Czy unia się rozpadnie

Prof. Timothy Garton Ash, historyk: Europa, w której żyjemy, jest najgorszą formą Europy – z wyjątkiem wszystkich innych dotąd.

28.02.2016

Czyta się kilka minut

Timothy Garton Ash podczas panelu dyskusyjnego na Uniwersystecie Warszawskim "Europa i ład światowy". Warszawa, 21.02.2011 r. /  / Fot. PIOTR WYGODA/EAST NEWS
Timothy Garton Ash podczas panelu dyskusyjnego na Uniwersystecie Warszawskim "Europa i ład światowy". Warszawa, 21.02.2011 r. / / Fot. PIOTR WYGODA/EAST NEWS

MARCIN ŻYŁA: Dlaczego czas, w którym teraz żyjemy, nazywa Pan „rokiem 1989 w odwrocie”?

PROF. TIMOTHY GARTON ASH: Niedawno napisałem w „Guardianie”, że wzdłuż i wszerz Europy ponownie wyrastają mury. Na granicy Węgier przybrały one formę zasieków z drutu kolczastego. We Francji, Niemczech, Austrii, Szwecji, a teraz i w Belgii – tymczasowo przywróconych kontroli paszportowych. To swoiste odwrócenie roku 1989, kiedy mury i granice obalano.

Mój przyjaciel i dawny współpracownik Jan-Werner Müller na łamach „New York Review of Books” poszedł o krok dalej, uznając, że w Europie Środkowej doszło ostatnio do zwrotu ku autorytaryzmowi. To za daleko idący wniosek. Nie sądzę, aby wszystkie osiągnięcia zapoczątkowane w roku 1989 były dziś zaprzepaszczane. Jednak różne przesilenia – wojna na Ukrainie, kryzys uchodźczy, problemy wspólnej waluty, Wielka Brytania grożąca opuszczeniem Unii, wzrost znaczenia partii antysystemowych i antyeuropejskich, niestabilna sytuacja na Południu i Wschodzie – skutkują największym kryzysem egzystencjalnym projektu europejskiego. Co więcej, jak dotąd nie widzimy pozytywnej odpowiedzi.
 

Dlaczego?

Unia stała się zarówno ofiarą własnego sukcesu, jak i porażek. Hasłem napędowym Polski roku 1989 był „powrót do Europy”. W epoce komunizmu znajdowaliśmy się w złym miejscu – powtarzali Polacy – teraz pragniemy się znaleźć w miejscu lepszym: w zjednoczonej Europie. Obecnie wielu Hiszpanów, Portugalczyków czy Greków zdaje się mówić: byliśmy już w lepszym miejscu, tym miejscem była Europa, teraz zaś jest gorzej. Zamiast pozostawać ziemią obiecaną przyszłości, Unia została zdegradowana do wspomnienia o lepszej przeszłości. Co więcej, młodzi z Południa to właśnie Europę, a ściślej: kryzys strefy euro, uznają za źródło swoich kłopotów.
 

Gdyby miał Pan wydać drugą część swojej „Historii na gorąco”, w którym miejscu dziejów umieściłby Pan teraz Europę? 

Obecny kryzys nie rozpoczął się wczoraj. Trwa niemal dekadę, od 2008 r. i początków problemów gospodarczych w Europie. Dziś już wiemy, że apogeum procesu integracji mamy dawno za sobą. Pod koniec 2004 r. byłem na kijowskim Majdanie, widziałem protestujących, którzy powiewali europejskimi flagami. Nadzieje były wielkie. Myślano o integracji Europy Wschodniej z Unią i NATO, euro radziło sobie świetnie. Każdy Europejczyk, który odchodził z tego świata w styczniu 2005 r., mógł zabrać ze sobą obraz Europy jako historii sukcesu. Później jednak, rozpoczynając od przegranych referendów w sprawie Konstytucji dla Europy we Francji i Holandii, wszystko zaczęło się psuć.

Jeśli dziś wspólna Europa się rozpadnie, a jest to całkiem możliwe, pokolenie moich dzieci może być świadkiem wojny czy też nieszczęść, o których myśleliśmy, że już dawno zniknęły z tego kontynentu. Stawka jest olbrzymia.
 

Pan jednak wciąż wierzy w przyszłość projektu europejskiego.

To prawda. Winston Churchill mówił o demokracji, że „jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu”. Również Europa, w której żyjemy, jest najgorszą formą Europy – z wyjątkiem wszystkich innych, z którymi dotąd mieliśmy do czynienia. Moja argumentacja jest pesymistyczna, wychodzi z założenia, że alternatywy są dużo gorsze.

Wierzę jednak również w to, że obywatele znają wartość Unii. Może nie widzieliśmy jeszcze wielkiej mobilizacji w obronie wspólnej Europy, ale sądzę, że wynika to z faktu, iż ludzie jeszcze nie do końca wierzą, że zagrożone jest samo jej istnienie.
 

Kiedy to poczują?

To dobre pytanie. Dlaczego wierzyli w Europę wcześniej? Ponieważ mieli osobiste doświadczenie wojny, okupacji, terroru, Holokaustu, Gułagu, dyktatur faszystowskich i komunistycznych. Obecne zagrożenia są mniej bezpośrednie. Większość Europejczyków – może poza tymi mającymi styczność z wydarzeniami na Ukrainie i Bliskim Wschodzie – nie odczuwa zagrożeń na własnej skórze. Kiedy zaczną odczuwać – a stać się to może np. po likwidacji strefy Schengen – Europejczycy, zwłaszcza ci młodsi, staną w obronie Unii. Współcześni 30-latkowie nie pamiętają wielkich zmian sprzed ćwierćwiecza. Jednak teraz są pokoleniem kluczowym. Ich mobilizacja zmieniłaby wiele.
 

Czy można doprowadzić do takiej mobilizacji inaczej, niż czekając na najgorsze? 

Polska jest dobrym przykładem tego, jak ważne są historia i pamięć historyczna. Pomimo wysiłków reżyserów, pisarzy i historyków, przeciętny polski nastolatek niewiele dziś wie na temat stanu wojennego – doświadczenia, które uformowało starsze pokolenie jego rodaków. Kiedy zanikają indywidualne wspomnienia, potrzebujemy pamięci zbiorowej. Co ciekawe, w tych państwach Europy, gdzie najnowsza historia była burzliwa, pamięć zbiorowa wydaje się stosunkowo słaba. W Polsce historia produkuje wiele mitów, np. silny mit powstania warszawskiego. Mity te mają moc polityczną, są jednak zazwyczaj dwuwymiarowe i słabo reprezentują złożoność prawdziwej historii.

Młodzi zwykle buntują się przeciw rzeczywistości. Na naszym kontynencie była nią przez lata wierność liberalnym poglądom proeuropejskim. Polska jest tego skrajnym przykładem. Poza krótkim okresem władzy braci Kaczyńskich, ów rodzaj ortodoksji był tu obecny w programach wszystkich rządzących dotąd partii. Jeśli więc ktoś buntuje się dziś przeciw rzeczywistości, musi w pewnym sensie zwrócić się przeciwko Europie.
 

Wśród źródeł buntu dotrzega Pan tęsknotę za silniejszym państwem narodowym?

W tej kwestii musimy rozróżnić pomiędzy poszczególnymi narodami. Katalończycy i Szkoci życzyliby sobie, aby władze centralne ich państw – Hiszpanii i Wielkiej Brytanii – miały mniejsze uprawnienia.

Jednak w Europie postkomunistycznej tęsknota za silnym państwem może wynikać z czegoś innego. Wyobraźmy sobie, że w 1989 r., gdy Polska odzyskuje wolność i niepodległość, nie istnieją jeszcze Wspólnoty Europejskie. Celem władz jest więc wtedy zbudowanie silnego, niezależnego państwa. Dopiero potem, w miarę postępów procesów integracji, Polska może się stać państwem członkowskim. W rzeczywistości zdarzyło się coś innego. Od samego początku przemian demokratyczna Polska była niejako „projektowana” jako państwo członkowskie, z nieco ograniczoną, „skrojoną” pod Unię suwerennością. To przeciw temu protestowali częściowo politycy prawicowi.

W latach 90. XX w. członkostwo w Unii Europejskiej i NATO stało się polskim raison d’état. Gdy Polska stała się już członkiem tych instytucji, powstało pytanie, co dalej. Brak nowego, powszechnie podzielanego celu przyczynia się do obecnego kryzysu.
 

W „Deklaracji berlińskiej”, dokumencie ogłoszonym w 2007 r. z okazji 50. rocznicy podpisania traktatów rzymskich, zapisano: „Dziś żyjemy razem w sposób, jaki nigdy wcześniej nie był możliwy”.

To ważny opis tego, co nowe w życiu większości Europejczyków. Polacy w Wielkiej Brytanii, Brytyjczycy we Francji, Hiszpanie w Niemczech... My naprawdę żyjemy ze sobą w sposób wcześniej niepraktykowany. Według badań Eurobarometru, wolny przepływ ludzi, usług, dóbr i kapitału jest tym, co obok zapewnienia pokoju na kontynencie Europejczycy najbardziej cenią w Unii.

Kłopot w tym, że to, co w integracji ceni jedna połowa Europejczyków, u drugiej powoduje sprzeciw. Właśnie ci wszyscy, którzy opowiadają się przeciw swobodzie osiedlania się i masowej migracji – z wszystkimi jej konsekwencjami: społecznymi, gospodarczymi i kulturalnymi – ostatnio się zmobilizowali. W Wielkiej Brytanii, a coraz bardziej także we Francji i Niemczech eurosceptycyzm jest dziś nierozerwalnie powiązany z kwestią imigrantów. To paradoks: to, co jest najbardziej cenione w integracji europejskiej, zostało odwrócone i wywołało opór.
 

23 czerwca w Wielkiej Brytanii odbędzie się referendum w sprawie członkostwa w Unii. Jest Pan za pozostaniem we Wspólnocie, krytykował Pan jednak politykę premiera Davida Camerona jako zbyt taktyczną. Czy nawet brytyjscy zwolennicy wspólnej Europy tracą swoją szansę na rzetelną dyskusję?

Sądzę, że jednym z uniwersalnych praw historii jest prawo niezamierzonych rezultatów. Owszem, polityka Camerona jest taktyczna: trzymanie pod kontrolą eurosceptyków z jego własnej Partii Konserwatywnej, obietnica referendum, negocjacje z Brukselą, w których premier osiągnął tyle, ile mógł. Teraz stanął na czele kampanii za członkostwem w Unii – wierzę, że ją wygra.

Niezamierzonym rezultatem referendum może być jednak skupienie się na potrzebie zreformowania Unii. Już dziś wielu ludzi w całej Europie chce jej większej elastyczności, zwiększenia praw dla państw poza strefą euro i parlamentów narodowych. Są sceptycznymi Europejczykami, nie będąc eurosceptykami. Za jakiś czas taka postawa może otworzyć drogę do głębokich reform. Jeśli, w co wierzę, Wielka Brytania pozostanie w Unii, będzie wciąż do takich zmian dążyć. Wielu umiarkowanych zwolenników Camerona uważa, że nawet jeśli nie osiągnął w rozmowach z Unią zbyt wiele, przynajmniej wytyczył on „kierunek podróży”.
 

Jeśli Cameron wygra referendum, dołączy do grona najbardziej skutecznych polityków ostatnich lat – tak na Wyspach, jak też w Europie. Mężów stanu klasy Adenauera, Monneta czy Schumana w ostatnich dekadach w Unii brakowało... Dlaczego?

W dramacie Bertolta Brechta „Życie Galileusza” jest słynna wymiana zdań, gdy niezadowolony student mówi do mistrza: „Nieszczęśliwy kraj, który nie ma bohaterów”. Galileusz odpowiada: „Nieszczęśliwy jest kraj, który potrzebuje bohaterów”. Mogłoby się wydawać, że w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych żyliśmy w szczęśliwych krajach, które bohaterów nie potrzebowały. Być może teraz, w czasie gorszym dla Europy, będziemy świadkami wyłaniania się nowych.

Myślę jednak, że za bardzo koncentrujemy się na kwestii przywództwa. Potrzebujemy przekonania do idei wspólnej Europy przede wszystkim ludzi młodych. Struktura polityki jest dziś bardziej demokratyczna niż w czasach Adenauera; liderzy bardzo szybko muszą odpowiadać na oczekiwania i reakcje opinii publicznej. Oznacza to, że nawet bardzo zdeterminowany przywódca, który wie, co powinien robić, może mieć kłopoty z wdrażaniem swojego programu. Jean-Claude Juncker powiedział kiedyś: „Wiemy, co powinniśmy robić. Kłopot polega na tym, że nie wiemy, jak to robić, by potem wybrano nas jeszcze raz”.
 

Nie tylko Polska czy Węgry sprzeciwiają się przyjęciu uchodźców. Niechętne nastawienie widać coraz częściej również wśród Europejczyków z Zachodu. Czy chodzi o strach przed islamem?

Nie jest w porządku tym wszystkim ludziom, którzy są szczerze zaniepokojeni skalą imigracji – jej wpływem na opiekę społeczną i zdrowotną, mieszkania i rynek pracy – od razu przyczepiać łatkę islamofobów czy rasistów. Powiedzmy otwarcie: mamy dziś do czynienia z olbrzymią skalą migracji, która może wzbudzać lęk.

Pewne problemy mogą się wiązać z przybyszami z regionów, w których obowiązuje np. wahabicka wersja islamu. Ale nawet stosunek muzułmanów do kobiet wiąże się bardziej z poszczególnymi kulturami niż z religią jako taką. Islam, jak każda inna wielka religia, jest polifoniczna, poddaje się różnym interpretacjom. Na Bałkanach od wieków istnieje jego łagodna, europejska wersja.

Rozmawiamy w północnym Oksfordzie, mieście bardzo europejskim. Mój sprzedawca gazet, właściciel sklepu spożywczego, dentysta, farmaceuta – oni wszyscy są muzułmanami. Ale też – sąsiadami, znajomymi, dobrymi obywatelami Zjednoczonego Królestwa. Jest to wspaniała historia udanej integracji, w ramach której imigranci często zachowują swoją wiarę, nie podważając przy tym liberalnych fundamentów, na których ufundowano ten kraj. Powinniśmy to docenić. I podkreślić, że problem może dotyczyć 5 albo 10 proc. tych, którzy docierają do Europy.
 

Co może czekać Europę w najbliższej przyszłości? 

O najgorszym scenariuszu zdarzeń już mówiliśmy – byłby to początek końca Unii. Gdyby Wspólnotę opuściła Wielka Brytania, historia mogłaby zmienić kurs. Narastać mógłby kryzys uchodźczy, pogarszać mogłaby się sytuacja na Bliskim Wschodzie, wróciłyby kontrole europejskich granic, zwiększyłyby się kłopoty ze wspólną walutą. Dezintegracja Unii byłaby jednak stopniowa, niekoniecznie w przeciągu najbliższych pięciu lat.

Najlepszy scenariusz zakłada, że wyzwania rodzą skuteczne odpowiedzi. Wielka Brytania pozostaje w Unii, na nowo konstruktywnie się w nią angażując. Unia skuteczniej działa w Syrii i zabezpiecza swoje zewnętrzne granice. Kraje członkowskie okazują solidarność w kwestii przyjmowania i integracji uchodźców, którzy po pewnym czasie stają się demograficznym zasobem Unii. Przyszli historycy piszą: było to wyzwanie, któremu Europa sprostała.
 

A scenariusz najbardziej prawdopodobny?

Być może to jeden z dwóch powyższych. W obecnej sytuacji rozwiązania skrajne, czyli upadek lub rozwój wspólnej Europy, mogą mieć największe szanse realizacji.

Gdyby jednak istniała trzecia, pośrednia droga, może ona oznaczać marginalizację peryferii Unii. Wielka Brytania jest z nimi w luźnych stosunkach; Hiszpania, Portugalia i Grecja są pozostawione same sobie; Europa Środkowa i Wschodnia, częściowo na własne życzenie, powracają do swojego peryferyjnego statusu. Tymczasem Francuzi, Niemcy, Holendrzy i Belgowie dochodzą do wniosku, że nie chcą być już dłużej skazani na stale powodujących problemy – i tworzą „prawdziwą” Unię na fundamentach obecnej strefy euro.

To oczywiście nie zadziała. Historia uczy nas, że gdy w centrum Europy tworzy się silny sojusz, szybko powstają kontrsojusze. Gdyby Zjednoczone Królestwo miało opuścić Unię, brytyjska polityka zagraniczna powróciłaby do sprawdzonych wzorców z przeszłości: niedopuszczania, aby któreś z państw dominowało na kontynencie. Myślę, że byłoby to tylko opóźnianiem procesu dezintegracji. Dużo zależy więc od czerwcowego referendum. ©℗

Prof. TIMOTHY GARTON ASH jest brytyjskim historykiem i publicystą. Zajmuje się przede wszystkim najnowszymi dziejami naszego kontynentu. Autor m.in. „Historii na gorąco” (polskie wydanie 2000 r.), zbioru esejów i reportaży z Europy lat 90. W maju, nakładem wydawnictwa Yale University Press, ukaże się jego nowa książka – „Free Speech: Ten Principles for a Connected World”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2016