Czyń, co możesz

Jerzy Sosnowski, pisarz: Katolicyzmowi przypisuję... ironię. Nie w znaczeniu szyderstwa, lecz gorzkiej świadomości, że choćbyśmy się strasznie napinali, to nigdy nam nic porządnie nie wyjdzie.

23.11.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Krzysztof Dubiel
/ Fot. Krzysztof Dubiel

ARTUR MADALIŃSKI: Często Pana przezywają: pisarz kryptoreligijny, publicysta katolicki, chrześcijański liberał, ekspostkatolik. Któraś z tych metek Panu pasuje?
JERZY SOSNOWSKI: Choć bardzo rzadko wymyślamy metki dla samych siebie, to sam określiłem kiedyś siebie terminem „pisarz kryptoreligijny”. Co prawda w przypadku mojej nowej, tym razem publicystycznej książki „Co Bóg zrobił szympansom?” przedrostek „krypto” nie ma sensu – bo jestem w niej, by tak rzec, jawnie religijny – lecz to określenie jest mi bodaj najbliższe. Podobnie jak słowo „ekspostkatolik”, które zawdzięczam ks. Andrzejowi Lutrowi. Ale po traumatycznych doznaniach, związanych z tym, co działo się w mijającym roku w Kościele, muszę powiedzieć, że z własną tożsamością mam kłopot jeszcze większy niż do tej pory. Bo jeśli nawet „Gość Niedzielny” pisze, że Kościół zanadto zaangażował się w politykę, to wygląda na to, że mi się nie zdawało.
 

Czy istnieje wobec tego określenie spinające Pana działalność pisarską, publicystyczną, dziennikarską, eseistyczną?
Faktem jest, że – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – ważny jest dla mnie aspekt metafizyczno-religijny. I muszę przyznać, że z biegiem czasu coraz mniej go maskuję. W „Apokryfie Agłai”, mojej pierwszej opublikowanej powieści, warstwa „maskująca” była nawet przesadnie gruba – w każdym razie jeśli wziąć pod uwagę pierwsze reakcje na ten tekst. I dopiero z perspektywy kolejnych książek ów wątek metafizyczno-religijny stał się łatwiej dostrzegalny.

Chciałbym jednak zaznaczyć, że w tym określeniu bardzo wielką rolę odgrywa pierwszy człon. Jest bowiem tak, że słowo „religijny” kojarzy się mocno ze strukturą i przynależnością formalną, a dla mnie to, co w religii jest instytucjonalne, jest mniej ważne od tego, co w niej metafizyczne.
 

Pisanie jest dla Pana, sięgając po określenie Miłosza, „ochronną strategią zacierania śladów” prowadzących w przestrzeń metafizyki?
Pisanie służy mi do poszukiwania bezpiecznej, to znaczy nieuwikłanej w ideologie formy dojścia do tego, co mnie napędza, a co nazwać można doświadczeniem metafizyczno-religijnym. Próbuję je opisywać z jednego przede wszystkim powodu: ponieważ jest. Jest, rzecz jasna, w moim doświadczeniu i nawet jeśli nie sposób zweryfikować go metodami naukowymi, a nie sposób, to ono i tak jest. Co więcej: jest na tyle silne, że należy do najważniejszych powodów, dla których piszę.
 

Przyznaje się Pan do niespecjalnie modnych zainteresowań.
W moim przekonaniu chodzi raczej o pewne zobowiązanie, które zamyka się w zdaniu, że pisze się na własny rachunek. Jeśli nazywamy kogoś pisarzem religijnym lub katolickim, można się spodziewać, iż będzie zajmował się mniej lub bardziej inteligentnie pojętym misjonarstwem. Wydaje mi się jednak, że literatura jest dość kiepskim narzędziem do tego typu aktywności. W każdym razie, trzeba by w niej sporo zepsuć, żeby ją do takiej – przynoszącej pewność – działalności dostosować.

Dla mnie ważne jest coś innego: pokazywanie duchowego wymiaru naszego istnienia, a nie wtórny w gruncie rzeczy problem przynależności instytucjonalnej. To staram się robić w swojej nowej książce. I choć piszę o rzeczach, chciałoby się wierzyć, znanych – o Betlejem, o przemienieniu na górze Tabor, o ukrzyżowaniu – to próbuję opowiadać o nich nieco inaczej, niż to się zwykle robi. Bardzo łatwo wpaść bowiem w pułapkę kolein językowych, owej świątobliwej stylistyki, która posługuje się kliszami.
 

Tkwi Pan pomiędzy wyrazistymi stanowiskami, które zdominowały publiczny spór. Dziś bowiem słychać głównie wojujących ateistów i katolickich fundamentalistów. A Pan w swoich esejach ciągle nawołuje do dialogu. Czy dialog jest dzisiaj w ogóle możliwy?
To dobry moment, by przywołać Witkacego, którego ponure proroctwo mówiące o tym, że dojdzie do zaniku uczuć metafizycznych w człowieku, nie dotyczyło tylko – jak sądziliśmy przed 1989 r. – komunizmu. Zdarza mi się myśleć, że dotyczyło raczej zwycięstwa i hegemonii liberalnego kapitalizmu.

W chwilach przygnębienia nachodzi mnie myśl, że popularność dosyć płaskiego ateizmu, dosyć płaskiego katolicyzmu oraz wykorzystywanie słowa „duchowość” na oznaczenie swego rodzaju psychoterapii niemającej wiele wspólnego z metafizyką biorą się stąd, że coraz mniej ludzi pamięta dzisiaj o kategorii Misterium, o Tajemnicy pisanej wielką literą. Możemy to nazwać tajemnicą metafizyczną, bo przecież Witkacy był w gruncie rzeczy myślicielem, nazwijmy to, okołoreligijnym. Moje pisanie nie tyle wynika dzisiaj z wrażenia, że zostałem ostatnim nawołującym do dialogu sprawiedliwym – nie przesadzajmy, a zresztą z wieloma postawami i mnie się dziś nie chce dialogować – lecz mam nadzieję, że jest głosem wzywającym do skrzykiwania się osób, dla których kategoria misterium jest ważna. Mniej zatem chodzi o dialog, a więcej o skrzykiwanie się.
Wierzę, że w walkach dwóch fundamentalizmów, ateistycznego i religijnego, ginie głos ludzi, którym nie po drodze ani z jednym, ani z drugim. Ludzi, którzy chcą możliwie razem – bo wspólnotowy aspekt religii jest jednak znaczący – skierować wzrok nie horyzontalnie, lecz wertykalnie.
 

Pana wczesne teksty publicystyczne cechowała radykalna wyrazistość. Dzisiaj pisze Pan w sposób bardziej wyważony. Z wiekiem żarliwość słabnie?
Istnieje, oczywiście, wykładnia naturalistyczna, mówiąca, że gdy jesteśmy młodzi, to podpalamy, a kiedy nieco starsi – gasimy. Ważniejsze jest co innego: otóż mnie się wydaje, że moja publicystyka z początku lat 90. była nieskuteczna lub nawet przeciwskuteczna. Nie spotkałem bowiem nikogo, kogo by moje ówczesne teksty przekonały, spotkałem natomiast wielu, których w swoich przekonaniach utwierdziły.

Mówiąc krótko: miałem wtedy ostre poglądy i się z nimi zgadzałem. Nie byłem, przyznam, specjalnie dialogowy. Dopiero kilka lat później zacząłem rozumieć, co pisał Tischner w „Etyce solidarności”: że dialog zaczyna się tam, gdzie obie strony mówią „być może nie mam całkowitej racji, być może ty też masz trochę racji”.

Trudno jednak prowadzić dialog, gdy na słowa „być może ja nie do końca mam rację” słyszy się odpowiedź: „oczywiście, że nie masz!”. W takiej sytuacji niespełniony jest ów fundamentalny warunek dialogu, a przy tym takie doświadczenia nie zachęcają do kontynuowania. Tym bardziej że w miarę zwiększania się – do poziomu niemal histerycznego – emocji związanych z identyfikacją ideową, gwałtownie rośnie też liczba ludzi absolutnie przekonanych o tym, że się nie mylą. W ich tłumie czuję się samotny.

Rzecz jasna, rozumiem, że w każdym człowieku istnieje pewien rdzeń przekonań, bez którego ów człowiek utraciłby kompletnie punkt odniesienia i zgubił własną tożsamość. Jeśli jednak ów trzon przekonań tożsamościowych zaczyna obejmować całość światopoglądu, to z taką osobą dialog jest zwyczajnie niemożliwy. Nie dotrą do niej żadne argumenty, a może nawet najprostsza świadomość, że ktoś myślący inaczej nie musi być potworem. Wymiana zdań zamienia się w jałowe ponawianie w kółko tych samych twierdzeń, z rosnącą agresją.
 

Wygląda na to, że nikt dzisiaj nawoływania do dialogu nie chce słuchać. Chociażby dlatego, że argumenty osób dialogujących trudno spolaryzować i użyć jako pałki do walenia w głowę przeciwnika.
Ulegamy, niestety, pewnym mechanizmom medialnym, fetyszyzującym klikalność i oglądalność. Z drugiej strony moje doświadczenie blogera – a prowadzę swojego bloga od 2004 r. – i dziennikarza radiowego podpowiada mi, że jest jednak spora grupa osób, dla których ważne są właśnie kwestie metafizyczno-religijne. Ci ludzie żywo, a zarazem uprzejmie o nich dyskutują. Inna sprawa, że zatarły nam się ścieżki komunikacyjne, łączące ze sobą środowiska nieduże i odległe od siebie, a przy tym zainteresowane rozmową o innych niż instytucjonalne aspektach religii. Takim miejscem jest np. bliskie mi środowisko „Więzi”, próbujące skupiać wokół siebie ludzi zainteresowanych rozmową nie tylko o doraźnych sprawach, dominujących w codziennych gazetach. Z tych spraw część warta jest oczywiście uwagi. Część.
 

A więc jednak – chrześcijański liberał z „Więzi”?
W spektrum możliwych postaw ideowych (nie mówię o polityce partyjnej!) jestem, jak myślę, centrolewicowy. Ponad wszelką wątpliwość mam bardzo silną alergię na nacjonalizm i słabszą na niektóre, nie wszystkie, odmiany konserwatyzmu. Cenię sobie tradycję socjaldemokratyczną i być może dlatego zgadzam się ze sformułowaną w „Nowym pamiętniku życia wewnętrznego” tezą François Mauriaca, mówiącą, że katastrofą było powiązanie chrześcijaństwa z prawicową myślą polityczną.
 

W jednym z esejów wchodzących w skład ostatniej książki pisze Pan, że człowiek wierzący ma naprawdę problem z kulturą. Jakie znaczenie w relacjach z kulturą ma fakt, że jej uczestnikami, odbiorcami i twórcami są ludzie wierzący?
Dawno temu trafiłem w Paryżu na wystawę sztuki religijnej. I pamiętam, że było to doznanie straszne. Uderzyło mnie, że gołym okiem widać było tam trzy nurty. Pierwszy to anachroniczna sztuka osadzona w tradycji dziewiętnastowiecznych oleodruków. Drugi to geometryczna abstrakcja, w przypadku której aspekt religijny sprowadzał się do pobożnych tytułów. Trzeci, najgorszy z nich, łączył obydwa wymienione. Np. była na tej wystawie Matka Boska Częstochowska z wmalowanymi w jej postać kilkoma kwadratami.

Z perspektywy ćwierćwiecza sądzę, że zobaczyłem wtedy poważny kłopot z ponownym spotkaniem sztuki i chrześcijaństwa. Kłopot ten wzmocniony jest dzisiaj pojawieniem się ciekawego formalnie, ale niezwykle publicystycznego nurtu silnie związanego z tradycją lewicową. Zakłada ona, że chrześcijaństwo jest jednym ze źródeł opresji i w związku z tym akceptowalne jest wszystko to, co chrześcijaństwem nie jest. To sytuacja, delikatnie mówiąc, niewygodna. Nie chcę wspierać przekonania, że istnieje jakiś światowy spisek przeciw chrześcijaństwu – takie myślenie jest paranoją. Ale mamy dzisiaj do czynienia z falą, która wylewa dziecko z kąpielą: słusznie nieraz krytykując posunięcia instytucji religijnych, traktuje się wszystko to, co w człowieku wiąże się z otwarciem na wymiar duchowy, jako skutek prania mózgu dokonywanego przez wspomniane instytucje.

I w tym momencie wracamy do Witkacego, który uważał, że w dziele sztuki ważny jest ów aspekt misteryjny. Przedrostek „krypto” staje się dla mnie w tym kontekście ważny nie dlatego, że chciałbym ukrywać swoją tożsamość wyznaniową. Jest ważny dlatego, że jeśli wątek religijny pojawia się w dziele sztuki bezpośrednio i otwarcie, to natychmiast pada ofiarą skojarzenia, że według autora zapewne kobiety powinny siedzieć w kuchni, a homoseksualizm trzeba wypalać żelazem.
Innymi słowy: z układu odniesienia „materia–duchowość” ciężar interpretacji został przeniesiony na układ odniesienia „lewicowe–prawicowe koncepcje polityczne”. Widmo polityczności zabija metafizykę.
 

Może potrzeba nam więcej proroków, o których też Pan w „Szympansach” wspomina.
Moim zdaniem mamy do czynienia raczej z ich nadprodukcją. Nie dzieje się tak bez przyczyny, bo coraz bardziej pogrążamy się w anomii i acedii. W gruncie rzeczy nie rozumiemy współczesnego świata i kiedy sobie to uświadamiamy, tracimy przekonanie, że warto się o cokolwiek starać. Tracimy więc motywację, a tak właśnie – jako brak chęci do działania – rozumiem acedię. To bardzo niebezpieczne zjawiska. Jeśli nie rozumiemy rzeczywistości, w której żyjemy, i tracimy wewnętrzną chęć do działania, to mamy do czynienia z naprawdę poważnym zagrożeniem dla życia.

W tej sytuacji zaczynamy desperacko szukać ratunku i jak na zawołanie pojawia się cała masa proroków. Wystarczy wyjść do kiosku, by niemal z każdego czasopisma uśmiechało się do nas co najmniej kilku takich i mówiło nam, jak żyć. Albo opowiadają o tym wprost, albo zbudowana jest wokół nich odpowiednia narracja, mówiąca, że ich sposób życia jest sensowny, bo odnieśli sukces. Są przecież na okładkach kolorowych tygodników.

Oględnie mówiąc – nie zawsze są to autorytety...

Po Oświeceniu pozostał nam pogląd, że dojrzały człowiek nie potrzebuje autorytetów. A ja – swoim zwyczajem zmiękczając tę myśl – powiedziałbym, że dojrzały człowiek nie potrzebuje autorytetów „twardych”, których słowa traktuje zgodnie z zasadą „Roma locuta, causa finita”. Dojrzały człowiek potrzebuje natomiast autorytetów rozumianych jako latarnie morskie. Po to, by podejmować decyzje samodzielnie, ale też nieustannie kontrolować swoje położenie wobec wybranych kilku osób, uznanych – na skutek samodzielnej decyzji – za te, wobec których chce się w życiu orientować. Choćby i po to, żeby się z nimi nie zgadzać. Ważne jednak wtedy, by umieć zdefiniować źródło tej różnicy zdań.
 

Wobec jakich latarni określa Pan zatem swoje położenie?
Ja mam ten kłopot, że jestem rzymskim katolikiem zakochanym w rosyjskiej myśli teologicznej. To jeden ze składników mojego ogólnego „skundlenia”, sprowadzającego się do konstatacji, że nie jestem do końca ani rzymski, ani prawosławny. Ale przyznać muszę, że Fiodor Dostojewski, Mikołaj Bierdiajew, Lew Szestow, Jerzy Nowosielski to są dla mnie postaci fundamentalne.

Ważny jest także ksiądz Tomáš Halík, który – na marginesie mówiąc – chyba za Rosjanami nie przepada; w moim przekonaniu to ktoś, kogo nazwać można wschodnioeuropejskim kuzynem Anthony’ego de Mello. W jego fascynacjach niearystotelesowską myślą Dalekiego Wschodu czy w zainteresowaniu koanami dostrzegam wielką otwartość. Halík gotów jest otrzeć się o podejrzaną w Kościele katolickim międzywyznaniowość po to, by w murze nie dość głęboko rozumianych dogmatów przebić okno do metafizyki lub tego, czego dotknąć próbuje – także dla mnie ważna – teologia apofatyczna.
 

Mam wrażenie, że z takimi idolami dość trudno przetrwać w Kościele katolickim. Zwłaszcza w Polsce.
Każdy Kościół z zewnątrz wygląda lepiej niż od środka. No, może poza katolickim właśnie. Trzymam się go jednak również dlatego, iż uświadomiłem sobie niedawno, że chrześcijaństwo rozpada się na trzy nurty: mistyczny, czyli prawosławny, racjonalistyczny, czyli protestancki, oraz trzeci, lokujący się jakby pomiędzy nimi. I to jest właśnie rzymski katolicyzm. Wydaje mi się, że zarówno odłam mistyczny, jak i racjonalistyczny nie są uodpornione na myślenie utopijne. Łatwo zmierzają albo do obietnicy zbudowania trzeciego Rzymu, co w sensie społecznym jest bardzo niebezpieczne, albo w stronę utopii postoświeceniowej, w której liberalne państwo jest racjonalne tak bardzo, że w ogóle znika w nim miejsce na religię.

Jeśli zatem prawosławiu można by przypisać mistycyzm, a protestantyzmowi racjonalność, to rzymskiemu katolicyzmowi przypisałbym... ironię. Jednak nie w znaczeniu szyderstwa, lecz gorzkiej świadomości, że choćbyśmy się strasznie napinali, to nigdy nam nic porządnie nie wyjdzie. Istnieje słynna fraza z Didache, mówiąca, że jeżeli możesz w całości nieść jarzmo Pana, jesteś doskonały, a jeśli nie możesz – czyń, co możesz. W moim przekonaniu to jest ukryta tradycja rzymskiego katolicyzmu. Ta fraza brzmi gorzko, ale jest niezwykle mądra. A przy tym pozwala na analogiczną ironię, tyle że z przeciwstawnym zwrotem.
 

I na czym ona polega?
Kiedy zirytuje mnie instytucja – a ostatnio w Polsce irytuje mnie, przyznam, z dużą konsekwencją – to mam chyba prawo potraktować ją z podobną ironią. Bo przecież sformułowane gromkim głosem przepisy są ostatecznie trochę too much, oficjalne nauczanie Kościoła nie przylega dokładnie do istoty tego, czego próbuje dotykać. W związku z tym ja też mam prawo nie przylegać ściśle do tego nauczania. Nie lekceważąc go, naturalnie.

Kościół katolicki jest dla mnie taką wspólnotą, w której jakkolwiek głośno krzyczą fundamentaliści, to zawsze prędzej czy później dostają po łapach. Bo instytucja podskórnie wie, że jest naprawdę wspólnotą grzesznych ludzi, i budowanie utopii jest jedną z najbardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie może zrobić. Choć wiem, że nie wszyscy współwyznawcy podzielają moje zdanie, ale także z tych powodów rzymski katolicyzm wydaje mi się dobrym miejscem. Niechętna zgoda na niedoskonałość i na różnice – to wartość. ©

JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest pisarzem, publicystą, dziennikarzem Polskiego Radia. Opublikował m.in. książkę eseistyczną „Ach” (2005), powieści „Apokryf Agłai” (2001) i „Spotkamy się w Honolulu” (2014), rozmowy z Jerzym Bralczykiem, Andrzejem Markowskim i Janem Miodkiem „Wszystko zależy od przyimka” (2014), a ostatnio zbiór esejów „Co Bóg zrobił szympansom?” (2015). Laureat Nagrody Kościelskich za zbiór opowiadań „Wielościan” (2001). Jest kierownikiem redakcji publicystyki w radiowej Trójce, gdzie prowadzi m.in audycję „Trójkowy wehikuł czasu” o historii PRL; należy do redakcji kwartalnika „Więź” i do Rady Języka Polskiego PAN. Prowadzi blog www.jerzysosnowski.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2015