Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Cztery procent – taki odsetek największego w Ameryce serwisu randkowego dla ludzi w związkach to ateiści i niedowiarkowie. Reszta z grona 37 milionów cudzołożników nie śpi tego lata po nocach nie ze strachu przed ogniem piekielnym, ale przed tym, że hakerzy spełnią groźbę i ogłoszą wszem wobec ich personalia, zdjęcia (niekoniecznie portretowe) i banialuki, które wypisywali śliskimi palcami. Zważywszy na naturę interakcji, o które chodziło, słowa „kradzież danych” zawierają w sobie zbędną w tym kontekście ocenę moralną.
Czy zdrada pomnożona 37 milionów razy nie traci, oprócz grozy, też uroku? 37 milionów skandali, awantur, procesów rozwodowych – nuda, tylko prawnicy zacierają łapki. Takimi oto drobnymi kroczkami dopełnia się proces, w którym świat Zachodu zniechęca się do seksu jako pogoni za autoafirmacją człowieka rzekomo „wyzwolonego”. Jedzenie jest o wiele poręczniejsze w roli dostarczyciela chwilowych spełnień. Każdy, kto w zeszłym tygodniu mógł wyciągnąć z lodówki arbuza, przyzna mi bez trudu rację.
Nawet te upały nie zmogły uzależnionych od nowej pornografii, którzy od trzech lat mają w środku kanikuły swoje ulubione zbiegowisko, zwane trochę na wyrost targami książki kulinarnej. I ja lubię tam zaglądać: przez cały rok omijam z dala bezzapachowy świat ślicznych obrazków niesycących żołądka, ale tu raz do roku mogę nadrobić wiedzę o rynku. A może prawda jest taka, że jak każdy mieszczanin, gdy wyślę rodzinę na wakacje, muszę dla równowagi zeszmacić ukradkiem wszystkie swoje świątobliwe racje.
– Pan uważa, to jest o mięsie – dziewczyna ze stoiska poczuła się w obowiązku uprzedzić mnie, gdy wziąłem do rąk pierwszy z brzegu numer czasopisma „Usta”. Czujność jak najbardziej wskazana, wystarczył rzut okiem na publikę na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego, żeby pojąć, że wegetarian i ludzi świadomych losów każdego zjedzonego ziarenka jest tu z pewnością większość. Zdjęcia zatem befsztyka czy nawet jajecznicy na maśle zalatują trochę aurą, by tak rzec, nowej zoofilii.
„Usta” zręcznie igrają kontekstami jedzenia, są inteligentnie pomyślane jako almanach dla ludzi potrzebujących przy stole solidnego naddatku estetyki i retoryki, szkoda tylko, że jest tak mało do czytania. Jeśli chodzi o zdjęcia, to tkwimy cały czas w erze „grubo heblowanej dechy”, zimnego światła i szorstkiej faktury zdjęć fotografowanych na małej głębi ostrości. Żadnych oznak przemiany wizualnej nie widać też po „Kukbuku”, drugim z istotnych czasopism, mniej zaskakującym w treści, bardziej grzecznym w doborze tematów i ludzi, i bardziej sprofesjonalizowanym, co oznacza po prostu większą liczbę reklam i kryptoreklam. Niestety i „Usta” już weszły na drogę tej perfidnej zdrady, drukując np. tuż obok wzniosłego peanu na cześć tzw. trzeciej fali kawy (czyli obsesji na punkcie jakości i pochodzenia surowca) artykulik chwalący paczkowany produkt największego koncernu. Ale to i tak nic w porównaniu z liderami rynku, np. miesięcznikiem „Kuchnia”, gdzie już chyba tylko numery stron nie są sponsorowane.
I może właśnie całkowity brak reklam sprawił mi taką podskórną radość, gdy kartkowałem nowy magazyn „QA”. Do tego zaskakująco odważny podział na część czysto wizualną, gdzie cykle zdjęć zmuszają do szukania na własną rękę sensu i narracji, i część tekstową, gdzie żadne farfocle ani plamy nie zakłócają ciągu lektury. Lektury nierównej intelektualnie, ale zawsze klarownej i powściągliwej – bo takie też są wartości, którym hołduje wydawczyni. Marta Gessler (błagam! nie mylić z Magdą) ćwierć wieku przewija mi się na horyzoncie jako spiritus movens inicjatyw rozpiętych między pięknem a smakiem, które wyprzedzają epokę. Jej restauracja na Zamku była w latach 90. oazą minimalizmu, zanim ktokolwiek nad Wisłą wyznawał tę banalną dziś estetykę. Proste bukiety w ocynkowanych wiadrach bywały wtedy jak chłodny kompres dla moich oczu udręczonych wczesnokapitalistycznym kiczem. Dlatego, choć buszujemy w oddalonych rewirach tego samego lasu, i nie zawsze jej piękno mógłbym nazwać moim, chcę wierzyć, że nowy pomysł wydawniczy się utrzyma i będzie dzielnie wystawał z równego szeregu.
Wydawcy okołokuchenni chowają najlepsze kąski na jesień, żeby wstrzelić się w czas prezentów. Na lipcowych targach wypatrzyłem jednak dwie istotne nowości. „Kuchnia Słowian” Hanny i Pawła Lisów to zrównoważone połączenie popularyzatorskiego traktatu z historii kultury materialnej i poradnika, jak pobawić się w kuchni w wąsatego Piasta. Autorzy są pionierami archeo- logii doświadczalnej, czyli odtwarzania czynności i technik, które prowadziły do powstania obiektów takich jak te z wykopalisk. Dla smaku potraw i szerzej: zwyczajów jedzeniowych kapitalne znaczenie ma sposób obróbki surowców (mielenie, pieczenie itd.). Rekonstrukcja palenisk, narzędzi i naczyń połączona z hipotezami wywiedzionymi ze źródeł pisanych prowadzi Lisów do podważenia stereotypu przaśnej, szaroburej słowiańskiej kuchni; na tym jednak nie koniec, opracowali bowiem parędziesiąt przepisów i porad dających się uskutecznić nawet bez paleniska w kurnej chacie.
Jest w polskiej kuchni jeszcze jeden mediewista, choć tym razem z przypadku: szef restauracji na zamku w Malborku, Bogdan Gałązka, bardzo jasny punkt na mapie branży, znany z poszukiwań śladami krzyżackich obyczajów (np. wyprawia się aż do Persji w poszukiwaniu przypraw, które mogły trafiać na teutoński stół jedwabnym szlakiem), ale i w bardzo nowoczesnym ujęciu, bez lęku przed łamaniem konwencji. I taka jest większość przepisów w zbiorku „Smak Gothicu”. Pretensjonalna nazwa lokalu skrywa uczciwą, tradycyjną i przyprawioną słuszną dawką odwagi kuchnię. Książeczka Gałązki wyszła w bibliofilskim nakładzie i myślę, że jeśli chociaż co trzeci czytelnik wierzy mi na słowo, iż naprawdę warto, to wykupimy go na pniu! ©