własne zawodowe choroby, to brzmi on dla mnie cudownie wiarygodnie. Nie tak dawno czytałam wywiad z inną poetką, Agnieszką Wolny-Hamkało, która jednocześnie i skarżyła się, i chwaliła: „Pojawiają się różne choroby psychosomatyczne. Idzie się do jednego kardiologa, drugiego, trzeciego, wszędzie zostawia po dwie stówy, holter – stówa, leki – stówa. Są objawy, ale pacjent zdrowy. Tylko serce mu popiernicza. Doktor pyta: »Amfetamina? Kokaina?«. A tu nic, dwie kawy, mała dawka tytoniu. Więc to się wszystko nie opłaca”. Zbieżność tych dwóch relacji, w których bez zażenowania łączy się poezję ze stanem zdrowia i z pieniędzmi, daje mi jako poetce poczucie bezpieczeństwa – gdyż nie ma poetki, która przynajmniej w pewnych kwestiach nie chciałaby myśleć jak inni.

***

I na koniec – znowu początek. Książkę rozpoczyna scena śmierci męża Papuszy: „A jak śmierć stanęła przy jego łóżku, nie było mnie przy nim, bo poszłam do kuchni napić się herbaty”. „Poniedziałkowe dzieci”, autobiograficzna powieść Patti Smith o jej związku z Robertem Mapplethorpem, opublikowana ostatnio przez tego samego wydawcę co książka Angeliki Kuźniak, otwiera się podobnie: „Spałam, gdy umarł. (...) Obudziłam się wcześnie i gdy szłam po schodach, wiedziałam już, że umarł”. Jedno z bardziej bezpośrednich wyznań Kuźniak brzmi: „Są więc w mojej opowieści o Papuszy zdarzenia prawdopodobne, prawdziwe i wiele znaków zapytania. Nie zdążyłam z nią porozmawiać. Miałam trzynaście lat, gdy umarła”.

Zestawiając te trzy żeńskie refleksje o momencie odejścia ich bohaterów, o powodach ich przy tym nieobecności, zastanawiam się, czy gdyby Kuźniak zdążyła poznać Papuszę, gdyby mogła z nią porozmawiać, proporcje pomiędzy prawdopodobnymi a prawdziwymi zdarzeniami w tej książce uległyby zmianie, a znaki zapytania zamieniłyby się w kropki. Wierzę, że niekoniecznie. Bo wierzę też, że niekoniecznie by to tej książce na dobre wyszło – dobrze jest tak, jak jest.


POETKA O POETCE

Bronisława Wajs, ps. Papusza (ur. 1908 lub 1910 r.), była poetką piszącą w języku romskim. Nigdy nie uczęszczała do szkoły. W wieku 16 lat została wydana za mąż za o wiele starszego harfiarza Dionizego Wajsa. W okresie II wojny światowej ukrywała się wraz ze swoją grupą w lasach. Dla polskiej literatury odkrył ją w 1949 r. Jerzy Ficowski. Swoje pierwsze tłumaczenia przesłał Julianowi Tuwimowi, który doprowadził do ich publikacji. Od 1962 r. należała do Związku Literatów Polskich. Popularność okazała się dla niej przekleństwem. Posądzenie o zdradę plemiennego kodeksu złamało Papuszy życie. Latami żyła w odosobnieniu i pogardzie. Ostracyzm odbił się głęboko na jej zdrowiu, również psychicznym. Starą i schorowaną przyjęła pod opiekę rodzina z Inowrocławia. Gdy w 1987 r. umarła, pochowano ją z dala od cygańskich mogił.



JUSTYNA BARGIELSKA (ur. 1977) jest jedną z najbardziej uznanych polskich pisarek swego pokolenia. Poetka i prozaiczka, opublikowała cztery tomy wierszy: „Dating Sessions” (2003), „China Shipping” (2005), „Dwa fiaty” (2009), „Bach for my baby” (2012) oraz dwa tomy prozy: „Obsoletki” (2010) i „Małe lisy”. Była dwukrotną, rok po roku, laureatką Nagrody Literackiej Gdynia: w 2010 za „Dwa fiaty”; w 2011 – za „Obsoletki”. Obok licznych innych nagród warto wymienić jej nominację do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2013