Czerwone i żółte

Kto będzie górą we francuskim sporze: Żółte Kamizelki czy Czerwone Szaliki? I czy maraton spotkań prezydenta Macrona z obywatelami poprawi jego notowania?
z Paryża

18.02.2019

Czyta się kilka minut

Uczestniczka protestu Żółtych Kamizelek ucharakteryzowana na Mariannę podczas demonstracji na Polach Elizejskich, Paryż, grudzień 2018 r. / VALERY HACHE / AFP / EAST NEWS
Uczestniczka protestu Żółtych Kamizelek ucharakteryzowana na Mariannę podczas demonstracji na Polach Elizejskich, Paryż, grudzień 2018 r. / VALERY HACHE / AFP / EAST NEWS

Zacznijmy od zagadki. Który z ważnych francuskich polityków powiedział ostatnio: „Jeśli Żółte Kamizelki chcą, aby było mniej parlamentarzystów i aby praca się opłacała, to ja też jestem Żółtą Kamizelką”?

Czy chodzi o szefową radykalnej prawicy, Marine Le Pen? Czy może o Jeana-Luca Mélenchona, przywódcę ultralewicowej Francji Nieujarzmionej? Czy któregoś z liderów umiarkowanej prawicy?

Nic takiego. Chodzi o prezydenta Emmanuela Macrona. Tego samego, którego dymisji domagają się od trzech miesięcy Żółte Kamizelki, protestujące na ulicach Paryża i innych miast.

Zamiast ich uspokoić, swoimi słowami szef państwa rozdrażnił jeszcze bardziej manifestantów. I wywołał dyskusję nad tym, czym jest dzisiaj potężny społeczny ruch we Francji, biorący nazwę od odblaskowych strojów, które noszą jego uczestnicy jako swój znak rozpoznawczy.

Gołębie i jastrzębie

Warto przyjrzeć się dwóm manifestacjom i porozmawiać z ich uczestnikami, żeby dostrzec bardzo różne i nieoczywiste oblicza Żółtych Kamizelek.

Obraz pierwszy. Koniec stycznia, Paryż. Plac Republiki otaczają zewsząd furgonetki policyjne, są także wozy opancerzone. Wokół placu stoją w szyku bojowym setki uzbrojonych po zęby żandarmów i policjantów ze specjalnych „antyzamieszkowych” oddziałów, tzw. CRS. Mundurów tu równie dużo, co żółtych kamizelek.

Tuż obok, na schodach przy bulwarze łączącym plac Republiki z placem Bastylii, stoi mała grupka manifestantów w żółtych strojach. Obok nich, jak to w sobotni paryski wieczór, na tarasie baru siedzą klienci i popijają spokojnie drinki. Niektórzy także w odblaskowych kamizelkach.

Nagle poruszenie. Manifestanci pokazują sobie na smartfonie zdjęcia jednego z liderów ruchu, Jérôme’a Rodriguesa. Kilka godzin wcześniej w czasie protestu policja raniła go gumową kulą w oko, twarz na zdjęciu spływa krwią. Zaczyna krążyć informacja – fałszywa, jak się potem okaże – że w starciach z siłami porządkowymi zginął tego samego dnia inny sympatyk Żółtych Kamizelek.

W chwili, gdy rozchodzi się ta wieść, w pobliżu baru przechodzą żandarmi z karabinami na kule gumowe. „Łajdaki, mordercy, wasze dzieci będą się was wstydzić!” – w stronę mundurowych lecą inwektywy. Większość żandarmów przyjmuje to obojętnie, idą dalej. Inni kpią sobie z obrażających ich manifestantów, pozdrawiając ich przyjaźnie jak na wojskowej defiladzie. Dowódca oddziału wzywa podwładnych: „Nie reagujcie!”.

Obraz drugi. Także Paryż. Sobota, 9 lutego, trzynasty tydzień manifestacji. Słoneczne, niemal wiosenne przedpołudnie. Wokół Łuku Triumfalnego na Polach Elizejskich kilkuset manifestantów. Policja prewencyjnie zablokowała przejazd w górnym odcinku słynnych alei: na małym odcinku drogę zagradza 15 furgonetek.

Wybuchają petardy, gra skoczna muzyka. Flagi Francji, ale też Bretanii i Normandii. Slogany przeciw Macronowi i za frexitem, wyjściem kraju z Unii Europejskiej.

Na bulwarze nie widać już prawie śladów po zamieszkach z poprzednich ­weekendów. Otwarte restauracje, bary i sklepy, turyści z całego świata robią sobie zdjęcia z Żółtymi Kamizelkami w tle. Tylko dolny odcinek alei, od Grand Palais do placu Zgody, zamknięty dziś dla ruchu z obawy przed zamieszkami, jest całkiem pusty.

„Odsuńmy oligarchię!”

Daniel przyjechał na manifestację z małego miasteczka w centrum Francji, w okolicach Bourges. Wygląda trochę na podstarzałego hipisa. Włosy długie, siwe i kręcone, w ręku laseczka. Co chwila wybucha rubasznym śmiechem. Mówi, że w młodości był anarchistą i chodzi na wszystkie manifestacje, od kiedy jest nastolatkiem.

– W moim regionie państwo likwiduje usługi publiczne, a ceny benzyny poszybowały – opowiada Daniel. – Osobiście protestuję przede wszystkim przeciwko głodowym emeryturom. Od przyszłego roku nie będę już pracował i wiem, że dostanę od państwa jałmużnę: 732 euro. Choć pracowałem całe życie, byłem kierowcą ciężarówek, jeździłem po Europie. Zresztą w Paryżu nie jest lepiej: mam córkę, dostaje SMIC [płaca minimalna we Francji, tzw. SMIC, 1230 euro netto – red.], połowa jej pensji idzie na czynsz, ledwo daje sobie radę. Chciałbym jej pomóc, ale nie jestem w stanie – żali się.

Daniel należy do ultralewicowej Francji Nieujarzmionej Jeana-Luca Mélenchona. Ma nadzieję, że szef tej formacji dojdzie do władzy, „odsunie oligarchię od władzy”, obali Piątą Republikę i zniesie urząd prezydenta. I że wszystkie „ważne kwestie będą rozstrzygane przez naród w referendum”.

Jak wielu innych manifestantów, Daniel zarzuca prezydentowi arogancję i oderwanie się od życiowych realiów.

– On opowiada ludziom: „Przejdę na drugą stronę ulicy i znajdę wam pracę”. On nami gardzi – powtarzają protestujący na Polach Elizejskich, nawiązując do słów prezydenta z września 2018 r.

„Chcę żyć z mojej pracy”

– On musi odejść! Mamy dość! – Ophelie, która pracuje w branży budowlanej pod Lille, nie pozostawia wątpliwości, co sądzi o Macronie. Dotąd manifestowała z Żółtymi Kamizelkami w swoim regionie. – Jednak teraz widzę, że nasze protesty na prowincji nikogo nie obchodzą, więc przyjechałam ze znajomymi do Paryża.

Ophelie wyjaśnia: – Chcę po prostu żyć z mojej pracy. Zarabiam SMIC i po opłaceniu podatków, czynszu, kredytu, przejazdów i ubezpieczenia nie zostaje mi nic w portfelu. Dojeżdżam do pracy samochodem, sama benzyna pochłania mi jedną szóstą pensji.

Dodaje, że gdyby nie pracowała i żyła z zasiłku, to lepiej by na tym wyszła: – Żyjemy w systemie, który zachęca ludzi do tego, żeby nie szukali pracy. To nienormalne.

Znajomi Ophelie – para z miasteczka pod Lille, rodzice czwórki dzieci – są dziś pierwszy raz na manifestacji w Paryżu. – Chcemy powiedzieć „nie” Macronowi. „Nie” dla bankiera u władzy. „Nie” dla prezydenta milionerów! – podkreślają.

On, Sebastien, jest magazynierem. Wyrabia nadgodziny, pracuje po 48 godzin tygodniowo. Domaga się odejścia prezydenta. Nie potrafi wskazać kandydata na jego miejsce.

Jego żona tłumaczy, że do protestu skłoniła ich początkowo drożyzna, podwyżka cen benzyny, gazu, prądu i żywności. Ale to nie wszystko: – Nie mogę znieść tego, że Francja przestała być krajem praw człowieka. Bałam się przyjechać na manifestację w stolicy, bo przeraża mnie przemoc. Ale uważam, że być tutaj to mój obowiązek – mówi młoda kobieta i przyznaje, że w drugiej turze wyborów prezydenckich w 2017 r. głosowała na Marine Le Pen, choć nigdy nie sympatyzowała ze skrajną prawicą. Chciała, jak mówi, po prostu za wszelką cenę zablokować zwycięstwo Macrona.

Mąż dorzuca: – Musimy ogłosić referendum, żeby odwołać skompromitowanych polityków. To my im płacimy. Dlaczego nie możemy ich wyrzucić z roboty?

Sebastien chciałby odwołania nie tylko Macrona, ale też ministra spraw wewnętrznych Christophe’a Castanera, oskarżanego przez Żółte Kamizelki o nadużywanie siły do rozpraszania manifestantów.

Referendum dla każdego

Słowa magazyniera spod Lille są znamienne dla całego ruchu.

Rewolta zaczęła się w listopadzie 2018 r. od postulatów ekonomicznych, a zwłaszcza żądania wycofania zapowiadanej podwyżki podatku paliwowego. Ale choć Macron zawiesił akcyzę pod presją społeczną i obiecał też podwyżkę najniższych płac, bunt trwa dalej.

Teraz żądania przesunęły się na teren polityczny. „To naród ma być suwerenem!” – wołają Żółte Kamizelki. Oprócz dymisji prezydenta, domagają się ustanowienia „referendum z inicjatywy obywatelskiej”. W skrócie: RIC. Właśnie te trzy litery widnieją coraz częściej na odblaskowych strojach manifestantów.


Czytaj także: Bunt wzgardzonych - Frank Furedi w rozmowie z Dariuszem Rosiakiem


Postulat upowszechnienia referendum stał się też filarem próby przekształcenia „hybrydowego” buntu w formację polityczną. Część aktywistów w żółtych strojach postanowiła utworzyć własną listę na majowe wybory do Parlamentu Europejskiego. Określają się jako Sojusz Inicjatywy Obywatelskiej, po francusku RIC, a więc identycznie, jak ich hasło przewodnie. Liście ma przewodzić normandzka pielęgniarka Ingrid Levavasseur, jedna z liderek Żółtych Kamizelek.

Od samego początku nowe ugrupowanie rozdzierają waśnie: ma problemy ze znalezieniem kandydatów na listy i nie przedstawiło dotąd programu. Nie wiadomo też, skąd znajdzie środki na kampanię wyborczą. Z pierwszych sondaży z końca stycznia (Elabe dla BFM TV) wynika, że lista RIC mogłaby liczyć w eurowyborach na 13 proc. głosów i zajęłaby trzecie miejsce, za prowadzącą partią Macrona (LaRem) i drugim w tym zestawieniu Zjednoczeniem Narodowym Le Pen.

Jednak nawet wielu manifestantów podchodzi sceptycznie do wystawienia listy Żółtych Kamizelek w eurowyborach. Podobnie myśli Daniel, który widzi w tym rękę prezydenta: – Ta lista to pomysł Macrona, żeby nas podzielić. Przecież nikt nie może wyłożyć ot tak milionów euro na kampanię wyborczą – twierdzi.

Jest też inne pytanie: jakich spraw miałyby dotyczyć referenda z inicjatywy obywatelskiej? W tłumie padają najróżniejsze, czasem fantastyczne pomysły: od zmniejszenia liczby deputowanych po zwołanie referendum w sprawie rezygnacji z obowiązkowych szczepień dzieci. Gdyby zrealizować wszystkie zgłaszane pomysły, nad Sekwaną odbywałoby się pewnie po kilka referendów dziennie.

Szaliki kontra Kamizelki

Tymczasem Emmanuel Macron próbuje przejść do politycznej kontrofensywy.

Grudzień i styczeń były dla niego okresem najcięższej próby. Dobrze poinformowany tygodnik „Journal du ­Dimanche” twierdzi, że w piątek 7 grudnia, spodziewając się najgorszego – ataku Żółtych Kamizelek na Pałac Elizejski – otoczenie prezydenta testowało tajny bunkier szefa państwa, zbudowany na wypadek ataku jądrowego. Do ataku na rezydencję Macrona nie doszło. Ale na początku stycznia gmach jednego z ministerstw staranował pojazd Żółtych Kamizelek, zmuszając rzecznika prasowego rządu Benjamina Griveaux do ucieczki z budynku.

Jednak z tygodnia na tydzień rewolta wyraźnie słabnie. W pierwszej odsłonie ruchu Kamizelek, 17 listopada, wzięło udział w całej Francji aż 280 tys. manifestantów (według danych policji). Tymczasem w drugiej połowie stycznia liczba uczestników spadła do 84 tys., a w sobotę 9 lutego protestowało 51 tys. ludzi.

Choć demonstrujących jest mniej, to wciąż dochodzi do ostrych starć z policją. Aktywistów ruchu nie zawsze można odróżnić od chuliganów, którzy – wmieszani w tłum – podpalają auta i rabują sklepy.

Dziennik „Le Monde” twierdzi, że przyczyny spadającej frekwencji na protestach mogą być rozmaite: skłócenie wewnętrzne Żółtych Kamizelek, niechęć Francuzów do skrajności czy strach przed policją, która nie waha się używać armatek wodnych i gumowej amunicji.

Osłabienie ruchu może być związane także z tym, że pod wpływem protestów prezydent i rząd poszli na ustępstwa. Już 10 grudnia Macron ogłosił, że znajdzie w budżecie nadzwyczajne środki m.in. dla emerytów i dla najmniej zarabiających, w łącznej kwocie 10 mld euro.

Prezydent wyruszył też w podróż po kraju, aby – jak deklarował – wsłuchać się w głos zwykłych Francuzów. Ten narodowy maraton, pod nazwą Wielkiej Debaty, rozpoczął się w połowie stycznia i ma potrwać do 15 marca. Macron spotyka się z merami i mieszkańcami, i wszędzie obiecuje, że z tych spotkań i rozmów wyciągnie wnioski, gdy będzie przygotowywać kolejne reformy.

Wkrótce po tym, jak ruszyła Wielka Debata, bo w końcu stycznia, na ulice Paryża wyszły też po raz pierwszy tzw. Czerwone Szaliki. To ruch, który działa pod hasłem „Stop przemocy!”. Podobnie jak Żółte Kamizelki, skrzyknęli się przez media społecznościowe. „Ani za Macronem, ani przeciw Kamizelkom!” – głosi ten pokojowy ruch, przerażony falą brutalnych starć, która rozlała się po Francji.

Problem w tym, że sympatycy Czerwonych Szalików nie są zbyt liczni, a ich aktywność widać prawie wyłącznie w stolicy. W ich „marszu republikańskim” – dotychczas jedynym – który przeszedł ulicami Paryża w niedzielę 27 stycznia, uczestniczyło ok. 10 tys. osób.

Choroba demokracji

Frekwencja frekwencją – ale jak wyjaśnić fakt, że po trzech miesiącach protestów antysystemowy ruch Żółtych Kamizelek popiera nadal aż dwie trzecie Francuzów?

François Bégaudeau, lewicowy pisarz, eseista i sympatyk Żółtych Kamizelek stwierdził (w telewizji France 5), że przemoc w wykonaniu Kamizelek jest koniecznością, bo inne sposoby wyrażania woli – jak karta wyborcza – „się zużyły”. Bégaudeau uważa, że Macron jako były bankowiec uosabia rządy uprzywilejowanej kasty, która od dekad włada Francją. A oligarchia nie zrezygnuje ze swojej pozycji i nie odda władzy, jeśli nie zmusi jej do tego uliczna przemoc – przekonuje pisarz.

Jest to pogląd radykalny, ale dobrze wyraża on opinie dużej części dzisiejszej Francji, sprzyjającej Żółtym Kamizelkom.

Czy jednak rewolucyjna przemoc nie okaże się groźniejsza w skutkach niż zwalczana przez nią choroba demokracji? ©

WZGARDZENI, OPUSZCZENI, ZBUNTOWANI

Socjolog François Dubet dla „Tygodnika”:
Żółte Kamizelki są ruchem bardzo niejednorodnym: spotkamy wśród nich szefów małych firm, nisko wykwalifikowanych pracowników, emerytów, bezrobotnych, mieszkańców biednych terytoriów, samotne matki… W tym sensie nie tworzą oni klasy społecznej i odróżniają się od mieszkańców biednych imigranckich przedmieść, do których często są zresztą nastawieni niechętnie.

Można powiedzieć, że jest to suma jednostek, które mają poczucie, iż władza nimi gardzi, oraz że nikt ich nie reprezentuje. Są wrogo nastawieni do „oligarchii”, do bogatych, do mediów, do urzędników państwowych, ale także do biednych, których oskarżają o nadużywanie pomocy socjalnej. Czasami manifestują niechęć do cudzoziemców, o wiele bardziej niż do „kapitalistów”, jak robił to ruch robotniczy.

Kamizelki są nowym zjawiskiem przez swoją samosterowność: niezależne od związków zawodowych i partii politycznych, zrodziły się w internecie i brakuje im prawdziwych przywódców. Przypominają hiszpańskich Oburzonych (Indignados), ale są od nich mniej polityczni. Bliżej im do angielskich zwolenników brexitu, do elektoratu Trumpa czy sympatyków włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd. Przy wszystkich różnicach między tymi grupami mają one pewne wspólne cechy: to odrzucenie elit, pragnienie zamknięcia granic, dystansowanie się od istniejących partii.

Nie sądzę, aby Żółte Kamizelki przekształciły się w trwałą formację. Spierają się ciągle między sobą, a ich aktywiści kontestują swoich samozwańczych przywódców. Słychać ich żądania, ale jeszcze daleko im do tworzenia programu. Trudno mówić o wyraźnej orientacji politycznej tego ruchu, choć gdy słucha się jego liderów, to można się obawiać, że górę biorą w nim tendencje autorytarne i nacjonalistyczne.

Kamizelki stawiają natomiast rzeczywiste pytanie – o odnowienie i rozszerzenie demokracji – nawet jeśli wyrażają przy tym wrogość wobec demokracji przedstawicielskiej. Nie jest wykluczone, że ich projekt – referendum z inicjatywy obywateli – zostanie przyjęty we Francji, przynajmniej w odniesieniu do niektórych kwestii. Ale wydaje mi się, że demokracja bezpośrednia w postaci RIC nie może być sposobem rządzenia adekwatnym dla współczesnego świata, z jego sytuacją gospodarczą, umowami międzynarodowymi, wiedzą naukową... Fake newsy nie wystarczą, aby uformować opinię publiczną.

We Francji, podobnie jak w wielu innych krajach, partie polityczne są w kryzysie i stawiają czoło nowym ruchom społecznym. To sprawia, że sytuacja jest groźna, bo kryzys ten sprzyja właśnie partiom antydemokratycznym i autorytarnym. ©

Notował Szymon Łucyk

FRANÇOIS DUBET jest socjologiem, badaczem ruchów społecznych, emerytowanym profesorem Uniwersytetu w Bordeaux. W latach 80. wraz z innymi socjologami francuskimi prowadził pionierskie badania nad polską rewolucją solidarnościową; ich efektem była praca zbiorowa pod red. Alaina Touraine’a „Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980–1981”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2019