Czego szukacie w martwej kości

Historia mogła potoczyć się według innego scenariusza. Gdyby chrześcijaństwo wyrastało w cywilizacji, w której ciał się nie grzebie, lecz np. pali, dzieje czci dla resztek ciał świętych byłyby pozbawione mnóstwa aberracji.

19.05.2008

Czyta się kilka minut

/fot. KNA-Bild /
/fot. KNA-Bild /

Zmarły był dla starożytnych nie duszą bez ciała, ale inną cielesnością, mglistą, niewyraźną, cieniom podobną. Siła umarłych zależała od posiadanej przez nich za życia mocy, a ich kontakt ze światem uznawano za szczególnie intensywny w miejscach pochówku. Pośmiertne trwanie owej mocy przyciągało żywych do grobów. Siły zmarłych mogły nie tylko chronić i wzmacniać. Mogły też szkodzić. Zależało to od charakteru nieboszczyka i od spełnienia jego oczekiwań. U starożytnych Egipcjan czy Greków strach przed zmarłymi brał górę nad ufnością.

Potrzeby szkieletu

Nie mogąc się pogodzić z nietrwałością życia, w wielu kulturach za jego ostoję uważano kości, jako że dłużej niż ciało opierały się rozkładowi. Szkielet udawał więc ostatnią fazę życia, chociaż było go w nim nie więcej niż w mineralizowanych wcześniej pozostałych częściach ciała, a w archaicznej umysłowości wzbudzał przekonanie, że nieboszczyk nie całkiem umarł. Z troski o niego bądź ze strachu należało dbać o jego potrzeby, czyli wyposażyć grób, dostarczać prowiantu, składać ofiary. Rozpad owych szczątków, ich zniszczenie przez żywioł czy wrogów oznaczał śmierć ostateczną. Stąd pogrzebowe próby powstrzymywania rozkładu, balsamowanie, wonności, kadzidła i kwiaty, by odór zamienić w miłe wonie, właściwe życiu, a nie śmierci.

Przeciwna do przedłużania trwałości szczątków, znana niektórym cywilizacjom praktyka ich unicestwiania w ogniu, przechowywania lub rozsypywania prochów miała - wbrew pozorom - ten sam cel. Wszystko zależało od tego, czemu przypisywano pozytywne skutki dla zmarłych i żyjących. Odwiedzanie grobów w określone dni i odbywanie na nich uczt wyrażało przekonanie, że nieboszczyk bierze w nich udział, czyli ma nadal jakieś powiązanie z ciałem i jego potrzebami. Stąd wyposażanie pochówków w potrzebny zmarłemu sprzęt, pozostawiane na grobie jadło czy wlewane doń napitki.

Obie strony śmierci

Chowano z dala od ludzkich siedzib. "Aby żaden nie był pogrzebany albo spalony wewnątrz miasta" - postanawiało już rzymskie prawo dwunastu tablic z 451 r. przed Chr. Światy żywych i umarłych miały trwać w separacji, a prawo chroniło nienaruszalność grobu jako res religiosa. Kto znieważał grób, naruszając spokój zmarłych, stawał się świętokradcą i mógł być ukarany nawet zesłaniem do kopalni. Prawa do grobu nie odmawiano także skazańcom, wymagając, by po egzekucji wydać ich ciała bliskim. Tak postąpiono z ciałem Jezusa i z innymi męczennikami.

Chrześcijanie początkowo grzebali zmarłych na wspólnych cmentarzach z poganami. Od połowy II w. mieli tam swoje kwatery, a w niektórych miastach Italii - katakumby. Nie dążyli jeszcze do przemieszania siedzib żywych i zmarłych, podzielali bowiem odrazę do sąsiadowania z umarłymi, a groby uważali za nietykalne i mieli je w poszanowaniu.

Część chrześcijan nie przywiązywała wagi do tego, gdzie i jak zostaną pochowani. Cieszyli się perspektywą pośmiertnego spotkania z Bogiem, a pogański kult grobów uważali bardziej za zaprzeczenie niż przypomnienie o zmartwychwstaniu. Św. Ignacy Antiocheński i egipscy anachoreci pragnęli, by ich ciała pożarły dzikie zwierzęta. Większość chrześcijan nie uznawała jednak aż tak daleko posuniętej obojętności wobec martwego ciała, respektując nienaruszalność grobów, odwiedzając je, modląc się przy nich i ucztując. Wobec mocnego poczucia jedności i ciągłości istnienia po obu stronach śmierci nawet światlejsi pisarze kościelni nie byli w stanie przekonać wiernych, że Bóg równie łatwo może stwarzać ciało, jak je odtwarzać, gdy uległo zniszczeniu. I że korzystny dla żywych czy zmarłych (grzebano ich chętnie blisko grobu męczennika, by nad nimi czuwał) wpływ świętego nie zależy od odległości od jego szczątków, jak przypominał choćby św. Augustyn.

Trzecia ręka męczennika

Historia mogła potoczyć się według innego scenariusza. Gdyby chrześcijaństwo wyrastało w cywilizacji, w której ciał się nie grzebie, lecz np. pali, dzieje czci dla resztek ciał świętych byłyby pozbawione mnóstwa aberracji. Co nie znaczy, że mniej wymowne. W kulturach stosujących ciałopalenie ogień wyrażał proces destrukcji materii, oczyszczenia i odrodzenia. Była to symbolika charakterystyczna dla cywilizacji rolniczych. Z pewnością dałoby się ją ochrzcić. Natomiast palenie ciał według prawa Hammurabiego stanowiło karę. W średniowiecznej Europie, wysoce ponoć chrześcijańskiej - też. Niestety, także ciał żywych ludzi!

Nowa stolica chrześcijańskiego już cesarstwa pokonstantyńskiego, pozbawiona grobów własnych męczenników, rozpoczęła za cesarską dyspensą (biskupi musieli o nią zabiegać) translacje ich kości. Dokonane w połowie IV w. pierwsze ich ekshumacje i transfery stały się początkiem wielowiekowej lawiny. W 386 r., kiedy cesarz Teodozjusz powtórzył nakaz grzebania zmarłych poza miastami, zakazując ich ekshumacji i przenoszenia, biskup Mediolanu św. Ambroży polecił przed poświęceniem bazyliki rozkopać ziemię cmentarną, a znalezione tam kości przypisał (na podstawie snu, jak stwierdza świadek wydarzenia, św. Augustyn) nieznanym nikomu męczennikom Gerwazemu i Protazemu. Lekceważąc społeczno-prawną normę o nienaruszalności ludzkich szczątków, umieścił ich część pod ołtarzem, a partykułami znaleziska obdzielił przybyłych biskupów z Italii, Galii i Afryki.

Tak powstał aprobowany przez wybitną osobistość kościelny, a potem powielany w podobnym trybie fatalny wzorzec identyfikacji, a z czasem mnożenia prawdziwych i fałszywych relikwii. W odróżnieniu od pierwotnego porządku rzeczy, polegającego na lokalnej pamięci o Bożym człowieku i szanowaniu miejsca jego pochówku, zaczęto "odnajdywać" groby Apostołów, Trzech Króli, proroków, powoławszy się na własne sny i wizje. Z czasem okazywało się, że czczonych w różnych miejscach części pokawałkowanego kośćca jednego świętego jest więcej, niż człowiek może ich posiadać. Oczywiście, te nieprawdziwe czaszki i dodatkowe ręce znajdywały się zawsze gdzie indziej.

Tłum świętych

Energia uruchamiająca wypraszanie, kupno czy kradzieże relikwii płynęła przede wszystkim z głodu cudów, kłopotliwego sojusznika wiary chrześcijańskiej. Sprzyjał on jej początkom, spychając potem na drugi plan jej wymagania i instrumentalizując pobożność (por. J 6, 26). Bez względu na odsetek cudów rzeczywistych i mniemanych, efekty przeświadczenia o ich ścisłym związku z obecnością relikwii były podobne.

Przez nawiedzanie i dotykanie zamiast przez nawrócenie serca i naśladowanie świętego - luminarze kościelni dawali się porwać zbiorowemu entuzjazmowi wobec oczekiwań (hagioterapia, poczucie bezpieczeństwa, napływ pątników itd.) wiązanych ze świętymi szczątkami. Usiłowali też budować teologiczną wykładnię różnych praktyk w sanktu­ariach i niezbyt energicznie korygować ów żywioł, ale sprzyjało to raczej ich legitymizacji oraz uciszaniu własnych niepokojów niż masowemu pogłębieniu bliższego Ewangelii pojmowania czci dla najprzykładniejszych chrześcijan. Odpowiedzialni za stan wiary trzymali się więc smętnego stwierdzenia św. Augustyna: "czego innego nauczamy, a co innego musimy tolerować".

Najpierw zaczęto tedy przenosić z cmentarzy do miejskich bazylik szczątki świętych, by stale cieszyć się obecnością orędowników i cudotwórców. Słabo kontrolowane i spontaniczne kanonizacje lokalne pierwszego tysiąclecia zapełniły świątynie czczonymi zwłokami. Pragnienie, aby być pochowanym w pobliżu świętego, teraz już w kościele, zaczęło się spełniać najpierw dla wielkich, potem dla pomniejszych: świątynie mimo pewnych oporów władz kościelnych przyjęły najpierw dostojników duchownych i świeckich, a wkrótce ich obejście zapełniło się mogiłami pozostałych wiernych. W sam środek wsi i ścieśnionego murami miasta w ślad za świętymi wkroczyli pozostali umarli. Ich dusze potrzebowały od żywych ciągłej pomocy; ale i ciała miały swoje wymagania. Domagały się przestrzeni i jej oznaczenia (od monumentalnego nagrobka, przytłaczającego kościelne wnętrze, po ziemną mogiłkę pod płotem) zgodnego z doczesną czy pośmiertnie uznaną rangą nieboszczyka.

Proch

Relikwie jako nośniki niezwykłej mocy postrzegano na podobieństwo sakramentu. Gdy jednak po scholastycznych dyskusjach określono wreszcie definitywnie liczbę sakramentów, owe analogie trzeba było przeciąć. Zaprzestanie uznawania obecności specjalnej mocy w relikwiach wsparł autorytet Tomasza z Akwinu: w ludzkich szczątkach nie tkwi żadna siła, proch ma przecież zmartwychwstać nie sam z siebie.

Uderzywszy w ten sposób w sedno kultu relikwii, Akwinata przyczynił się do ich odczarowania. Do upowszechnienia jego myśli było jeszcze daleko. Dlatego jeszcze na długie wieki głosem wołającego na puszczy pozostawało pytanie żyjącego w XIII-XIV wieku nadreńskiego mistyka Mistrza Eckharta: "Ludzie, czego szukacie w martwej kości? Czemu nie poszukujecie żywej świętości, która dać może życie wieczne?".

Załóżmy, że jedno z drugim umieją łączyć rzesze tłoczące się przy przeszklonych trumnach z zakonserwowanymi zwłokami szczególnych zmarłych, których najpierw pochowano, a po kanonizacji eksponowano. Załóżmy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2008