Czytanie z ciała

Barbara Klicka, pisarka: Ludzkie ciepło jest jedyną siłą, która potrafi zażegnać obojętność świata. Tata mógł nie kumać, o co mi chodzi, ja mogłam nie kumać, o co chodzi jemu, ale czasem wiedzieliśmy, kiedy się przytulić.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

 / PIOTR SADURSKI DLA „TP”
/ Piotr Sadurski dla „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Przeżyła Pani pobyt w sanatorium w Ciechocinku?

BARBARA KLICKA: Powiedzmy, że zrobiłam porządny research i trochę tych miejscowości uzdrowiskowych pozwiedzałam. Ciechocinek też. Gdy zaczęłam pracować nad „Zdrojem”, to ze zdwojoną siłą patrzyłam na to, co tam się dzieje. Na przykład w Dusznikach Zdroju, i w ogóle w Kotlinie Kłodzkiej, jest przepięknie i sanatoryjny klimat właściwy Zdrojom wydał mi się tam odrobinę złagodzony pejzażem i historią tych miejsc.

Ciechocinek natomiast leży na przecięciu Mazowsza i Kujaw, nieopodal Wisły. Urodziłam się na Mazowszu i widoki, które oferuje ta okolica, no cóż, nie wydają mi się wstrząsające. Można chyba nawet powiedzieć, że jest to po prostu dziura między Toruniem a Włocławkiem, tylko że z tężniami. Ale to i tak nie najbardziej groteskowa miejscowość uzdrowiskowa, w jakiej byłam. Tuż pod Włocławkiem leży bowiem Wieniec Zdrój, do którego – kiedy mocniej zawieje – dociera dym z zakładów azotowych we Włocławku. Nijak się to miejsce nie kojarzy ze słownikowo pojmowanym Zdrojem.

A jaki jest jeszcze Ciechocinek?

Dla mnie to miejsce jak z filmów Davida Lyncha. To nie jest mój ulubiony reżyser, ale jest u niego kilka scen, które naprawdę mnie poruszają. Na przykład pierwsza sekwencja z ,,Blue Velvet”. Widzimy w niej ojca rodziny, który szlauchem podlewa ogródek i nagle dostaje zawału. Upada, a kamera podąża za nim. Jej oko kieruje się w trawę, widzimy zbliżenie tego, co tam się dzieje między źdźbłami; toczące się procesy rozkładu, zjadania. Sielska sceneria amerykańskiego przedmieścia ujawnia nagle swoje ukryte okrucieństwo. Zdaje mi się, że w tych Zdrojach, w Ciechocinku, jest podobnie: tuż za ich przaśnością, za wesołą muzyczką ukrywa się intensywniejsza niż w wielu innych miejscach świadomość umierania.

Bo przyjeżdżają tam ludzie chorzy?

Jeśli pomyślimy o chorobie jak o takim nagle przyśpieszonym procesie umierania, to ktoś, kto jej właśnie doświadczył, jest jakby pół kroku bliżej własnej śmierci. Duża część zabiegów, którym podlegają pensjonariusze, służy oddaleniu tego poczucia. To w uzdrowiskach ludzie żyją jakby bardziej.

W Ciechocinku czuje się przyspieszony puls życia – wszystko jest erotyczne, wszystko się kojarzy, chadza się na dancingi i na występy artystyczne. Szybko i łapczywie. Na przykład za jedną z moich współlokatorek, zdecydowanie dorosłą osobą, przysnuł się kiedyś ciechociński saksofonista, który przemawiał do niej zwrotami w rodzaju: „Cóż ja mogę, jestem tylko biednym grajkiem” lub „Masz oczy jak gwiazdy”. A ona patrzyła na niego w zachwycie i – jestem pewna – wierzyła w każde jego słowo. To było niesłychane.

Scena jak z „Jesteśmy na wczasach” Wojciecha Młynarskiego.

Wiadomo, muzycy mają swoje argumenty. Ale mówiąc już serio, to ja widzę w tej scenie również ciemne strony. Wie pani, w czasie zabiegów medycznych związanych z górnym odcinkiem kręgosłupa jest moment, w którym lekarz wykonuje głową pacjenta taki ruch, jakby chciał mu skręcić kark. Należy na to pozwolić, należy rozluźnić mięśnie i nie stawiać oporu. Ale przecież zdrowy odruch polegałby na tym, by kogoś, kto chce skręcić nam kark, obezwładnić, po czym rzucić się do ucieczki, prawda? Tego wymagałby od nas najprościej pojmowany instynkt, powinniśmy mieć taki odruch bezwarunkowy. Podleganie leczeniu polega między innymi na tym, że pokonuje się, zdejmuje z siebie odruchy obronne. Tylko później osoba pozbawiona tej naturalnej bariery rusza w świat i okazuje się, że to ma swoje konsekwencje. Mam na myśli to, że granice między tym, co wewnątrz, a tym, co na zewnątrz takiej osoby, mogą stać się o wiele bardziej płynne.

To spotyka właśnie bohaterkę „Zdroju”, Pani najnowszej książki. Zupełnie jak Hansa Castorpa w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna. Czy literatura kształtowała Pani dziecięcą wyobraźnię?

Najbardziej pamiętam ,,Porwanego za młodu”. Pewnie z powodu tego spektakularnego tytułu (śmiech). Czytałam, a właściwie było mi czytane, również sporo literatury awanturniczo-podróżniczej. Mam dwóch braci – młodszy jest na tyle młodszy, że wychowywał się raczej oddzielnie, ale mama i babcia czytały na głos książki dla naszej starszej dwójki. W związku z tym lektury dobierane były chyba tak, żeby nie były zbyt dziewczyńskie. To były wszystkie „Tomki” Szklarskiego, była indiańska trylogia ,,Złoto Gór Czarnych”. Chociaż pamiętam też „Zaczarowany ogród”. No a z ciut późniejszych czasów również na przykład Sienkiewicza, który do dziś kojarzy mi się z literaturą dla dzieci. Obawiam się, że imię zostało mi nadane na cześć Basi Wołodyjowskiej, a i mój starszy brat Tadeusz też może mieć, jakby to powiedzieć, swój literacki pierwowzór.

Ponieważ dość często chorowałam i nie najlepiej mi się samodzielnie czytało z powodu gorączki, mama zapisała mnie do biblioteki zbiorów specjalnych dla niewidomych. To się działo przed erą audiobooków, mama przynosiła do domu tekturowe pudła pełne kaset. Na jedną część trylogii składało się ich kilkaset. Wstawiałam sobie do łóżka magnetofon – dwukasetowy jamnik firmy Sanyo, która już chyba nie istnieje, i chowałam się razem z nim pod kołdrę. Pamiętam, że byłam zazdrosna o dźwięk. Chciałam, by ten człowiek z kasety czytał wyłącznie dla mnie.

Czytanie we dwójkę jest szczególnym rodzajem intymności.

To prawda. Mój były mąż czytał mi na głos na przykład książkę swojego dzieciństwa – ,,Kluska, Kefir i Tutejszy”, ale pamiętam też wspólne lektury „Pani Bovary”, „Niezwyciężonego” czy „Odkrycia nieba”. Wspominam te chwile jako momenty wielkiej bliskości. A nie tak dawno temu ktoś wtedy bliski czytał mi na głos ,,Światłość w sierpniu” Williama Faulknera w przekładzie Macieja Słomczyńskiego.

Gdzie się Pani wychowała?

Do dziewiętnastego roku życia, zanim przeprowadziłam się do Warszawy, mieszkałam w Płocku. Jest tam bardzo okazałe i ładne muzeum secesji z naprawdę zaskakująco bogatą kolekcją, piękna panorama Wisły, która wygląda w tych okolicach jak płynące jezioro (jest rozległa, szeroka, rozlazła), katedra z kopią drzwi gnieźnieńskich i martwym królem, amfiteatr, w którym odbywają się teraz noce kabaretowe, i Petrochemia, zwana po nowemu Orlenem. Płock, jak sporo tej wielkości byłych miast wojewódzkich, swój szczyt rozwojowy ma już chyba za sobą. Związany był najpierw, rzecz jasna, z rozbiciem dzielnicowym, a ostatnio z napływem tak zwanej inteligencji technicznej z całego kraju. Z Petrobudową, krótko mówiąc.

O tym śpiewał Kazik Staszewski, a teksty pisał jego ojciec, pracownik Petrobudowy: „Szatkuj dwie zmiany zimą i latem / wyśpisz się w piachu pod kombinatem. / Rąk trzeba wiele, pomników mało, / kogoś złamało, lecz życie trwa. / Więc niechaj zabrzmi slogan bojowy: / inżynierowie z Petrobudowy!”.

Stanisław Staszewski to jeden z wybitniejszych polskich tekściarzy! Ale wracając do Płocka – sama trafiłam już chyba tylko na końcówkę tej petrochemijnej prosperity. Pod koniec lat 80. w Płocku działały jeszcze takie przybytki jak Dom Technika i Dom Chemika. Przez jakieś trzy miesiące uczęszczałam do jednego z nich na próby zespołu tanecznego dla dzieci o nazwie Petrolinki. Do dziś czuję się nieco poruszona myślą, że byłam kiedyś Petrolinką (śmiech).

W latach 90. Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki miał kilka znakomitych pracowni, do których uczęszczała masa ciekawych świata ludzi.

Ja, chyba od 13. roku życia, należałam do Klubu Literackiego Marabut, prowadzonego przez Marka Gralę, ale był też Klub Farbiarnia, w ramach którego spotykali się ludzie uzdolnieni plastycznie, czy bardzo fajowy Teatr Dokąd. Miasto zaczęło się systematycznie kurczyć, odkąd menadżerowie wyższego szczebla zarządzający Orlenem w znacznej mierze przenieśli się z Płocka do Warszawy. Teraz Płock wydaje mi się być trochę jak stary człowiek, który powoli się kurczy. Ale może tylko tak mi się zdaje z mojej uchodźczej perspektywy.

A pierwsze wspomnienia z Płocka?

Pewnie to, o którym opowiem, wcale nie jest pierwsze, za to z całą pewnością jest silnie zmysłowe. Kiedy miałam niecałe sześć lat, moja rodzina przeprowadziła się do wybudowanego przez tatę na przedmieściach Płocka domu. Dom miał ogród, który dla nas – dzieci mieszkających do tej pory w bloku z wielkiej płyty – był dość jednak tajemniczym miejscem. Któregoś dnia do domu wpadł mój starszy brat, Tadeusz, wołając: „Basia, Basia, w ogródku jest szczur”. Prawdopodobnie zwiodło mnie brzmienie słowa, bo pamiętam jak dziś, że pomyślałam, że szczur to taka jaszczurka. Było lato, więc wsunęłam na stopy plastikowe, ażurowe butki dla dziewczynek, które u nas nazywało się po prostu „plastyczkami”. Pobiegłam do ogrodu i z wielkim zdziwieniem zobaczyłam zwierzę futerkowe, które się w dodatku w ogóle nie ruszało.

Byłam podwójnie zdziwiona: po pierwsze dlatego, że zupełnie nie spodziewałam się czegoś jakby pluszowego, po drugie zachowującego się tak, jakby na mnie czekało. W tej sytuacji myśl o tym, żeby go pogłaskać, wydała mi się zupełnie naturalna. Nachyliłam się, by to zrobić, i wtedy szczur bardzo mocno ugryzł mnie w kostkę. Właściwie, można powiedzieć, wpił się w nią. Widzę go do dziś, jak lata przyczepiony zębami do mojej wierzgającej nogi. W końcu jakoś puścił, nie pamiętam dokładnie, w jakich okolicznościach. Narobiło się dużo krzyku, mama załadowała mnie do samochodu i zawiozła do szpitala, gdzie dostałam zastrzyk przeciw tężcowi. Uznano, że szczur zachowywał się nienaturalnie i trzeba mi na wszelki wypadek podać również serię bolesnych zastrzyków przeciwko wściekliźnie.

Ale to nie koniec drastycznych scen, bo w tym czasie, kiedy ja jestem z mamą w szpitalu, mój ośmioletni brat Tadeusz upolował tego szczura, który nadal siedział na środku ogródka. Zewłok gryzonia został pocztą wysłany do Warszawy na badania. Chodziło o to, żeby potwierdzić lub wykluczyć wściekliznę. Wyniki przyszły po dwóch tygodniach i okazało się, że zakłóciłam szczurowi ostatnie chwile życia – był pod działaniem trutki. Umierał, kiedy go chciałam pogłaskać.

Gdzie tu zmysłowość, o której Pani mówiła?

W tej opowieści najjaskrawsze są dla mnie wspomnienia ciepła, pragnienie dotknięcia futerka, a potem ból ugryzienia i zastrzyków. Pamięć tych doznań jest jak gwóźdź, na którym trzyma się we mnie cała ta opowieść. To dzięki niej wiem z całą pewnością, że mi się wydarzyła, mimo że słowa, przy pomocy których ją opowiadam, mogą być pożyczone na przykład od mojej mamy – musiałam sto razy później słyszeć, jak ona ją opowiada.

W fabularyzowanej autobiografii Nabokova ,,Pamięci, przemów” jest fragment, w którym narrator relacjonuje nam swoje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Chodzi o moment, w którym jako zupełne jeszcze niemowlę przeczołguje się przez pieczarę wybudowaną dla niego z poduszek na kanapie. To, co pamięta, czy też utrzymuje, że pamięta, to intensywność zmysłowych doznań wewnątrz tej pieczary – faktury materiału, jego szorstkości. Przypuszczam, że Nabokov żywcem wymyśla to wspomnienie, co nie zmienia faktu, że co do zasady ja mu naprawdę wierzę.

Bo ono służy literaturze.

Kiedy pierwszy raz przeczytałam „Pamięci, przemów”, sama też usiłowałam sobie przypomnieć swoje pierwsze wspomnienie, takie, które opiera się jeszcze słowom. To, co – wydaje mi się – udało mi się wyłowić z pamięci, to obraz wiszącej w naszym pierwszym mieszkaniu makatki, grubo tkanej i nierównej, z wydzierganymi schematycznie domkami i cieniami ciągnącymi się w dół, jakby przechodzącymi w przepastne piwnice. Bardzo się tych domów bałam.

Jeszcze inne zmysłowe doświadczenia z dzieciństwa?

Wie pani, od lat przyglądamy się sobie z moimi rodzicami – oni mnie, ja im – i zastanawiamy się chyba, skąd się sobie wzięliśmy. To trochę niewyjaśniona zagadka, bo jesteśmy naprawdę niesłychanie różni. Kiedyś ta różnica bywała dość przykra dla obu stron, teraz jest o wiele bardziej zabawna. Tak czy inaczej, ciągle i wciąż wiele naszych motywacji jest dla nas nawzajem, mówiąc delikatnie, niejasnych.

W takich sytuacjach jedyną w miarę efektywną metodą budowania więzi jest coś, co określa się jako bycie ciepłym. Jestem wielką wielbicielką tej ludzkiej umiejętności i moje wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa dotyczą właśnie owego ciepła wydzielanego w moim kierunku przez rodziców. Zwłaszcza z tatą miałam pewien rodzaj paktu opartego właśnie na tej czułości. On mógł nie kumać, o co mi chodzi, ja mogłam nie kumać, o co chodzi jemu, ale czasem wiedzieliśmy, kiedy się przytulić, albo przepłynąć wspólnie na drugą stronę jeziora.

To jest kapitał na całe życie.

Ludzkie ciepło jest – tak mi się zdaje – jedyną siłą, która potrafi chwilowo zażegnać fenomen obojętności świata. Krótko mówiąc – jak dla mnie – gra warta jest świeczki. Fascynująca i straszna wydaje mi się cecha, którą nazywam emocjonalnym skąpstwem, a która polegałaby na oszczędzaniu siebie na nie wiadomo jaki wypadek, na nieangażowaniu się, bo może się zdarzyć rozczarowanko, na bez­ustannym trzymaniu dystansu. Ten rodzaj skąpstwa bardzo wpływa na cielesny sposób funkcjonowania w świecie.

To są wątki, które wracają w Pani pisaniu. I jeszcze w pieśni ludowej „Wianek” przywołanej na płycie „Czarny war” zespołu Pochwalone, z którym Pani występowała. Tekst tej pieśni poświęcony jest Karolinie Kózkównie, przez Jana Pawła II ogłoszonej błogosławioną.

Nie wiem, czy akurat ta piosenka byłaby o tym. Karolina Kózkówna miała 17 lat, kiedy została uprowadzona przez żołnierzy rosyjskich podczas I wojny światowej. Usiłowali ją zgwałcić, lecz ona wybrała śmierć i to za ten wybór została przez Kościół wyniesiona na ołtarze. Ta historia niesłychanie mnie bulwersuje. W moim świecie godnym pochwały heroizmem byłoby w tej sytuacji przeżyć i naprawdę nie pojmuję, jak – za pośrednictwem takiego przykładu – można powiedzieć kobietom na całym świecie, że lepiej jest oddać życie niż błonę dziewiczą. Zdaję sobie sprawę, że męczennicy religijni umierali za wiarę, ale na litość – mówimy tutaj nie o wyparciu się wyznawanych wartości, tylko o tym, żeby pozwolić tej przemocy się przetoczyć, a potem spróbować wrócić do życia, mówimy o 17-letniej dziewczynce!

Moją ślepą plamką jest to, że nie jestem osobą religijną, ale wydaje mi się, że ta historia jest przeciw życiu, przeciw samej jego istocie. Tekst piosenki, o której pani wspomina, składa się z pięknego wiersza Marty Podgórnik i dwuwersu zaczerpniętego z poezji tradycyjnej, który brzmi: ,,Ładniej pannie umrzeć niżeli się wydać / Ładniej wianeczkowi jak go z trumny widać”. Więc ja się pytam: naprawdę?

Bardzo nieoczywiste są portrety kobiet z piosenek na tej płycie.

Poza tekstami o tym, że kukułeczka kuka, a panna męża szuka, w poezji tradycyjnej można znaleźć wiersze, w których kobiety niesłychanie dosadnie dają świadectwo swojemu pożądaniu, o tym, jak dokonują aborcji, jak zakopują płody pod progiem chałup, jak cierpią przez swoich mężów i nie lubią swoich dzieci. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej reprezentacji kobiecości w kulturze, a okazuje się, że podobnie jak dziś, tak i w kulturze ludowej takich nieoczywistych świadectw jest bardzo wiele. Te tradycyjne teksty zderzałyśmy ze współczesną poezją pisaną przez kobiety. Chodziło o to, by pokazać, jak te wątki się kontynuują, plączą i wracają. I jak bardzo są różne od tego, co nazwałabym obowiązującą wersją kobiecości.

Ona sprowadza się do atrakcyjności fizycznej.

Lata temu byłam na wakacjach nad ciepłym morzem z moją kilkanaście lat starszą przyjaciółką. Dużo pływałyśmy, bo, rzecz jasna, dbałyśmy o linię. Moja przyjaciółka zwierzała mi się ze swoich kłopotów i nagle na środku tego ciepłego morza, w połowie wyznaczonego na ten dzień pływackiego dystansu, powiedziała: „Boże, jak ja bym chciała mieć już to wszystko z głowy, niech już przyjdzie ta menopauza!”.

No, nie wiem...

To oczywiście był raczej czarny żarcik, wyrażający jednak głęboko zakorzenioną fantazję o tym, że jest się czymś innym niż swoje ciało, że ono bywa jakimś terrorystą, którego jak najszybciej należałoby rozbroić. W tej morskiej historii chodziło o ciało tęskniące za czyjąś obecnością i niepozwalające o tej tęsknocie zapomnieć, ale sprawa komplikuje się jeszcze w wypadku bólu i choroby, zwłaszcza długotrwałych. Osoba, której ciało nieustannie przysparza cierpień, ma do wyboru albo utożsamić się z bólem, albo założyć, że jest czymś innym niż boląca ją ręka czy noga. Nie tak łatwo, jak sądzę, znaleźć świecką odpowiedź na pytanie, czym w takim razie jest, skoro nie tym. No i żadna fantazja nie zmieni faktu, że ciało nadal będzie jedynym dostępnym jej narzędziem, jedynym dyktafonem do nagrywania świata.

To bardzo interesujący dyktafon.

Moi rodzice wymagali ode mnie, od nas, dużej samodzielności. Kiedy jako dziecko znajdowałam się w trudnych sytuacjach, na przykład w szpitalu, albo innym miejscu, w którym nie miałam szans czuć się zbyt komfortowo, część mnie zaczynała pełnić wobec mnie samej funkcje opiekuńcze. Potrafiłam się sama pocieszać i uspokajać, mówić do siebie, nakłaniać do dzielności. To są po stokroć sportretowane w kulturze procedury (śmiech).

Na ogół, tak słyszałam, ludzie lubią dość dokładnie wiedzieć, kim są, mi natomiast bliska jest myśl, że jestem wielopostaciowa, mam wiele ról i tożsamości. Daje to pewność, że w zależności od potrzeby można być i silną, i słabą, że można zostać zarówno swoją własną matką, i swoim własnym dzieckiem. Ta wielopostaciowość wydaje mi się doskonałą procedurą ratunkową zwłaszcza w sytuacjach zagrożenia.

Mówi to Pani, która otarła się o śmierć, ale zupełnie się jej nie lęka.

No nie wiem, nie jestem przekonana. Owszem, chorowanie jest chyba trochę jak śmierć rozłożona na raty i w tym sensie oddala pacjenta czy pacjentkę od miłego przecież przeświadczenia o własnej nieśmiertelności. Ale wie pani, mi się zdaje, że lęku przed śmiercią mogą nie czuć tylko osoby chore psychicznie, głęboko religijne lub takie, które mają poczucie spełnienia. Chyba nie mogłabym jednoznacznie zaliczyć się do żadnej z tych grup (śmiech). ©

BARBARA KLICKA jest poetką i pisarką, autorką m.in. książek poetyckich „same same” i „nice”, a także poematu scenicznego „Elementarz”, laureatką Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody Literackiej Gdynia. Pod koniec stycznia ukazał się jej debiut prozatorski „Zdrój”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2019