Czemu, cieniu, odchodzisz?

Gdy Beenhakker przychodził, utwardzała się świadomość, że trzeba zewnętrznej ręki, by wyłuskać zapętloną w nas energię.

07.04.2009

Czyta się kilka minut

Kciuk w górę czy kciuk w dół? Po meczu z Irlandią Północną piłkarska Polska wyciągnęła przed siebie swoje miliony rąk, by wydać ostateczny wyrok. Kraj podzielił się na dwa obozy: mniejszy, abolicjonistów tymczasowych (zostawić Leo Beenhakkera jeszcze na jakiś czas, odroczyć egzekucję) i, nieco większy, zwolenników błyskawicznej eutanazji (zakończyć ten trenerski żywot jak najszybciej, skracając cierpienia).

W rzeczywistości oba obozy różni tylko określenie chwili, w której Beenhakker ma zniknąć raz na zawsze. Albowiem w tamtą sobotę stał się on dla opinii publicznej (dziennikarskiej przede wszystkim) widmem wykreślonym, tak czy inaczej, prędzej czy później, ale ostatecznie, z naszego czasu, zombie w dresie Adidasa, nawet gdyby miał nadal prowadzić reprezentację podczas jesiennych meczy kwalifikacyjnych. A reprezentacja do chwili pierwszego meczu pod wodzą nowego trenera odlicza czas w przeszłość: zdaje się już tylko trupą pogrobowców, w tych samych Adidasa dresach. Urocze poparcie Leo przez zawodników i kibiców podczas meczu z San Marino było rodem z guseł, magicznego odczyniania faktów właściwie dokonanych.

Twarz mu się ścieśniła, pozbawiona coraz bardziej codziennej, zwykłej mimiki, szczerych uśmiechów, szczerych grymasów. Wygląda teraz jak sprowadzona do czystej istoty, stężonej esencji, ma coś z zasuszonego trofeum łowców głów. Biła z niej jakaś siła, czyli ożywiała ją przyszłość; twarde rysy bojownika zaprawionego w bojach, choćby i przegranych, zwiastowały gotowość do nowych zmagań. Teraz jest w niej immanentne cierpienie, kamienny ciężar. Zapewne się postarzała, w końcu patrzy się w nas już ponad dwa lata, ale też fizjonomia niechybnie i dokładnie interpretuje przemianę, jaka się dokonała. Przemianę sytuacji i może też przemianę w nim samym.

***

Pobyt Beenhakkera w Polsce potraktować można na dwa sposoby. Niejako normalnie, to znaczy sportowo. Niczym w tysięcznych przypadkach, które futbol zna od Sydney po Madryt, trener po dwóch czy trzech latach pracy, osiągnąwszy niemałe sukcesy, lecz ostatecznie przegrywający zbyt wiele ważnych meczy, odchodzi. I nienormalnie, czyli narodowo. To znaczy snując tysięczne interpretacje wplątujące życie sportowe w nasze życie historyczne, społeczne, artystyczne i wszelkie inne. Do tego drugiego sposobu mamy naturalną inklinację, niewyleczeni jeszcze z neurozy bycia z obcym na nierównej stopie: w gombrowiczowskiej relacji niższości i wyższości zarazem. W prasie już od pewnego czasu pojawiąją się głupotki typu "nie pasujemy do siebie", my, Polacy, nie pasujemy do Beenhakkera i on nie pasuje do nas; przedstawiamy się jako podmiot zbiorowy, psychiczna jednostka, zwarta osobowość, która nie wytrzymuje spotkania t?te-?-t?te z drugą jednostką, z drugą osobowością.

Jednak nie da się umieścić tej opowieści (bo Beenhakker stworzył nam okazję do snucia długiej narracji) wyłącznie w cichym kontekście sportowym. Pojawił się zaraz po tym, jak doszło u nas do wstrząsu politycznego, po odejściu lewicy w niebyt i zapanowaniu poetyki "układu". Działo się i wrzało; nadszedł w czasie gorączki, odchodzi (prawie) w chwili wychłodzenia, chilling out-u, jak się dziś powiada. Kraj był retorycznie na wznoszącej się fali wstrząsowej, ekonomicznie w pełnym uderzeniu, dolar i euro zaczynały spadać do ceny krytycznej, bardziej opłacało się nam żywić w Paryżu czy w Lizbonie niż w Krakowie, Ameryka była tania jak barszcz, pierwsze sukcesy orłów zdawały się naturalnym dopełnieniem wesołej pieśni kantorów. Klęska na Euro 2008 zbiegła się z pierwszymi zwiastunami zapaści; klęski najświeższe z kolapsem totalnym i kursem euro po blisko 5 zł. Rozgrywający na własnym podwórku naszą europejską farsę ("neuro euro", jak pisał w pamiętym już felietonie Jerzy Pilch), izolujący się i izolowani od Europy przez obroty kryzysu, wracamy na swoje, na polskie zwyczajowe 2:3 w niesprzyjających okolicznościach; holenderski łącznik przestał działać jak wszystko inne. Takich i podobnych narracji historyczno-piłkarskich snuć można zapewne dużo, ale trudno nie pomyśleć o zbieżności odczarowania; nieświęty jest już WIG i nieświęty jest Beenhakker.

***

Nieświęty, mniej kochany, tu i ówdzie znienawidzony; a jednak w dziwny sposób ciągle w wielu - by przypomnieć chór kibiców skandujący w Kielcach jego imię - obecny, jak jest w nas obecny rodzic, nawet gdy mamy mu coraz bardziej za złe jego postępowanie i widzimy, że jest człowiekiem jak każdy inny. Ta zależność nieźle się uwewnętrzniła, wcale niełatwo jest Beenhakkera w sobie zdesakralizować, na przekór porażkom i malejącym szansom. Zobaczyć go od podszewki, zdrapać z niego lakier. Niektórym się udało i tym głośniej teraz, po wyzwoleniu się, krzyczą (o jego pysze, chciwości, zarozumiałości, beztalenciu, złej ręce). Sam tkwię wciąż w tej relacji; w ciągu tych dwóch lat z okładem dojrzałem, coraz więcej mnie irytuje, coraz więcej mam w sobie pretensji do "starego", lecz nadal jestem gotów wybaczyć to, czego nie dało się łatwo wybaczyć Engelowi czy Janasowi. Wiadomo, że uczucia są rzeczą najniesprawiedliwiej w świecie podzieloną, niewiele tu można zrobić, choćby ilość pomyłek zasługiwała na miano komedii.

Czy jednak za tymi synowskimi uczuciami nie stoi coś więcej niż nostalgia i irracjonalne przyzwyczajenie? Zbyt śmiała jest zapewne hipoteza, że pierwotna wiara w Beenhakkera wynikała po części z transferu oczekiwań politycznych na oczekiwania sportowe: mądre przywództwo, niemożliwe w naszej polityce, miałoby się oto spełnić na ławie trenerskiej. Ale w poparciu dla niego tkwił niewątpliwie - i tkwi pewnie nadal - impuls buntu przeciw rodzimej starzyźnie, ludowy, szwejkowski sprzeciw wobec władzy jako takiej, uosabianej przez PZPN, to nasze ostatnie KC z jego parakomunistycznym wizerunkiem rady starców, z jego aferami symbolizującymi nasze polskie granie we wszelkich dziedzinach. To, co na boisku miało być zmianą stylistyczną i mentalną w stosunku do przeszłości Engelowej i Janasowej, owijało się w dodatkowy sens, było przeznaczone do znaczenia więcej.

Gdy Beenhakker przychodził, utwardzała się świadomość, że piłkarska metamorfoza nie może wyjść z nas samych, że trzeba zewnętrznej ręki, by wyłuskać niemałą, lecz zapętloną w nas energię. Beenhakker, wydaje się, szybko pojął to oczekiwanie i szybko zrozumiał, że nie o futbol tylko chodzi. Podzielił księżyc na dwie strony, sięgnął po podręczny manicheizm, łatwym do obróbki obrazem zmetaforyzował sytuację. Jest ciemność i jest jasność, prosta binarna opozycja, trzeba przejść z jednej strony na drugą, tylko tyle.

Był nawet czas, gdy niesiony falą powodzenia miewał wizje społecznika i rzucał idee pozytywistyczno-utopijne: oto wybuduje się jak Polska długa i szeroka boiska szkolne, inaczej wyszkoli juniorów, zacznie pracę od podstaw, wymuruje raj od zera, wzniesie się takie Złote Miasto piłkarskie, że światu oko zbieleje. Chciał się na trwałe związać z krajem i nawet na dłużej w nim osiedlić.

Zobaczyliśmy w nim przewodnika, sam się przedstawiał jak latający Mojżesz do wynajęcia, który wywiedzie nas z nocy ku dniu - i w rzeczy samej światło stało się, po wstępnym, jeszcze niepewnym rozruchu, dość szybko. Na boisku oznaczało to pressing, atak pozycyjny, dominację w "posiadaniu piłki", czyli odwrotność zachowań polskiej szkoły futbolowej, święcie opartej - jak grzmiał Antoni Piechniczek w dniu porażki z Niemcami - na kontrataku. Kontratak, jakkolwiek byłby skuteczny w jednym meczu czy na jednych mistrzostwach, to kokieteria partyzantów, w długim trwaniu skazana na przegraną. Beenhakker chciał przerobić leśnych w solidną armię, choćby bez polotu, ale solidną. W kilku meczach (oczywiście w tym sławetnym z Portugalią, również z Belgią i z Czechami) to mu się udało. W kilku innych (jak ten z Niemcami) armia przegrała z własnej słabości, ale była to armia, nie cwaniacy w krzakach; jeszcze w innych, kolejnych, kompletnie się rozsypała.

***

Kiedy zatem w bujnym kwiecie zalągł się robak? Szarzy kibice, bez dostępu do kuluarowych wieści, skazani na opinie dziennikarskiej mierzwy, która z każdego słówka i z każdej plotki uczyni trzęsionko ziemi, błądzimy nieco na ślepo po tym poirlandzkim wysypisku. Nie będziemy rozmawiać o pieniądzach, nie będziemy zwalać winy na Feyenoord, nic w końcu o tym nie wiemy. Ale nie da się też wyjaśnić wszystkiego drugorzędnością, niewątpliwą, większości naszych piłkarzy. Może nie poszedł do końca własnej odwagi. Sięgał poza naszą wyobraźnię, gdy powoływał na pierwsze ważne mecze mało znanych piłkarzy, zamieniał ich w gwiazdy. Nie przekroczył jednak własnej wyobraźni, nie umiał np. przewidzieć, że lepszy jest solidny rzemieślnik (choćby Załuska) niż nawiedzony artysta (jak Boruc), zdolny do najlepszego i do najgorszego. Na mecz z Niemcami trzeba było na bramce artystę, na mecz z małą Irlandią, po doświadczeniu słowackim, trzeba było spokojny słup; wystarczyło stać. Nie poradził sobie z najgorszą naszą formacją, z panikarską defensywą, mimo tylu lekcji począwszy co najmniej od meczu z Austrią.

Dywagacji kombinacyjnych wokół składu mnożyć można bez końca, liczy się hipoteza o zablokowaniu własnej inwencji. Czy ta hipotetyczna blokada wynika w jakiejś mierze z utraty własnego znaczenia? Z tego, że wobec coraz bardziej wrogiego otoczenia dokonała się w nim redukcja własnego projektu? Wśród szyderców stracił rezon? Nie ma wątpliwości, że od początku toczyła się za jego plecami jakaś rozróba. Najpierw nieistotna, niewinna, polsko-polska; jeszcze nie podpisał kontraktu, a już "Dziennik" wieszał na nim psy, bo "Wyborcza" go popierała itd., itp. Później mocno środowiskowa. Haniebne studio Polsatu w dniu meczu z Niemcami wydało na niego wyrok, zanim rozległ się pierwszy gwizdek. Nie wiedzieliśmy do końca, w czym rzecz i nie wiemy do dzisiaj, ale czuło się jakąś siłę niechęci; delectatio morosa, która później (ucieszona trybuna honorowa na przegranym meczu ze Słowenią) dawała o sobie otwarcie znać. Sytuacja zaczęła się coraz wyraźniej zaostrzać, Beenhakker stawał się naszym małym Dreyfusem, wobec którego należało się jakoś opowiedzieć.

***

Nie ma już mowy o tysiącach nowych boisk, na których trampkarze uczą się techniki, a nie gry siłowej, tak jak nie ma autostrad i linii metra. Upadł jeszcze jeden projekt; zapewne musi więc dojść do trenerskiej zmiany, by mogła się narodzić nowa iluzja. Tam, gdzie nie ma przyszłości otwartej jak brama, tam nie może się udać teraźniejszość. Można wygrać mecz czy dwa, a nawet się zakwalifikować, lecz - jak w każdym procesie melancholijnym - strata jest przewidziana i wyczekiwana, zanim się jeszcze wydarzy.

Jazda w dół Beenhakkera ma swoją estetykę. Oczywista struktura tragiczna (spokój i pogoda w akcie pierwszym, chmury na horyzoncie w akcie drugim, pojawienie się niechybnych oznak klęski, klątwy losu, w akcie trzecim, intermedium - mecz z Czechami - w akcie czwartym, gdy zdaje się, że można jeszcze odmienić nieubłaganą klęskę, raptowne przyśpieszenie i upadek - Słowacja, Irlandia - w akcie piątym) nie jest może dla tego typu zjawisk czymś nadto oryginalnym; zapewne niemało dziejów trenerskich układa się wedle takiej struktury. Ale skłębienie wydarzeń wokół meczu w Belfaście zasługuje na odrębną uwagę; trudno oprzeć się wrażeniu o wyjątkowo fatalnym nakładaniu się okoliczności, których suma - podobnie jak w katastrofie transportowej - doprowadza do wielkiego bum. Dosłownie czuć było fatum zawieszone nad Beenhakkerem, bezwględność logiki upadku, z której, gdy się już na Euro 2008 rozpoczęła, nie da się wywikłać. "Literacko" mieliśmy do czynienia ze szczególnym pięknem dramatycznym - gęstości fatalnych wypadków w jednej przestrzeni i w krótkim czasie.

Ta szczególna "literackość" daje jeszcze pewne nadzieje. Skoro wystąpiło zagęszczenie fatalizmu, jest niewielka szansa, że nastąpi nowe zagęszczenie sukcesu; absurdalnie wysokie zwycięstwo z San Marino można czytać jako zwiastun takiego, tym razem szczęśliwego skupienia zdarzeń. Choć wszystko mówi, że jest już po wszystkim, że nie da się już przerwać procesu melancholijnego, gra jakby się nadal toczyła. Prawdopodobnie mecz z San Marino to tylko kolejne intermedium w przesądzonych losach, ale Beenhakker, w przeciwieństwie do Walezego, został w Warszawie. Czy będzie mu jeszcze dane uwierzytelnić własne tu istnienie, to znaczy sprawić, że uwierzą w nie nie tylko kibice, nie tylko PZPN i inne czynniki, lecz i on sam? Fajnie by było. Inaczej niż zwykle. ?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2009