Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W jego przemówieniu pojawiło się słowo „reintegracja”. To znaczy, że Donald Tusk, po miesiącach partyjnej wojny na górze, zakończonej wyjściem Jarosława Gowina i osłabieniem większości w parlamencie, deklaruje chęć zakopania topora wojennego.
Żeby poprzeć słowa czynami, Tusk zaproponował, by za przygotowanie do kampanii samorządowej odpowiadał jego największy oponent, czyli Grzegorz Schetyna. Ludzie kojarzeni ze Schetyną mają też odgrywać znaczące role w zespole przygotowującym zmiany programowe. Zespołowi programowemu będzie szefował sam premier, zaś statutowemu – przeciwnik grupy Schetyny, wicemarszałek Cezary Grabarczyk.
Pytanie podstawowe brzmi: czy Donald Tusk naprawdę chce reintegracji partii, czy też gra według wypracowanego i sprawdzonego wielokrotnie schematu „na uwodzenie” przeciwnika? Jeśli „uwodzi”, to po to, by mieć spokój na listopadowej konwencji, a potem przystąpić do drugiego etapu „konsolidacji” PO i zmieniania jej w żelazną pięść do walki z PiS.
Zgoda Platformie potrzebna jest jak nigdy dotąd. Za chwilę rusza długi festiwal wyborczy, a sondaże nie wyglądają dobrze, dlatego słowo „reintegracja” brzmi w ustach premiera logicznie. Tylko czy przeciwnicy Tuska uwierzą, że premier naprawdę chce się kolegować? W końcu historia PO to historia „politycznych mordów”.