Czynni szatani

„Anatomia przypadku”, „Anatomia siły” i „Anatomia słabości” (czyli wywiady z Janem Rokitą, Leszkiem Millerem i Ludwikiem Dornem) tworzą atlas anatomiczny polskiej polityki. Spora część dzieła zahacza o patomorfologię.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Mateusz Kaniewski
/ il. Mateusz Kaniewski

Czy warto się przebijać przez te 700 stron z rzadka tylko kontrowanego narcyzmu? Na pewno warto udać się na poszukiwanie kontekstów i nastrojów własnej młodości. I prześledzić na nowo kawał własnego dorosłego życia.

SPOCONE CIAŁO WŁADZY

Krasowski próbuje dociekać mechanizmów decyzyjnych, rekonstruować układy sił i horyzonty ideologiczne osób pełniących ważne role w węzłach dziejowych od 1989 po mniej więcej 2007 rok. Swoim rozmówcom każe się spowiadać z mentalnych ograniczeń i psychicznych niemożności, które blokowały im drogę do „racjonalnych” rozwiązań. Ów racjonalistyczny lejtmotyw wprowadza zresztą zgodnie ze swoim temperamentem – cynika fetyszyzującego nagą władzę (nie zauważa przy tym, że owa postulowana przedrefleksyjna, pierwotna nagość jest malowniczym konstruktem jego wyobraźni, podobnie jak próżno by szukać „naturalnej”, nie warunkowanej przez namiętność patrzącego nagości ciał na nowożytnych obrazach).

Satysfakcję macania spoconego od mordu ciała władzy daje tylko Leszek Miller. Jego narracja jest najmniej kwiecista, ocierająca się nieustannie o slogan, za to najwięcej jest tam mowy o faktach. Brakuje mimowolnej szczerości, zdradliwych chlapnięć i brzemiennych w plotki dygresji – czuje się mimikrę czynnego polityka, którego każdy gest służy triangulacji przyszłego pola walki. Czytałem tę akurat książkę w dniu, gdy podano, iż Miller skutecznie zaprosił na kongres lewicy Lecha Wałęsę i Wojciecha Jaruzelskiego – co dobitnie pokazuje, jak postać szefa SLD odstaje od pozostałej pary zupełnie już zmarginalizowanych rozmówców Krasowskiego.

Kontrast ten jest pierwszą z ważnych konkluzji, jakie płyną z projektu wydawnictwa Czerwone i Czarne. „Do takiej roboty potrzeba prawdziwego sk...syna” – mówi Rokita o Millerze, oczywiście odnosząc się do pewnego konkretnego momentu w rozgrywkach postkomuny, a nie do polityki tout court, ale kiedy tak sobie panowie leżą razem na ladzie księgarni, jego słowa nabierają szerszego znaczenia. Na razie Leszek Miller wciąż zajmuje się robotą, nie gadaniem.

SOWA MINERWY

Pozostali dwaj rozmówcy o wiele chętniej wypełniają postawione im zadanie z pogranicza historiografii i publicystyki – między tłumaczeniem swoich działań lub racji a tłumaczeniem się z nich. Obie książki są jednym wielkim rozrachunkiem z błędami: serią usprawiedliwień i refleksji nad tym wszystkim, co poszło nie tak. Bilans porażki zaczyna się niemal na pierwszych stronach. Dla obu polityków 4 czerwca to początek „nieszczęść” (Rokita) oraz cezura ujawniająca nieprzydatność polityków solidarnościowych do budowy nowego ładu – „wszystko się coraz bardziej zapętla i źle się zapętla” (Dorn).

Ton i zasięg diagnoz płynących z założenia, że wszystko zostało schrzanione już pierwszego dnia, różni się zależnie od konstrukcji umysłowej, ale i stopnia zaanagażowania w praktykę rządzenia. Dorn prochu nawąchał się najmniej, miał za to więcej czasu na refleksje. Gra więc sowę Minerwy, co wylatuje o zmierzchu, czasem nieznośną w przemądrzałym syntetyzowaniu. Minione ćwierć wieku da się u niego sprowadzić do nieudanej, toczonej przez nielicznych, walki o silne państwo. Walki toczonej od 1989 r. z realną III RP, mającą strukturę rozległej, niejednorodnej sieci zależności i interesów, o wielu ośrodkach decyzyjnych, złożonej z przefarbowanych postkomunistów i części dawnej opozycji. Taka rzeczywista, magmowa konstytucja państwa to – zdaniem Dorna – efekt zapełnienia próżni, jaka powstała, gdy komunizm upadł, a stojący po drugiej stronie liderzy nie umieli szybko zbudować swojego ośrodka władzy – czy to z powodu ograniczeń pokoleniowych, jak Mazowiecki i Geremek, wciąż myślący kategoriami ulepszania komunizmu, czy z powodu rodzaju lenistwa i braku instynktu państwowotwórczego, jak Wałęsa. „Nikomu nie zabrano władzy, bo nikt jej nie wziął”...

PAŃSTWO POKLEJONE NA ŚLINĘ

Z samej logiki tej baśni o szatach cesarza wynika, że pośród ślepców musiał się znaleźć ktoś, kto dostrzegał potrzebę zbudowania silnego państwa – w pierwszym etapie byli to Jarosław Kaczyński i Adam Michnik. To pierwszy z paradoksów: postać Michnika nie kojarzy się raczej ze zwalczaniem III RP.

Wedle Dorna naczelny „GW” gra na przełomie 1989/90 r. na szybkie skonsolidowanie części działaczy Solidarności z częścią aparatu pezetpeerowskiego, który jest zainteresowany udziałem w rządzeniu, a nie tylko ograbieniem państwa z majątku – w optyce Dorna ten zamiar ma charakter wybitnie państwowotwórczy. W pierwszej swojej fazie pomysł Kaczyńskiego różni się tylko tym, że przyszły lider PiS chciał jedynie kooptacji pojedynczych postkomunistów, niejako „wydłubanych” z rozbitej uprzednio struktury partyjnej.

Centralny jednak paradoks swej opowieści Dorn rezerwuje dla Leszka Millera, który wedle niego pozostaje największym i najskuteczniejszym dotąd wrogiem III RP. To on najbardziej metodycznie i brutalnie spróbował rozprawić się z sieciowym systemem „państwa, w którym wszystko jest poklejone na ślinę” – robiąc to w imię umocnienia własnej pozycji, postrzeganej w kategoriach wyniesionych z proletariackiej młodości na żyrardowskim podwórku – czyli „nikt mi tu nie podskoczy”. Postmodernistycznie rozproszona sieć zareagowała obronnie na próbę narzucenia staroświeckiej, modernistycznej hierachii władzy. Leszek Miller „został za to zniszczony” – tak Dorn wykłada sens afery Rywina.

III RP wyszła z tego przesilenia mocno nadwyrężona, jednak kiedy po następnych wyborach przyszła kolej na Jarosława Kaczyńskiego, okazał się on nie dość twardy – poznajemy ściśle moment, kiedy „Lech do spółki z Jarosławem złożyli IV RP do grobu”: było to w styczniu 2006 r., kiedy bracia cofnęli się przed rozwiązaniem świeżo wybranego parlamentu, co mogło dać im w nowym rozdaniu znacznie mocniejszą pozycję. Wyszła przy tym z Kaczyńskich „koszmarna małość polityczna”, co Dorn dla osłody uzupełnia o „sympatyczne cechy ludzkie”. Gdyby nie taktowne obchodzenie na paluszkach pamięci zmarłego prezydenta, Dorn stawiałby sprawę całkiem jasno: Lech był dla Jarosława w równym stopniu niezbędnym wsparciem, jak polityczną nemezis.

Prawie otwarcie teza taka pada we fragmencie pokazującym, że definitywny rozbrat z najważniejszą korporacją III RP, czyli profesurą – co pogrzebało kolejne taktyczne wysiłki Jarosława w drugim roku rządzenia – wynika ze specyficznych zapisów ustawy lustracyjnej, całkiem dobrej w pierwszej wersji, ale zupełnie spapranej przez Lecha. Gdyby nie ten błąd, uczelnie nie stałyby się tak silnym pudłem rezonansowym anty-PiS-owskiej histerii...

LICZENIE CENTYMETRÓW

Gdyby, gdyby. Dorn jest nastawiony raczej fatalistycznie i rzadko zapuszcza się w rejony historii alternatywnej. Uwielbia się w nich za to gubić Jan Rokita, bez przerwy akcentujący rolę przypadku, ślepego losu. „I to wszystko [druga, lepsza kadencja Wałęsy] rozbiło się o dwa procent głosów. Wcześniej Suchocka przegrała jednym głosem. Potem PO-PiS przegrał o półtora procent [...]. Dużo rzeczy w Polsce nie doszło właśnie przez ten jeden centymetr”. Rokita nie dopowiada wprost, ale to wynika z jego wspomnień: zabrakło ludzi potrafiących wspiąć się o centymetr powyżej okoliczności. Wyjść z pokoleniowych nawyków, stanąć okoniem wobec środowiska, przeciąć rutynę. Rokicie brak matematycznej spójności wizji Dorna, otwiera zatem więcej miejsca na rozmaitość i zmienność ludzkich spraw, ale i tak można całość jego panoramy ująć w ramy dialektyki przypadku i ludzkiej małości.

Obaj ci szatani czynni byli od samego początku, od pierwszych nieszczęść, zapoczątkowanych 4 czerwca. Szczególnie ciekawie wypada „małostkowo-przypadkowa” interpretacja działań Tadeusza Mazowieckiego z okresu wojny na górze, a także portret Bronisława Geremka. Rokita z pewnością nie określiłby tego ostatniego mianem człowieka małego, ale chcąc nie chcąc opisuje działacza zbyt przywiązanego do swoich idiosynkrazji, by zawalczyć o rangę męża stanu.

„Odkąd w młodości naczytałem się o bohaterach Plutarcha, cenię tylko politykę sprawczą. Taką, która siłą woli i umysłu rzeczywiście zmienia świat [...] wbrew przeciwnościom”. Rokita nie stawia wprost problemu własnej sprawczości, można go jednak spuentować, konfrontując rozbudowany i pełen pasji fragment jego wspomnień dotyczących lat 2004-05, czyli okresu, kiedy współrządził Platformą i prowadził rozległe prace nad przyszłym rządem jako premier in spe, z krótką wypowiedzią Dorna: „Ponieważ na tych najbardziej istotnych rozmowach z Tuskiem czy Bieleckim Rokita się nigdy nie pojawiał, wiedziałem, że on szefem rządu nie będzie. »Premier z Krakowa« to była konstrukcja medialna zbudowana bardziej przez Rokitę niż Tuska”.

WYRÓWNANIE RACHUNKÓW

Jeśli postawić polskiemu ćwierćwieczu pytanie, kto zasługiwałby na swojego Plutarcha, to chyba Rokita i Dorn przyznaliby pierwsze miejsce nie Tuskowi (zręczność w budowaniu tyranii nie starcza, by zdobyć odznakę dziejowego demiurga), a w każdym razie dopiero za Millerem. Jego książka, jak się rzekło, jest usiana mową-trawą („wszystkie rządy wykazywały się ogromną odpowiedzialnością i sporą kompetencją, dzięki czemu uniknęliśmy poślizgów i destabilizacji”) albo unikami, czynionymi z myślą o późniejszym wyrównaniu rachunków. „Oni mieli tylko jeden pomysł: czynimy jednego człowieka odpowiedzialnym za wszystko, co się stało. Przy czym tak miało już pozostać na zawsze, niczym w wierszu Borysa Pasternaka: »I już na wieki przesądzono, gdzie jakie podobizny wiszą«”. W tle cytatu majaczy zemsta, jaką Miller wyszykuje Kwaśniewskiemu i Michnikowi, dawnym partnerom z triumwiratu, którzy go omal nie wypchnęli za burtę na zawsze. To jedyna zresztą literacka aluzja w książce. Za to Dorn z Rokitą nie zaskakują brakiem odwołań, od Sun Tzu, przez Clausewitza, do Arendt i Straussa.

Jednak nie w licytacji na to, kto lepiej wypada w pojedynku na słowa, tkwi dla mnie pożytek z tych zbyt rozwlekłych, często gęsto męczących przez niestaranną redakcję rozmów. Właściwy powód i życiowy kontekst lektury sugeruje Rokita, gdy w finałowym rozdziale zrywa z pozorami obiektywizującego warsztatu historii mówionej: „Ludzie, którzy do końca podtrzymywali komunistyczny antyład sprzed 1989 roku, nie byli w żaden sposób legitymizowani do tego, żeby zarządzać nowym porządkiem. A mimo to wrócili do władzy. Więc ich polityczna dominacja nigdy nie była w gruncie rzeczy uprawniona [...]. Sowiety upadły, świat się zmienił, a komuniści dalej rządzą w Warszawie. A to przecież nie miało prawa się zdarzyć. Bo to była obraza zdrowego rozsądku i gwałt na poczuciu sprawiedliwości. [...] Nie wystarczy większość, trzeba jeszcze spełnić jakieś standardy, żeby nie być po prostu uzurpatorem”.

BANIA W WARSZAWIE

„Zapal, Willi, biełomora i pomyśl spokojnie, kto naprawdę wygrał tę ostatnią wojnę”. Rówieśnicy moi i Krasowskiego – o pokoleniowy skok młodsi od Rokity i Dorna – zbyt młodzi, żeby móc wykazać swoją małość lub wielkość w chwalebnym zamieszaniu po 4 czerwca, do znudzenia poznawali odpowiedź na to pytanie. Jan Krzysztof Kelus zadawał je co prawda w innym kontekście, ale pozostało aktualne. Przyglądaliśmy się w charakterze widzów – mocno zaangażowanych emocjonalnie i intelektualnie, ale jednak tylko widzów – spektaklowi, któremu nie Plutarch patronował, a raczej Szpotański – i to nie tylko jako ten od Gnoma, ale zwłaszcza Bani w Paryżu.

Trwało to tak długo, a odpowiedź na podstawowe pytanie była tak jasna, że powoli pozapominaliśmy, iż w ogóle była jakaś cezura, jakieś obciążone buntem „przed” i jakieś naznaczone nadziejami „po”. Nadziejami bardzo różnymi, ale mającymi jednak wspólny mianownik – gdzie szeroko przyjęte minimum przyzwoitości zakładało jakąś formę sprawiedliwego wyrównania – rachunków i pola dalszej gry.

„Ten element moralnej dezaprobaty dla niesprawiedliwości [...] był silny we mnie. Kiedy tyle lat minęło i stało się to wszystko, co po drodze się stało, ten moment oburzenia u mnie raczej zanika” – mówi Dorn. A mi w tym momencie powrócił. Chyba wbrew intencjom Krasowskiego, narracje Dorna i Rokity (przez bezsilność) i narracja Millera (przez obecny w niej ładunek tępej siły) przypominają zatem, o co wtedy chodziło, i przywracają wkurzenie na świat.

Wkurzenie zresztą chyba już całkiem niepolityczne, bo po drodze rzeczywiście dużo się stało. Nieliczni z nas, którzy umieli w pierwszym okresie wejść do dużej gry, dawno są na aucie albo pochowani po kątach obu przeciwstawnych dworów. Na podglebiu pierwotnych czerwonych uzurpatorów rosną grzędy kolejnych, których trudno określić kolorem, za to fakt, że wzięli się z partii zakładanej przez Rokitę, czyni jego odwołania do straussowskiej koncepcji „uszlachetniania demokracji” ponurym żartem. Tak jak komuny nie udało się obalić i nie znalazła się „pała na d... generała”, tak również tej demokracji nie da się uszlachetnić.

„Gapiłem się na to trochę z obrzydzeniem, trochę z rozdziawioną gębą” – tak tłumaczy Rokita, jak reagował na metodę pacyfikowania kadr przez Donalda Tuska w świeżo powołanej do życia Platformie. Dopiero wtedy? – chciałoby się zapytać, także siebie samego. Obrzydzenie powróciło mi, dzięki trzem książkom, ze zdwojoną siłą. Ale z rozdziawionej gęby, kiedy już minie zdumienie faktem, jak bardzo wszystko poszło nie tak, nie wydobędzie się raczej artykułowany okrzyk. Lepiej niech młodsi szykują się do swojej cezury.


Ludwik Dorn „Anatomia słabości”, Leszek Miller „Anatomia siły”, Jan Rokita „Anatomia przypadku”, rozmawia Robert Krasowski, wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013