Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszystko, co było do powiedzenia, zostało już powiedziane, podkreślone, uwypuklone. Publicyści skomentowali, analitycy przeanalizowali. Teraz pozostało już tylko czekanie na dzień wyborów, wtorek 6 listopada – oraz śledzenie sondaży. A te od kilkunastu dni pozostają bardzo wyrównane (patrz reportaż z USA na stronach 24-26). Amerykańscy publicyści sami siebie przekonują ostatnio, że śledzenie owych miejsc po przecinku to idiotyczny sport, że wszystko jest mało miarodajne i nieprecyzyjne, że nie da się przecież przewidzieć, co zagra w duszach wyborcom, że tyle było już zwrotów i niespodzianek... Po czym szybko idą sprawdzić, czym różni się poranny Rasmussen od popołudniowego Gallupa.
Naprawdę zaś wszystko pozostaje w rękach garstki niezdecydowanych. Do dziewięciu wahających się stanów – największym i najważniejszym jest Ohio – prezydenccy kandydaci muszą więc jeździć bez wytchnienia. Z wiecu na wiec, z telewizyjnego nagrania do radiowego studia. Romney w ciągu jednego dnia przejeżdża kilka tysięcy mil, odwiedzając cztery stany. Obama udziela 10 wywiadów. I tak dalej... A niezdecydowanymi wyborcami zajmują się w tym czasie także stratedzy, którzy dzień i noc śledzą wykresy, sondaże, symulacje. Niczym generałowie planujący wojenne batalie, wysyłają w teren pukających do drzwi ochotników; planują telefoniczne „ataki”, zamawiają zaprojektowane z chirurgiczną precyzją reklamy.
Według firmy Kantar Media, na owe reklamy – w znakomitej większości negatywne – obaj kandydaci wydali dotychczas ponad 900 mln dolarów. Niektórzy szacują, że to około tysiąca dolarów na jednego niezdecydowanego wyborcę. I nadal ponoć mają jeszcze spory zapas gotówki.