Daj mi tylko chwilę

Oto opowieść erytrejska – o półwieczu masowych ucieczek, o porwaniach na pustyni i łodziach ginących bez wieści na morzu. Oraz o kobiecie, która przez telefon uratowała niejedno życie.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

Meron Estefanos w swoim mieszkaniu podczas nagrywania audycji „Głosy uchodźców z Erytrei”,  którą emituje Radio Erena. Sztokholm, lipiec 2015 r. / MARTA STRENG
Meron Estefanos w swoim mieszkaniu podczas nagrywania audycji „Głosy uchodźców z Erytrei”, którą emituje Radio Erena. Sztokholm, lipiec 2015 r. / MARTA STRENG

Uciec chciała cała kompania – z pięćdziesięciu chłopa. W Szwecji była trzecia nad ranem, gdy zadzwonił telefon Meron Estefanos. „Jesteśmy na granicy, chcemy przejść na drugą stronę”, usłyszała w słuchawce. Dowódca się denerwował: „Sudańczycy nas znają, bo dotąd też pilnowaliśmy granicy. Jeśli nas złapią, odeślą z powrotem. Możesz pomóc?”.

Odezwali się jeszcze koło piątej. Już z Sudanu. – Obdzwoniłam w Chartumie wszystkich znajomych – mówi Meron. – Oni rozpytali swoich. W końcu pewien człowiek z Kassali, regionu przy granicy z Erytreą, zgodził się pomóc za pieniądze. Zgarnął żołnierzy ciężarówką i przewiózł w głąb kraju. Dopiero gdy oddali broń i poprosili o azyl, Meron mogła w spokoju zjeść śniadanie.

Numer ze ścian więzień

Jest piątek wieczór, chwila luzu w etiopskiej restauracji w Södermalm, południowej dzielnicy Sztokholmu. Meron Estefanos, z urodzenia Erytrejka, pochyla się nad indżerą, cienkim gąbczastym pieczywem, które w towarzystwie sosów, mięs i przypraw podano na okrągłej miedzianej misie.

Ekran jej smartfona miga co kilka minut, lecz ona nie odbiera wszystkich połączeń. Jest zmęczona – w ciągu ostatniej doby odbyła niemal dwieście rozmów. Pokazuje listę. Bez nazwisk. Same numery, różnią się krajowymi prefiksami.

Ostatnich kilkanaście z Tunezji, Niemiec, dwa z Libii, jeden ode mnie, jeden od znajomej; wcześniej znów dwukrotnie Libia, Tunezja, Niemcy, Erytrea, Norwegia (Meron: „dzwonił mężczyzna, którego siostra jest więziona w Libii”), Libia („kobieta pyta o syna, zaginął w Izraelu”), Sudan, Libia. Dziwne to uczucie – jeść i się bawić, gdy wciąż stamtąd telefonują.

– Muszę odpocząć. Gdyby w Libii działo się coś wyjątkowo złego, telefony naprawdę by się urywały – mówi Meron. Tak jakby dwieście połączeń dziennie nie było niczym nadzwyczajnym.

Za kilka dni skończy 44 lata. W Sztokholmie znalazła się w 1988 r. Szybko nauczyła się języka, dostała azyl, polubiła nową ojczyznę. Jakiś czas później, już jako obywatelka Szwecji, na dwa lata wróciła do Asmary, stolicy Erytrei. Spotkała tam wyłącznie koleżanki. Większość kolegów odbywała już obowiązkową, bezterminową służbę w wojsku.

Erytrea, obecnie jeden z najbardziej opresyjnych reżimów świata, kontroluje obywateli przetrzymując ich w armii. Czasem aż do chwili, gdy skończą 50. rok życia.

Do przełomu w życiu Meron doszło, gdy skontaktował się z nią rodak mieszkający w Anglii. Na Saharze uprowadzono mu brata, który chciał uciec z kraju. Meron zadzwoniła do porywaczy, rozmawiała z kilkoma zakładnikami. Na jednym razie się nie skończyło – numer jej telefonu stał się znany wśród erytrejskich uciekinierów. Przekazywano go sobie na pustynnych szlakach; na Synaju, w obozowiskach Beduinów, którzy wyspecjalizowali się w porywaniu uchodźców; zapisywano na ścianach w libijskich więzieniach.

Nic dziwnego, że kiedy w 2011 r. trzynastu piłkarzy klubu Red Sea FC z Asmary chciało poprosić o azyl podczas turnieju w Tanzanii – najpierw zadzwonili do Meron.

A gdy rok później piloci prezydenta Erytrei uprowadzili jedyny w kraju samolot dla VIP-ów chroniąc się w Arabii Saudyjskiej – zrobili to samo. Erytrea wysłała potem inną parę pilotów, aby sprowadzili maszynę z powrotem. Oni też wybrali jej numer i nie wrócili już do kraju.

Teraz, w restauracji, znów miga smartfon. „Daj mi tylko chwilę”, mówi Meron do słuchawki.

Najdłuższa wojna

Opowieść o erytrejskich uchodźcach zaczyna się pół wieku temu. 30 kwietnia 1967 r. armia Etiopii pacyfikuje pierwsze wsie, które uznaje za bazy Erytrejskiego Frontu Wyzwolenia (ELF). Partyzantka chce walczyć z etiopską dominacją. Erytrejczycy będą potem utrzymywać, że w ciągu dziewięciu dni masakr zrównano z ziemią 120 wsi. Miało zginąć 10 tysięcy ludzi.

Wojna, która wtedy rozpętuje się na dobre, okaże się potem jedną z najdłuższych w historii Afryki. W odpowiedzi na ataki i zamachy dokonywane przez ELF wojsko cesarza Hajle Sellasjego, wówczas najpotężniejsze na kontynencie, zaprowadza terror wśród cywilów. Rozpoczynają się masowe ucieczki Erytrejczyków – do końca lat 80. XX w. przez sąsiedni Sudan przewinie się co najmniej 600 tys. uchodźców.

Kiedy w 1993 r., po nadzorowanym przez ONZ referendum, Erytrea uzyskuje wreszcie niepodległość, nadzieje są ogromne. Tak jak w Kongu na początku lat 60. lub w Republice Południowej Afryki po upadku apartheidu, ludzie chcą budowy modelowego państwa – takiego, które posłuży za przykład w całym Rogu Afryki. Na początku nawet się udaje: Erytrea ma wsparcie Zachodu, w konsultacje na temat nowej konstytucji angażują się mieszkańcy najdalszych wsi. Ale potem dzieje się coś dziwnego, jakby po trzydziestoletniej wojnie kraj nie mógł już znieść pokoju. Erytrea wikła się w konflikty z sąsiadami – Etiopią, Sudanem, Dżibuti, a nawet z położonym na drugim brzegu Morza Czerwonego Jemenem.

„Wcześniejsze wojny wytworzyły u Erytrejczyków coś w rodzaju kultury wojennej i tożsamości ufundowanej na przekonaniu, że ich kraj jest w stanie nieustannego oblężenia. Że mogą polegać tylko na sobie i swojej broni” – usłyszałem kiedyś od Dana Connella, byłego korespondenta „Washington Post” w Asmarze.

Odgłos tortur

W maju 1998 r. zaczyna się drugie starcie z Etiopią, jedna z najkrwawszych i najmniej znanych na Zachodzie afrykańskich wojen. Ginie w niej ponad 100 tys. ludzi, a więcej niż milion musi porzucić domy. Gdy cichną karabiny, spór graniczny między sąsiadami próbuje rozwiązać międzynarodowa komisja. Jej decyzję bojkotuje jednak Addis Abeba. Używając etiopskiego straszaka, zdominowany przez generałów rząd Erytrei zawiesza konstytucję i zamienia 18-miesięczną służbę wojskową w pobór bezterminowy.

Ta decyzja sprawia, że Erytrejczycy ponownie masowo rzucają się do ucieczki z kraju. W pierwszej kolejności kierują się do Izraela, najbliżej położonej demokracji.

Rok 2012. Meron odbiera kolejny telefon. Po drugiej stronie odzywa się jej kuzynka. Mówi, że jest w niewoli, porywacze chcą 37 tys. dolarów. Ktoś przełącza na mikrofon. Meron słyszy krzyki swojej krewnej, gdy ją gwałcą, przypalają żywym ogniem. Po wpłaceniu okupu straumatyzowana kuzynka trafia do obozu uchodźców w Etiopii.

Niedługo potem premierę ma dokument „Sound of Torture” („Odgłos tortur”), którego bohaterką jest Meron Estefanos. W filmie słychać m.in. płacz noworodka, który rodzi się w niewoli na Saharze.

Razem z badaczami migracji Meron publikuje też szczegółowy raport o porwaniach i handlu ludźmi na półwyspie Synaj. Po 2006 r., kiedy Izrael zaostrza przepisy i uszczelnia granicę, zaś egipscy żołnierze dostają rozkaz shoot to kill („strzelać, aby zabić”), dla uchodźców z Erytrei rejon staje się pułapką. Są tu porywani dla okupu, torturowani, sprzedawani innym grupom przestępczym w Egipcie i Sudanie.

Nowym ich celem staje się więc Libia – przystanek w drodze do Europy.

„Zostańcie w kraju”

W każdy czwartek po południu Meron ustawia mikrofon na stole w swoim sztokholmskim mieszkaniu i zaczyna kilkugodzinną audycję pt. „Głosy uchodźców z Erytrei”.

Program emituje Radio Erena, nadające z Europy na falach krótkich i przez satelitę. – Mała jest szansa, żebyś na ulicy w Asmarze zaczepił przechodnia i ten nie wiedział, co to jest Radio Erena. Słuchają nas nawet urzędnicy reżimu. Oni przecież też uciekają – śmieje się Meron.

Atrakcją audycji są rozmowy na żywo. Czasem telefonują przemytnicy ludzi; mówią, gdzie w Libii przetrzymuje się Erytrejczyków (obecnie może ich być w tym kraju nawet kilkanaście tysięcy). Meron udostępnia antenę uwięzionym, ich rodzinom oraz szczęśliwcom, którym udało się pokonać pustynię oraz morze i dotrzeć do Europy. Dlaczego? – Mówię im, żeby zostali w kraju – tłumaczy. – Że Erytrea nigdy nie będzie taka, jak o tym marzą, jeśli opuszczą ją Erytrejczycy. Że z chwilą przekroczenia granicy znajdą się w piekle. Na pustyni grozi im większe niebezpieczeństwo niż w kraju.

Meron jest zadowolona, bo do Radia Erena dzwonią słuchacze z samej Erytrei: – Mamy wpływ, sięgamy naszych ludzi!

Obecność na antenie sprawiła, że do Meron telefonuje jeszcze więcej uchodźców z drogi. – Kiedyś poprosiłam o pomoc przyjaciółkę – opowiada. – Przekierowywałam połączenia na jej telefon. Namówiłam ją, aby przedstawiała się moim imieniem. Nie wierzyli jej, nie ufali. Poznają mnie po głosie. Moi koledzy w radiu modulują głos na antenie. Ja nie umiem, zawsze mam ten sam.

Dzwonią do niej także z morza, czasem z łodzi, które nabierają już wody. – Latem odbieram nawet siedem takich połączeń dziennie. Powiadamiam wtedy włoskie służby. Przekazuję im współrzędne, oni kierują tam okręty znajdujące się w pobliżu – mówi Meron. I dodaje: – Ale czasem telefonuje też ktoś z samej Erytrei. Słyszę wtedy: „Dzwonię tylko po to, żeby się upewnić, że mam twój właściwy numer. Bo jeśli ­kiedyś stąd ucieknę, chcę mieć pewność, że mogę się z tobą skontaktować”.

Jaką siłę daje sama świadomość, że w chwili kryzysu ktoś, kto mówi w tym samym języku lub dzieli podobne dzieje, odbierze telefon i nie odmówi pomocy… Nawet jeśli nigdy nie widziało się go na oczy. Dla Erytrejczyków, wychowanych do silnych związków z bliskimi i innymi wspólnotami, ludzie tacy jak Meron, ojciec Mussie Zerai w Rzymie czy Feruz Werede w Anglii – wszyscy pomagają swoim rodakom na odległość – stają się, choćby tylko na czas ucieczki z kraju, rodziną.

Misja w Tunezji

Trzy lata temu Meron chciała pomóc w rozwiązaniu jednej z największych zagadek Morza Śródziemnego ostatnich lat.

28 czerwca 2014 r. rano co najmniej 243 osoby, w większości Erytrejczycy, miały wsiąść na wybrzeżu Libii na pokład kutra rybackiego, z zamiarem dotarcia do Włoch. Pogoda była idealna: lekki wschodni wiatr, widoczność osiem kilometrów, ciepło.

Od tego momentu nikt o nich więcej nie usłyszał. Żaden z pasażerów nie odezwał się do bliskich. Europejskie służby ratownicze nie odebrały z pokładu statku ani jednego telefonu. Włoskie władze nie zarejestrowały u siebie żadnego z tych uchodźców. Nikt nie znalazł na morzu rozbitków ani wraku. Przez pierwsze dni przemytnicy zapewniali rodziny pasażerów, że łódź bezpiecznie dotarła na Sycylię – ale szybko okazało się, że nie mają na to żadnych dowodów.

Do dziś Erytrejczycy porównują zniknięcie tej łodzi z tajemnicą lotu Malaysia Airlines nr 370, który ledwie trzy miesiące wcześniej zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach nad Oceanem Indyjskim. Poszukiwania samolotu światowe media relacjonowały miesiącami. Kutrem z uchodźcami – choć na jego pokładzie było więcej ludzi niż w malezyjskim ­boeingu – nie przejął się prawie nikt. Angielskojęzyczna strona Wikipedii o feralnym locie wciąż liczy dwa razy więcej słów niż hasło „Erytrea”.

Dwieście czterdzieści trzy osoby – to kilkanaście tysięcy krewnych i znajomych. Nigdy wcześniej Meron nie musiała tak często ładować baterii telefonu: – Skontaktowało się ze mną jakieś pięćset osób. Mówiłam: skoro od waszych bliskich nie ma żadnych wiadomości, musieli zginąć podczas rejsu. Ale potem gruchnęła plotka, że któryś z nich zadzwonił z Tunezji do swoich rodziców. To było jakieś półtora roku po wypadku.

Takiego sygnału nie można było zignorować. Rodziny zaginionych zebrały pieniądze, żeby Meron pojechała do Tunezji. – Szukając wiadomości o uchodźcach zjechałam wzdłuż i wszerz cały kraj. Byłam chyba w każdym więzieniu. Mogłam powiedzieć bliskim, że w tym kraju ich nie ma. Nic więcej.

Los pasażerów tamtego rejsu do dziś pozostaje niewyjaśniony. Jedna z bardziej prawdopodobnych hipotez głosi, że nigdy nie wsiedli na pokład. Uprowadzono ich daleko, w głąb pustyni, sprzedano dalej, do dziś pozostają niewolnikami.

Gniew i zmęczenie

Ostatnio Meron Estefanos złości się coraz częściej.

Kiedy kilka miesięcy temu emisariusze Unii Europejskiej rozjechali się po krajach północnej i środkowej Afryki, aby obiecywać pomoc w zamian za wzmocnienie przez nie ochrony granic, trafili również do Erytrei i Sudanu, który ostatnio zaostrzył politykę w stosunku do uchodźców. Dla Meron sytuacja jest jasna: – Pieniądze z europejskich podatków, moich i twoich, idą na łapówki dla rządów, które prześladują swoich obywateli. Doprowadza mnie to do szału.

To geopolityka. Ale emocje Meron angażuje też rzecz, na którą mało kto zwraca uwagę. Na Twitterze Meron prowadzi jeszcze prywatną wojnę z ONZ – o to, do kogo należy wizerunek uciekinierów.

Dla organizacji humanitarnych Erytrejczycy są bowiem „modelowymi” uchodźcami: 97 proc. ich wniosków o azyl rozpatrywanych jest pozytywnie (takiego wyniku nie osiągają nawet Syryjczycy). W społeczeństwach przyjmujących należą do najlepiej integrujących się grup etnicznych. Nic dziwnego, że ONZ często wykorzystuje uchodźców z Erytrei w swoich kampaniach społecznych.

Meron Estefanos: – Finansują filmy w internecie, zbierają lajki na portalach społecznościowych… To świetnie, że już 100 tys. ludzi obejrzało jakieś wideo. Ale jak wielu się z niego czegoś naprawdę nauczyło? Czy łzy tych ludzi nie są ich prywatną sprawą? Czy ktoś dał zgodę na wykorzystanie ich twarzy?

Jej pamięć

Kiedy spotykamy się nazajutrz, Meron relacjonuje, co się działo w nocy: – Wczoraj z niewoli w Libii uciekły dwie grupy uchodźców. Jedna z nich liczy ok. 400 osób. Przetrzymywano ją w Zuwarze, mieście w zachodniej części wybrzeża, skąd do niedawna w kierunku Europy odpływało najwięcej łodzi. Podobno na ulicach wybuchły zamieszki. Tak długo, jak ludzie pozostają w niewoli, nie mogę im w żaden sposób pomóc. Dopiero kiedy są wolni, kontaktuję ich z pracownikami ONZ. Ale przecież nigdy nie znam dokładnie ich sytuacji. Nie mogę ich zachęcać do ucieczki, która może skończyć się dla nich gorzej niż niewola.

Mówi dalej: – Druga grupa jest mniej liczna, ukrywa się teraz przed uzbrojonymi bandami, które polują na migrantów. Ci, z którymi rozmawiałam, nie mieli nawet kredytu na karcie. Oddzwoniłam, próbowałam ich uspokoić. Potem z pytaniami zadzwoniło kilkoro ich krewnych, którzy mieszkają w Europie. Tak spędziłam pół nocy.

Pytam Meron, po czym rozpoznaje głosy ludzi. Ich sprawy są przecież podobne, dzwonią z tych samych miejsc.

– To dziwne, miewam kłopot z zapamiętaniem nazwisk znajomych – odpowiada. – Ale gdybyś mnie zapytał, kto dzwonił w marcu 2011 r. w sprawie azylu, gdy coś się z nim działo, gdzie był torturowany... pamiętam wszystko. Czasem ich proszę: „przypomnijcie mi się”. Mówią: „uciekliśmy wczoraj”. I już wszystko wiem.

Ta historia nie ma końca. Biuro Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ szacuje, że co miesiąc z Erytrei ucieka ok. 4 tys. ludzi. Mniej niż połowie udaje się ostatecznie dotrzeć do Europy. Według szacunkowych danych od 2010 r. porywaczom uchodźców i migrantów, którzy działają na Saharze, wypłacono okupy na łączną sumę ok. 600 mln dolarów.

Do Meron zaś od siedmiu lat, regularnie, raz w tygodniu, dzwoni z Erytrei matka, która pyta o zaginionego syna: – Chce wiedzieć, czy dowiedziałam się czegoś o nim. Nie mam jej nic nowego do powiedzenia. Boli mnie to, więc zawsze odbieram. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017